Wielki wyczyn Polki. Mało kto wiedział, co dzieje się na Grenlandii

Archiwum prywatne / Na zdjęciu: Miłka Raulin
Archiwum prywatne / Na zdjęciu: Miłka Raulin

- Miłka, pomożesz założyć mi raki? - uczestnicy wyprawy popatrzyli po sobie. Pytanie padło od formalnego lidera. Polka patrzyła na niego wystraszona. Mówił całkowicie serio. A to oznacza, że zaczęły się problemy.

W tym artykule dowiesz się o:

A to był dopiero pierwszy dzień ekspedycji.

3 maja Szwed Mikael Strandberg, formalny lider polsko-szwedzko-brytyjskiej niekomercyjnej ekipy, poślizgnął się i uderzył w głowę. Rana była rozległa, a stan Mikaela niepokojący. Upierał się, że wszystko jest w porządku i będzie iść dalej. A przed sobą miał 600 km trawersu Grenlandii z zachodu na wschód - cel, po który pięcioosobowa ekipa przyjechała na gigantyczną wyspę. W ekipie, jako jedyna Polka - Miłka Raulin.

Ruszyli. Ale kilkaset metrów dalej znów musieli się zatrzymać.

- Gdzie ja jestem? - Miłka myślała, że Szwed żartuje. Ale chwilę później padło pytanie o raki. Prosił Polkę, aby mu je zawiązała.

Żaden z uczestników wyprawy nie miał już wątpliwości - Strandberg nie może iść dalej i trzeba go jak najszybciej przetransportować do szpitala.

Ewakuacja, helikopter i porywisty wiatr

Następnego ranka po Szweda przyleciał zamówiony helikopter.

Podmuch, jaki wywołało wielkie śmigło kręcące się z prędkością 160 km/h zmiótł namiot Szweda z powierzchni ziemi. Namiot Miłki połamał. Polka podczas całej ewakuacji, gdy śmigłowiec krążył tuż nad jej głową, trzymała stelaż namiotu. Tylko dlatego sprzęt nie pofrunął razem z ekwipunkiem Mikaela. Krajobraz po zdarzeniu widać w wideo poniżej.

ZOBACZ WIDEO: Potężny podmuch połamał namiot Miłki Raulin - krajobraz po zdarzeniu 

Połamany namiot, rozrzucone przez helikopter rzeczy, nie powstrzymały zapału uczestników wyprawy. Problem był inny. Uszczuplona ekipa nie mogła iść dalej bez pozwolenia na przemieszczanie się po lądolodzie. Musiał je wydać rząd Grenlandii. Wyprawa była uziemiona.

W trakcie przygotowań i organizacji uczestnicy zobowiązani byli skompletować szereg dokumentów takich jak: pozwolenie od władz autonomicznego terytorium zależnego od Danii na pobyt na lodowcu, przedstawienie szczegółowej trasy i koordynat przejścia, rejestracja wszystkich egzemplarzy radia i telefonów satelitarnych w rządowej jednostce w Nuuk, dokonanie opłat uprawniających do wejścia na lądolód, przedstawienie gwarancji bankowej na wypadek ewakuacji, przedstawienie oświadczenia ubezpieczyciela, a także przedstawienie osiągnięć sportowych, dokonań podróżniczych oraz umiejętności wszystkich uczestników zespołu.

Zespół nie wnioskował jedynie o pozwolenie na broń.

4 maja rząd Grenlandii wydał zgodę na kontynuowanie wyprawy. Czteroosobowa grupa ruszyła bez zwłoki.

W trakcie ekspedycji panowały ekstremalne warunki. Minimalna temperatura odczuwalna spadła do -39 C, wiatry wiały z prędkością ponad 86 km/h, zdarzały się również intensywne opady śniegu. Uczestnicy dziennie pokonywali od 20 do 47 km.

ZOBACZ WIDEO: Burza śnieżna na Grenlandii

Największym utrudnieniem były huraganowe wiatry oraz duże opady śniegu. Bywały dni, że międzynarodowa, niekomercyjna ekipa, zmuszona była rozkładać namioty właśnie w takich warunkach. Nie było mowy o dalszym marszu. Totalny brak widoczności, ekstremalnie niska temperatura i zmęczenie nie pozwalały na kontynuowanie ekspedycji.

Pod koniec wyprawy były też roztopy, woda po kolana, wielkie szczeliny oraz wilgotność powietrza sięgająca nawet dziewięćdziesięciu kilku procent.

Ale dla Miłki nie to było najgorsze.

Najmłodsza

- Sanie! Z całym ekwipunkiem ważyły 94 kg, a ja ważę ok. 50. W początkowych dniach ekspedycji ciągnęłam dwukrotną masę swojego ciała. To było koszmarnie wykańczające, a ja każdego wieczoru, leżąc w śpiworze, myślałam, jak się ułożyć, by nie czuć bólu. Miałam wrażenie, że ktoś zabetonował mi ciało. Całe szczęście z czasem organizm zaczął się przyzwyczajać, a i sanki z dnia na dzień były lżejsze, bo ubywało z nich jedzenia, które łącznie ważyło 34 kg - tłumaczy w rozmowie z WP SportoweFakty Miłka.

Warto wspomnieć, że Miłka nie dzieliła z nikim swojego ekwipunku. Była sprzętowo niezależna.

Zespół, poza Polką, stanowili wyłącznie mężczyźni: maratończycy, wspinacze, byli żołnierze.

- Od samego początku miałam utrudnione zadanie ze względu na swoje gabaryty. Do tego nie pomagała zmienna pogoda. Dziś wiem, że pogodowo Grenlandia jest kobietą. Częstowała nas mgłą, zamiecią, burzą śnieżną i ekstremalnie niskimi temperaturami. Ale były i piękne słoneczne dni, choć należały do rzadkości - przyznaje Raulin.

W dniu rozpoczęcia wyprawy obchodziła 39. urodziny. Miłka to inżynier trakcji elektrycznej, mama 16-letniego Jeremiego, autorka książek, podróżniczka. Autorka projektu "Siła Marzeń", wreszcie - najmłodsza Polka, która w 2018 roku zdobyła Koronę Ziemi, najwyższe szczyty wszystkich kontynentów.

A od początku czerwca także najmłodsza Polka, która przetrawersowała Grenlandię! Ostatnie trzy dni ekspedycji były szczególnie wycieńczające. 1 czerwca Miłka maszerowała 20 godzin i pokonała 47 km przemieszczając się w niezwykle trudnym terenie.

Pokonanie ponad 600 km zajęło jej łącznie 28 dni, z czego jeden dzień zespół przeznaczył na odpoczynek. Kolejny stanowił przymusowy postój w związku z warunkami pogodowymi.

Przez blisko 30 lat tego wyczynu na nartach dokonało jedynie dziesięć osób - w tym dwie Polki mieszkające na stałe za granicą.

Kolejna wyprawa jest tylko kwestią czasu.

- Oczywiście mam już plan. Ale nigdy nie zdradzam pomysłów przed tym, jak nie ustalę wszystkich szczegółów. Mogę zdradzić, że będzie to wyczyn związany z niskimi temperaturami, ale tym razem znacznie bliższy przyrodzie - tajemniczo zaznacza Miłka.

Źródło artykułu: