Tak źle jeszcze nie było. Tylko 7 tysięcy krzesełek zostało zajętych podczas X rundy cyklu Speedway Grand Prix 2017 w stolicy Szwecji. Sztokholmska Friends Arena świeciła pustkami, a jeśli od liczby zajętych miejsc odejmiemy: gości specjalnych, rodziny zawodników czy akredytowanych dziennikarzy, to aż strach pomyśleć jak mało biletów zostało sprzedanych na te zawody.
- Przyznam szczerze, że jeszcze nie byłem na tak dużym obiekcie, gdzie były takie pustki - mówi Jerzy Kanclerz, człowiek który na żużlowych Grand Prix bywał częściej niż sam Greg Hancock.
Co ciekawe, Sztokholm od kilku lat regularnie gości najlepszych żużlowców na świecie w drugiej połowie września i do tej pory kibice w miarę dopisywali. Bilety również nie podrożały, a w dodatku miejscowi faworyci Fredrik Lindgren i Antonio Lindbaeck spisują się lepiej niż w poprzednich sezonach. Na trybunach mieliśmy jednak potworną klęskę.
- Nie wiem co stało się z kibicami. Chciałbym poznać przyczynę, dlaczego tak mało osób przyszło na stadion. W poprzednich latach nie było może jakiś specjalnych tłumów, ale 20 tysięcy było pewną granicą przyzwoitości. Teraz wyglądało to natomiast fatalnie - twierdzi Kanclerz.
Nasz rozmówca uważa jednak, że Friends Arena zasługuje na jeszcze jedną szansę. - Mimo wszystko, to jest najpiękniejszy obiekt w całej Skandynawii i warto dalej na niego stawiać - argumentuje. Przypomnijmy, że poza Sztokholmem, turnieje Grand Prix organizowano w tym sezonie m.in. na blisko 80-tysięcznym stadionie w Cardiff oraz na PGE Narodowym w Warszawie.
ZOBACZ WIDEO Miłka Raulin chce wejść na Mount Everest
[color=#000000]
[/color]
nowi kolorowi "szwedzi" nie interesują się speedwayem