Kacper Kowalczyk: Zatrzymana rewolucja (felieton)

PAP/EPA / IAN LANGSDON
PAP/EPA / IAN LANGSDON

Miały być rewolucyjne, miały zmienić oblicze światowego tenisa, zwłaszcza tego na najwyższym poziomie. Rozgrywki International Premier Tennis League, bo o nich mowa, po trzech edycjach niespodziewanie mogą zniknąć już na zawsze.

- To rewolucja, która pomoże jeszcze bardziej zwiększyć popularność naszego sportu - mówił Novak Djoković w 2013 roku, jeszcze przed startem pierwszej edycji International Premier Tennis League. Wzorowane na hinduskich rozgrywkach w krykiecie, które tchnęły nowego ducha w ten i tak podziwiany w tamtym rejonie sport, musiały się przecież udać.

Żyła złota?

Najbardziej rozpoznawalni tenisiści, najbogatsi sponsorzy, największe korty i zupełnie nowy format - to cztery filary, na których Mahesh Bhupathi chciał oprzeć swoją kopalnię złota. Zainteresowanie też było spore, a franczyzy na udział sprzedały się na pieńku. Bo, co istotne, wielkie gwiazdy tenisa miały reprezentować metropolie z kilku różnych państw, wprowadzając do tej "zabawy" też mały aspekt polityczny.

Ostatecznie z sześciu drużyn pozostały cztery i tyle też przystąpiło do draftu. W NBA i NHL najczęściej wybiera się spośród bardzo utalentowanych juniorów lub młodzieżowców, tutaj na liście znalazły się zarówno legendy, jak i wciąż aktywni zawodnicy, mniej lub bardziej utytułowani.

Pomimo że dopiero co dobiegł końca wymagający sezon tych właściwych rozgrywek, mało kto chciał sobie odmówić takiej okazji na dodatkowy zarobek i bądź co bądź, promocję w zupełnie nowych rejonach. Wysokość ich kontraktów była owiana tajemnicą, ale w grę ogółem wchodziło
kilkadziesiąt milionów dolarów. Singiel? Debel? Mikst? Bez znaczenia. To chyba niezła stawka za kilka pokazówek w przyjemnej atmosferze.

ZOBACZ WIDEO Witold Bańka: sukces Stocha i Kota to zasługa Horngachera (źródło: TVP SA)

{"id":"","title":""}

Do tego zupełnie nowy sposób rozgrywania spotkań. Zamiast dwóch setów, do zwycięstwa potrzebny był tylko jeden. Dodatkowo, każdy gem rozgrywany bez przewag, co jeszcze bardziej skracało czas meczu, a do dyspozycji drużyny "power point", czyli punkt liczony podwójnie. Potrzebne były tylko proste umiejętności matematyczne i można było w pełni skupić wzrok na największych tego sportu, a wszystko idealnie zmieści się w ustalonym wcześniej czasie. Istna żyła złota.

Kasa, Mahesh, kasa...

Przejrzystość jednak nie przekonała tego, co najważniejsze - kibiców. Przed telewizorami i na trybunach nie było spodziewanych tłumów, choć na plakacie Maria Szarapowa wyglądała chyba lepiej niż na żywo, a słynny bekhend Rogera Federera wydawał się jeszcze doskonalszy.

W tle perfekcji było dużo mniej. Dopinany na słowo honoru budżet z każdym wolnym miejscem na trybunach zaczął pękać. Do tego stopnia, że kilku uczestników pierwszej edycji znalazło się na liście drugiej serii show Bhupathiego, pomimo że wciąż oczekiwała na swoją gażę za wykonaną kilka miesięcy wcześniej gażę. Obiecanki organizatorów nie mogły jednak działać wiecznie. Rok później sytuacja znów się powtórzyła, a odsyłanych przez tenisistów kontaktów było coraz więcej.

- Pieniądze na pewno się znajdą, musimy tylko odszukać ich źródło - przyznał dość naiwnie pomysłodawca.

Mimo to, na plakatach promocyjnych znów pojawił się Federer, tym razem z Sereną Williams, a w grudniu machina znów ruszyła. Ostatecznie Szwajcara i Amerykanki jakimś trafem na kilka dni przed startem wycofano, a Kei Nishikori musiał trochę świecić oczami jako największa z pozostałych gwiazd. Zapewnił zainteresowanie swoch rodaków w Saitamie, ale najbardziej deprymująca organizatorów rzecz zdarzyła się w Singapurze. Zwykle witanych owacjami tenisistów czekała cisza. Nieliczne brawa odbijały się od ścian ogromnej hali, w końcu na trybunach mogących pomieścić 12 tysięcy widzów zjawiło się zaledwie 950 osób. Dlaczego tak się stało? To wina źle wybranej grupy docelowej czy niezrozumiałe obranie celownika na Azję?

- Formule 1 udało się zbudować własną markę i koncept, dzięki czemu mogą organizować swoje show zarówno w sprawdzonych, jak i zupełnie nowych, odkrywczych miejscach. My też do tego dążymy. Nieważne kto się ściga, sam fakt bycia częścią tego wydarzenia, wraz z całą otoczką sprawia, że chcesz tam być już na zawsze - powiedział Bhupathi po wielkim finale trzeciej edycji, którą na przekór losu wygrali... Singapore Slammers.

Cóż, trochę brzmi to jak motto słabych fachowców: "Panie, nieważne jak, nieważne gdzie, byleby działało, co nie?".

Kacper Kowalczyk

Czytaj inne teksty Kacpra Kowalczyka

Komentarze (1)
avatar
Trzygrosz54
14.12.2016
Zgłoś do moderacji
1
0
Odpowiedz
Po każdym,szczególnie obfitym posiłku dobrze jest zrobić sobie przerwę.....nie skuszą nas wtedy najprzedniejsze,najwybredniejsze dania.......Czas pomiędzy US Open a Australian Open to dobry mom Czytaj całość