- Warto było jechać z całą rodziną po trudne zwycięstwo w małym turnieju w Pattai i potem płacić karę za nieobecność w trwającym właśnie turnieju w Antwerpii? - pyta Radwańskiego Krzysztof Rawa, dziennikarz Rzeczpospolitej.
- Zawody w Pattai były dla Agnieszki bardzo udane, ale nie ukrywam, że przez przypadek. Pojechaliśmy do Tajlandii tylko ze względu na Urszulę, która otrzymała tam dziką kartę - przyznaje ojciec i trener sióstr.
Start Uli jednak nie wyszedł najlepiej, Polka przegrała w pierwszej rundzie z Andreją Klepac. - Wyszło, jak wyszło, ze względów prozaicznych. Ula miała wcześniej, podczas Pucharu Federacji, wysoką temperaturę. W Budapeszcie musieliśmy zbijać gorączkę. Niestety, połączenie obowiązków gry w reprezentacji i prywatnych planów się nie udało. Jej forma w Pattai nie była jeszcze tak wysoka, żeby pokonać Andreję Klepac, dość dobrą tenisistkę ze Słowenii - tłumaczy Radwański.
- Skąd wzięło się zamieszanie wokół startu Agnieszki w Antwerpii?
- Najpierw zgłosiłem Agnieszkę do lutowych startów w Antwerpii, Dausze i Dubaju. Miesiąc przed turniejem w Belgii pojawiła się nagle możliwość startu Uli w Pattai. Wysłaliśmy do władz WTA odpowiedni faks, ale się okazało, że o wiele za późno. Przyznam, że trochę w tym winy żony. Żeby wszystko było jasne: rozważaliśmy także możliwość gry w Belgii. Jednak koszt przelotu dwóch osób do Europy, powrotu do Dauhy oraz mieszkania w Antwerpii przekroczyłby te 4 tys. dolarów kary od WTA. Zgłosiliśmy nieobecność już po sobotnim losowaniu, dlatego kara była tak wysoka. Gdybyśmy się pospieszyli o dzień, to pewnie byłaby co najmniej o połowę mniejsza - dodał.
Więcej w "Rzeczpospolitej"