Adam Naruszewicz: Klapa na koniec sezonu

Mistrzostwa WTA od kilku lat są po to, aby tylko być. Nie ma fajerwerków ani tenisowo, ani w ilości publiki na trybunach (zapewne dlatego, że nie ma czego oglądać). Zwycięstwo Venus Williams nad Wierą Zwonariową pokazało, że kondycja żeńskiego tenisa podupada i trzeba będzie czasu zanim powstanie.

W tym artykule dowiesz się o:

Przyznaję, że na Mistrzostwa WTA czekałem z niecierpliwością, bo oprócz Wielkich Szlemów to w zasadzie jedna z niewielu okazji aby obejrzeć osiem najlepszych zawodniczek świata walczących nie tylko o punkty i prestiż, ale także o pieniądze. Podczas transmisji z ust jednego z komentatorów usłyszałem słowa, że dobra atmosfera na trybunach skończyła się wraz z przeniesieniem kończących sezon zawodów poza Stany Zjednoczone. Niestety, muszę się zgodzić z tym zdaniem. Szczególnie, że tak wiele pustych miejsc widziałem ostatnio na Suzuki Warsaw Masters.

Gdyby zawody odbywały się w Stanach Zjednoczonych, obecność sióstr Williams przyciągnęłaby tłumy na trybuny. Zawody odbywałyby się też zapewne w hali, co wpłynęłoby lepiej na poziom zawodów. Dlaczego? Każdy kto gra w tenisa, nawet rekreacyjnie, wie, że po pewnym czasie gry w hali ciężko przyzwyczaić się do gry na otwartym korcie. A to właśnie zadanie postawili przed zawodniczkami organizatorzy tegorocznego turnieju Masters.

Co więcej - podejrzewam, że gdyby na czas trwania turnieju Jelena Janković zmieniła nazwisko na Salama Al.-Salaam i przybrała barwy Kataru, mało który mieszkaniec zainteresowałby się przyjściem na korty (nie licząc oczywiście garstki tych, którzy przybyli do Khalifa Tennis Center).

Organizowanie turnieju w kraju, który nie ma żadnych liczących się tenisistów, ani tenisistek jest więc moim zdaniem najgorszym co dla tak wielkich zawodów może się przydarzyć. Jestem pewien, że gdyby zamiast Doha turniej odbywał się w Moskwie, Los Angeles czy Belgradzie na każdy mecz przychodziłyby tłumy.

Odchodząc od tematu pustych trybun, warto zauważyć poziom samego tenisa. Jedynym pozytywnym zaskoczeniem była dla mnie Wiera Zwonariowa. Rosjanka jako jedyna była w dobrej formie przez większość turnieju co zaowocowało finałem. Zwyciężczyni - Venus Williams - cały turniej grała poniżej swojego poziomu, a to że wygrała zawdzięczać może chyba słabszej dyspozycji rywalek. Gdyby nadal grały takie zawodniczki jak Clijsters, Henin, Davenport (w formie sprzed urodzenia dziecka) tytuł dla Venus nie byłby już tak oczywisty.

Największy zawód sprawiła Dinara Safina. Rosjanka, która w większej części sezonu grała po prostu rewelacyjnie, swoją formę zostawiła chyba gdzieś w Rosji. Poza początkiem meczu przeciwko Venus Williams, Safina nie pokazała nic dobrego i odpadła zasłużenie.

Niewiele zaprezentowała też Ana Ivanović. O ile Serbkę można tłumaczyć chorobą, to nie wiadomo czym wytłumaczyć Swietłanę Kuzniecową. Rosjanka grała jakby chciała i nie mogła, przegrała wszystkie spotkania i wyleciała z mistrzostw z hukiem. Pokonała ją nawet Agnieszka Radwańska (czego można jej pogratulować, bo mimo, że była rezerwową pokazała, że jest w stanie pokonywać świetne zawodniczki, które mają chwilowe wahania formy).

Zawiodły także zmęczone sezonem Jelena Janković i Jelena Dementiewa, które mimo, że były w półfinałach, to znalazły się tam tylko dlatego, że inne tenisistki robiły więcej błędów niż powinny. Kontuzją zakończył się też występ Sereny Williams - która nawet jeden mecz wygrała.

Muszę więc napisać z przykrością - nie dziwię się, że moim ulubionym turniejem pozostaje Australian Open bo ostatnimi czasy im później jest turniej, tym poziom jest gorszy. Miejmy nadzieję, że przyszłoroczne, kobiece rozgrywki Masters, będą o wiele lepsze niż tegoroczne, a zmiany w kalendarzu rozgrywek sprawią, że plaga kontuzji odsunie się od najlepszych tenisistek świata.

Komentarze (0)