Walka z torem i motorem - I część rozmowy z Jackiem Krzyżaniakiem

W pierwszej części rozmowy z portalem SportoweFakty.pl Jacek Krzyżaniak opowiada m.in. o tym, co skłoniło go do rozpoczęcia kariery żużlowca, o trudnych początkach, debiucie w lidze, pierwszych sukcesach i o derbach Pomorza, niekoniecznie od sportowej strony.

W tym artykule dowiesz się o:

Mirosław Lewandowski: Zanim zacząłeś karierę żużlowca interesowałeś się piłką nożną.

Jacek Krzyżaniak: Jako dziecko lubiłem grać w piłkę, mimo że mój ojciec był żużlowcem. W czasach, kiedy byłem młody, w telewizji pokazywano niemal wyłącznie piłkę. Żużla w TV nie było prawie w ogóle. Poza tym jazdę na żużlu zaczynało się nieco później niż teraz. Trzeba było mieć swoje lata, bo nie było mini motocykli.

Ale czasami bywałeś w parkingu, nawet jako kilkuletni chłopiec...

- Jako dziecko miałem okazję kilka razy odwiedzić parking w trakcie meczu, czy treningu. Nie dlatego, że ciągnęło mnie do żużla, ale dlatego, że mój ojciec jeździł w drużynie z Torunia. Później nie odwiedzałem zbyt często stadionu przy ulicy Broniewskiego.

Co ostatecznie skłoniło cię do rozpoczęcia kariery?

- Pamiętam, że w 1986 r. rozgrywane były zawody oldboyów, w których występował mój ojciec. Poszedłem na stadion i zobaczyłem, jak dobrze radzą sobie na torze dużo starsi ode mnie, byli już żużlowcy. Stwierdziłem, że skoro mój tata potrafi, to ja też muszę spróbować.

Kiedy po raz pierwszy pojawiłeś się na torze?

- Pierwsze treningi odbyłem w wieku 17 lat w 1986 r. W każdym razie od pierwszego kontaktu z motorem do zdania egzaminu na licencję Ż nie minął nawet rok. Podjąłem decyzję, że w tym roku, w którym zacząłem przygodę z żużlem muszę zdać licencję. Jeśli jej nie zdam, to dam sobie z tym spokój.

Kto był twoim pierwszym trenerem?

- W czasach, kiedy zaczynałem jeździć, nie było wielu trenerów. Nami zajmowali się jeżdżący jeszcze Stanisław Miedziński i były żużlowiec Apatora Jan Ząbik. Określiłbym ich mianem instruktorów, nie trenerów. Oczywiście pomagał mi również mój ojciec Bogdan.

Pamiętasz pierwszą przejażdżkę na motocyklu żużlowym?

- Pierwszego kontaktu z motocyklem nie wspominam najlepiej. Nie zdawałem sobie sprawy z siły żużlowej maszyny. Kiedy odpaliłem motocykl ten tak mnie pociągnął, że niemal z niego spadłem. Dopiero wtedy zrozumiałem jaką ogromną siłę ma w sobie ten motor. Nie ma żadnego porównania ze zwykłym, szosowym sprzętem. Jeśli w takim motocyklu puścisz nagle sprzęgło, to albo zgaśnie, albo zacznie się "dławić". Żużlowy motocykl od razu "rwie" do przodu. Po kilku próbnych startach wiedziałem już, jak należy operować sprzęgłem i manetką gazu. Ze ślizgiem kontrolowanym nie miałem już takich problemów.

Jak wyglądał twój trening?

- Razem z Robertem Sawiną i Mirosławem Kowalikiem mieliśmy bardzo dużo pracy. To nie jest tak, jak wyobrażają sobie niektórzy kibice, że zawodnik tylko jeździ i zarabia. Wręcz przeciwnie nieraz dwa, trzy dni trzeba pracować, żeby przez pół godziny pojeździć na torze. Tak było w moim przypadku. Całymi dniami siedziałem przy sprzęcie i składałem motocykl. Polegało to na tym, że chodziło się do jeżdżących wówczas zawodników i prosiło o jakieś stare, nieużywane już przez nich części. I człowiek był bardzo szczęśliwy, jeśli coś otrzymał. Po tym, jak skompletowałem motocykl ten nie należał do mnie, tylko do klubu. Jeszcze nie mieliśmy wtedy kapitalizmu (śmiech dop.red.).

Jacek Krzyżaniak spędzał w warsztacie wiele godzin

A miałeś chociaż swoją skórę i kask?

- Chyba żartujesz. To były naprawdę "surowe warunki". Jeździłem w tym, czym dysponował klub, czyli w tzw. "kufajkach". Nie mieliśmy własnej skóry, kasku, ani nawet ochraniaczy na kręgosłup.

Jak wspominasz swój egzamin na licencję?

- Licencję zdałem w 1987 r. w Częstochowie. Oczywiście towarzyszył mi ogromny stres. Tego dnia zdawałem licencję razem z Mirkiem Kowalikiem i Robertem Sawiną. Ten moment utkwił mi w pamięci, ponieważ w kolejnych latach to właśni my stanowiliśmy trzon drużyny Apatora. To był tradycyjnie egzamin praktyczny i teoretyczny i oba były równie stresujące. Najpierw zostaliśmy wypuszczeni na tor. Na długości całej nawierzchni była wyrysowana linia, mniej więcej na środku. Startowaliśmy dwukrotnie i trzeba było jechać przy krawężniku, raz w pojedynkę, a raz w czwórkę. Oczywiście wszystko było na czas. Potem zdawaliśmy teorię. To był sierpień, więc dla mnie sezon praktycznie już się zakończył. Ale rok później zadebiutowałem w pierwszej drużynie Apatora.

"Młodzi gniewni" Apatora Toruń końca lat osiemdziesiątych, Jacek Krzyżaniak (z prawej) i Robert Sawina

Czy w tym czasie miałeś swojego idola wśród toruńskich żużlowców?

- Nie miałem idola, ale bardzo ceniłem sobie wszystkich zawodników Apatora, a najbardziej Krzysztofa Kuczwalskiego, Wojciecha Żabiałowicza, Stanisława Miedzińskiego czy Eugeniusza Miastkowskiego. Tyle, że rzadko miałem okazję, żeby z nim porozmawiać lub zamienić nawet kilka słów.

A jak wyglądał twój kontakt, jako "świeżego zawodnika" z resztą drużyny?

- Niekiedy tylko mijałem się z nimi w parkingu. Jedyna okazja do rozmów i to krótkich pojawiała się wtedy, kiedy ktoś z zawodników ze składu kazał mi umyć swój motocykl. Z niektórymi zawodnikami to nie miałem kontaktu nawet jeżdżąc z nimi w parze w meczu (śmiech).

Zanim pojawiłeś się w ligowym składzie Apatora startowałeś w zawodach młodzieżowych.

- W 1988 r. Toruń nawiązał współpracę z Gorzowem oraz z Zieloną Górą i z tymi klubami rozgrywaliśmy trójmecze młodzieżowe. Tam trzeba było się wykazać, żeby trener pierwszej drużyny zauważył nasze poczynania. To, że byłem synem byłego żużlowca nie miało wtedy żadnego znaczenia. Ci, co radzili sobie najlepiej w trójmeczach, wchodzili do pierwszego składu.

Kolejną szansą na wejście do drużyny był zapewne trening?

- Kiedyś myślałem, że trening jest do ścigania i dawałem z siebie wszystko. Oczywiście dla nas, młodych zawodników był okazją do tego, żeby się pokazać. Tymczasem dla bardziej doświadczonych żużlowców trening służył do tego, żeby odpowiednio dopasować sprzęt do nawierzchni.

Kiedy zadebiutowałeś w lidze?

- Pamiętam, że pierwszy raz zostałem wystawiony do składu na mecz w Tarnowie z tamtejszą Unią. To była długa podróż, dwudniowy wyjazd, a ja ani razu nie wystartowałem. Byłem bardzo zawiedziony, ale takie to były czasy i taka jest dola młodego zawodnika. Natomiast pierwszy mecz, w którym wystąpiłem to był pojedynek na własnym torze z Kolejarzem Opole. Wtedy zdobyłem pierwszy punkt, chociaż nie wiem, czy sędzia nie powinien mnie wtedy wykluczyć. Pamiętam, że przejechałem tylnym kołem po murawie. To był bardzo duży stres i mój występ mogę określić, jako walkę z torem i z motorem. Później w tym sezonie jeździłem w wielu spotkaniach i to był pierwszy sezon po licencji, w którym zaczynałem nabierać doświadczenia.

Bardzo się denerwowałeś?

- Stres był bardzo duży, ale towarzyszył mi nie tylko w pierwszym meczu, ale w ciągu całej kariery. Przecież jeździ się przede wszystkim dla kibiców i zawsze stresowałem się tym, żeby wypaść przed nimi jak najlepiej.

Czy pamiętasz swój pierwszy derbowy pojedynek? W tych zawodach zadebiutował wówczas Tomasz Gollob...

- Pamiętam ten mecz, choć nie pamiętam tego, że występował w nim Tomasz Gollob. Ale skoro startował, to na pewno ze mną przegrał (śmiech).

Jak już mówimy o pojedynkach z Polonią, czy derby Pomorza dodatkowo cię mobilizowały?

- Derby zawsze były traktowane bardziej prestiżowo, ale nie przez żużlowców, tylko przez kibiców. Dla mnie nie miało większego znaczenia to, z kim jadę. Od pojedynków z Polonią, na początku mojej kariery trudniejsze były mecze z Zieloną Górą. Tam jeździli moi koledzy jak Marek Molka, Zbigniew Błażejczak, Sławomir Dudek, czy Dariusz Michalak. Oczywiście derby wiązały się z dodatkowymi emocjami, niekoniecznie sportowymi. Jeździliśmy do Bydgoszczy z obstawą milicyjną, a po 1990 r. policyjną. W trakcie jazdy w nasz autobus trafiały kamienie różnych rozmiarów. Takie to były czasy.

Po twoich startach w sezonie 1988 widać, że wykorzystywałeś atut własnego toru.

- U siebie każdemu jeździ się lepiej niż na wyjeździe. Gospodarz zawsze ma asa w rękawie, duży handicap w postacie własnego toru. My wiedzieliśmy którędy jechać, jak dopasować sprzęt, jak rozgrywać poszczególne biegi i jak nawierzchnia zachowuje się po piątym, ósmym, czy dziesiątym biegu.

Już rok później, w 1989 r., pech odebrał ci awans do finału IMŚJ.

- W 1989 wystartowałem w półfinale Indywidualnych Mistrzostw Świata Juniorów w Mariestad w Szwecji. Żeby awansować, w swoim ostatnim biegu musiałem wygrać. Po starcie szybko wyszedłem na prowadzenie i kiedy miałem przewagę niemal połowę prostej, zerwał mi się łańcuch. Gdyby nie to zdarzenie, trafiłbym do finału do Lonigo. Mistrzostwo świata zdobył wówczas Gerd Handberg z Danii.

W tym samym roku defekt odebrał ci również szansę na walkę o medal IMPJ.

- Miałem bardzo duże nadzieje związane z finałem IMPJ w 1989 r. w Zielonej Górze. Dysponowałem tylko jednym, ale za to bardzo dobrze przygotowanym motocyklem. Niestety silnik "rozleciał" się już w pierwszym starcie. W efekcie nie miałem na czym jeździć, ale mimo to udało mi się jeszcze zdobyć 7 punktów.

Czy jako młody zawodnik nie obawiałeś się kontuzji? Co czułeś, kiedy widziałeś karambol z udziałem twoich kolegów?

- W pamięci utkwił mi wypadek podczas finału Młodzieżowych Drużynowych Mistrzostw Polski w Bydgoszczy. Na pierwszym łuku upadli Wojciech Momot, Waldemar Cieślewicz i Dariusz Michalak. Dla tego ostatniego skończyło się to trwałym kalectwem. Nigdy nie myślałem o tym, co przed chwilą wydarzyło się na torze. Gdybym przejmował się każdym upadkiem, nic bym w tym sporcie nie osiągnął. Liczyło się to, żeby działacze, trenerzy i oczywiście kibice zauważyli mój dobry występ.

Czy ktoś to doceniał?

- Tak, zawsze zwracano uwagę na lepsze występy. Ale jak coś poszło nie tak, instruktor służył radą i mówił co poprawić i co zmienić. To nie była surowa lekcja, tylko dobre rady.

Kiedy na dobre zadomowiłeś się w składzie Apatora?

- Na początku lat dziewięćdziesiątych. Jednak mimo, że w 1990 r. stanowiłem już niemal stałe ogniwo drużyny, ciągle trzeba było walczyć o miejsce w składzie. Nikt nie dostawał swojej szansy "za darmo". Wtedy musiałem rywalizować o miejsce ze Stefanem Tietzem, Robertem Prussem i Mariuszem Strzeleckim. Natomiast "nie do ruszenia" byli Wojciech Żabiałowicz, Stanisław Miedziński, Eugeniusz Miastowski i Krzysztof Kuczwalski. Razem ze mną o miejsce w składzie walczyli również Sawina i Kowalik.

W tym roku zdobyłeś razem z drużyną złoty medal DMP.

- Tak, to był mój pierwszy medal DMP i to od razu złoty. Niestety później nie udało mi się powtórzyć tego wyniku. Najbliżej tego sukcesu byliśmy w 1996 r., jednak pokonał nas Włókniarz Częstochowa. Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Rok później właśnie w Częstochowie zdobyłem swój najcenniejszy, indywidualny tytuł w karierze.

Jacek Krzyżaniak "w akcji"

W drugiej części rozmowy z portalem SportoweFakty.pl Jacek Krzyżaniak opowie m.in. o finale Indywidualnych Mistrzostw Polski w Częstochowie i o okolicznościach, w jakich musiał walczyć o złoto ze Sławomirem Drabikiem. Wyjaśni również przyczyny swojego odejścia z Apatora Toruń.

Foto: prywatne archiwum Jacka Krzyżaniaka.

Komentarze (0)