Mirosław Lewandowski: W 1996 r. odniosłeś swoją pierwszą kontuzję.
Robert Kościecha: W tym miejscu mogę tylko "podziękować" Tomkowi Bajerskiemu. Oczywiście żartuję, to była moja wina. Tomek wrócił z Australii i był już rozjeżdżony. Na treningu jeździł bardzo pewnie. Ja, młody chłopak po zdaniu licencji miałem ambicję, żeby dotrzymać mu kroku. I właśnie ta ambicja mnie poniosła. Nie opanowałem motocykla, uderzyłem w bandę i złamałem obojczyk. A ojciec zawsze mnie przestrzegał przed zbytnią brawurą. Tym razem go nie posłuchałem i dostałem za swoje.
Junior Robert Kościecha w parkingu ...
Jednak wróciłeś do składu i pojechałeś z drużyną Apatora na twoje pierwsze derbowe spotkanie w Bydgoszczy. Jak to wspominasz?
- Pamiętam ten mecz i pamiętam atmosferę, jaka panowała wówczas na trybunach. Najpierw my wyjechaliśmy na prezentację, przy gwizdach bydgoskiej publiczności. Ale chwilę później na torze pojawił się Tomasz Gollob. Cały stadion wręcz huknął, to było niesamowite. Już wtedy miałem gęsią skórkę widząc, jaka atmosfera panuje na stadionie. Samego meczu nie wspominam najlepiej. Dwa razy wyjechałem na tor i dwa razy zdefektowałem jeszcze przed startem. Potem ojciec powiedział mi, że dobrze się stało. Tor w Bydgoszczy był wówczas jak guma, pierwszy raz widziałem taką nawierzchnię. Gdybym wystartował, mógłbym odnieść kontuzję. Z tego co pamiętam i tak wysoko przegraliśmy ten mecz.
... i na torze
Kolejny rok nie był dla ciebie udany, w przeciwieństwie do sezonu 1998.
- W 1997 r. dysponowałem tylko jednym motocyklem i dwoma silnikami. Tak wyglądało moje zaplecze sprzętowe jako podstawowego juniora. Klubowy mechanik Krzysztof Głowacki pomagał mi jak tylko mógł. Ale po każdym meczu wszystko musiałem robić sam, bo nie miałem swojego mechanika. Czasami ktoś młodszy ze szkółki pomagał, ale większość pracy trzeba były wykonać samemu. Za to w 1998 r. jeździło mi bardzo dobrze i zdobywałem średnio 7 pkt na mecz. Działacze byli ze mnie zadowoleni, zacząłem liczyć się na krajowym podwórku.
W tym sezonie awansowałeś do finału IMŚJ, który został rozegrany w Pile.
- Tak, to niezapomniane przeżycie. Pamiętam, że podczas prezentacji zawodników opanowało nas wielkie wzruszenie. Damian Baliński aż się popłakał. To było coś, wystartować z orłem na plastronie. Wygrał wówczas świętej pamięci Robert Dados.
Czy przeskok z wieku juniora do seniora był trudny?
- Bałem się trochę tego przejścia, ale początek sezonu miałem bardzo dobry. Niestety podczas meczu z Gdańskiem w Toruniu miałem poważny wypadek. Przewróciłem się w pierwszym łuku, trochę z mojej winy i złamałem kręgosłup. Przez osiem tygodni chodziłem w gipsie i przez to miałem praktycznie stracony sezon.
Ale jeszcze udało Ci się wrócić na tor.
- Wróciłem na mecz z Falubazem Zielona Góra. Pamiętam, że moja obecność w składzie była trzymana w tajemnicy. Kiedy pojawiłem się na próbie toru, kibice wstali i przywitali mnie oklaskami. To było bardzo mile.
W 2001 r. Apator miał bardzo silny skład. Czy atmosfera w drużynie naszpikowanej gwiazdami była dobra?
- Gdy do Torunia zawitał Andreas Jonsson i Tomasz Bajerski, zaczęły się przepychanki w składzie. Miałem problemy, żeby się w nim znaleźć. Przyszedł też sponsor, który miał za dużo do powiedzenia. Atmosfera w drużynie nie była najlepsza. W klubie pojawił się nawet psycholog, który przygotowywał nas mentalnie. Ale nie wszyscy wtedy zachowywali się wobec nas fair.
To znaczy?
- Chodzi mi o ustalanie składu. O tym, czy jedziemy, czy nie dowiadywaliśmy się pięć minut przed meczem. To było bardzo nie fair. Mimo, że zdobyliśmy złoty medal DMP, nie wspominam tego sezonu najlepiej.
Kiedy podjąłeś decyzję o odejściu z Apatora?
- Pod koniec sezonu już wiedziałem, że muszę odejść, m.in. dlatego, że miałem za wysoką średnią KSM. Ale nawet, gdybym nie miał, pewnie zdecydowałbym się na opuszczenie Torunia.
Twoim pierwszym klubem po odejściu z Apatora była Polonia Piła.
- Sezon 2002 to był najgorszy rok w mojej sportowej karierze. To nie chodzi tylko o warunki, jakie stworzyła mi Piła. Chodzi mi również o tryb życia, jaki wówczas prowadziłem. Klub był bankrutem, panował w nim totalny bałagan, a ja zrezygnowałem ze sportowego trybu życia. Zaczęły się imprezy itd. Nie miałem żadnej motywacji do pracy. Zastanawiałem się, czy nie zakończyć kariery. Na szczęście już w styczniu po w 2003 r. udało mi się podpisać kontrakt w Gdańsku.
Ale w grę wchodziła jeszcze Warszawa...
- Tak, ale na szczęście nie podpisałem kontraktu z Gwardią, bo ten klub również okazał się totalnym bankrutem. Wtedy już na pewno zakończyłbym karierę.
Fot. Jarosław Pabijan