Dla Andy'ego Murraya półfinałowa konfrontacja z Novakiem Djokoviciem była przede wszystkim okazją do rewanżu. W sezonie 2011 Serb zmierzył się ze Szkotem w pojedynku finałowym, łatwo wygrywając w trzech setach. Murray sprawiał wówczas wrażenie nieobecnego na korcie, więcej czasu spędzając na wygłaszaniu pod nosem tyrad, niż na skupianiu się na własnej grze.
W tegorocznym pojedynku Murray miał wszystkim coś udowodnić. Pierwszy turniej wielkoszlemowy z Ivanem Lendlem w boksie, wysoka forma czysto tenisowa (w jego grze wreszcie pojawiła się długo wyczekiwana agresja) i wielkie aspiracje wróżyły Szkotowi jak najlepiej i pozwalały patrzeć w przyszłość z optymizmem. Djoković za to w turnieju nie zachwycał (męczarnie z Hewittem), jakby wciąż odczuwając zadyszkę po niesamowitym roku 2011.
Pierwszy set nie zwiastował wielkiego widowiska. Obaj tenisiści szarpali się z własną grą, w wymianach brakowało płynności, a kończące uderzenia były rzadkością. Z kortowej przepychanki w partii otwarcia górą wyszedł obrońca tytułu, ale w meczu mogło wydarzyć się jeszcze absolutnie wszystko. A potem, w ciepły australijski wieczór, ziemia w Melbourne się zatrzęsła.
Metamorfoza Murraya była niesamowita. Szkot wyszedł z głębokich okopów za linią końcową i postanowił przejąć inicjatywę w pojedynku, a podkręcenie tempa wyszło spotkaniu tylko na dobre. Zgromadzona na korcie Roda Lavera publiczność co i rusz nagradzała gromkimi brawami i głośnymi owacjami niesamowite obrony i kontrataki w wykonaniu obu tenisistów.
Emocje w pierwszej fazie konfrontacji osiągnęły apogeum w secie trzecim. Dwoma kapitalnymi akcjami Murray obronił piłki setowe przy 4:5, a w następnym gemie po kosmicznej wymianie przełamał Djokovicia. Serb jednak broni nie złożył i w ostatniej chwili wywalczył breaka powrotnego, ale tie break ponownie był popisem Szkota i w pojedynku po raz pierwszy zapachniało prawdziwą niespodzianką.
Za utrzymywanie tak wysokiego poziomu Murray musiał zapłacić cenę. W partii czwartej na korcie dzielił i rządził Djoković, który zdołał zakończyć seta przy podaniu rywala i w decydującej odsłonie to on serwował pierwszy. Gdy Serb prowadził w niej już 5:2, mogło się wydawać, że Murray ponownie będzie musiał obejść się smakiem.
I w tym momencie Szkot zaskoczył wszystkich. Zamiast zwiesić głowę, zacisnął pięść, rzucił pod nosem "Come on!" i... wygrał trzy kolejne gemy, ponownie zaskakując wyborną defensywą, z której płynnie przechodził do ataku. Sam Djoković sprawiał wrażenie zszokowanego, kiedy kwadrans wcześniej podawał na mecz, by po chwili bronić się przy stanie 5:5 15-40. W tym momencie lider rankingu udowodnił wszystkim, że nigdy nie wolno go skreślać, a w ostatnich dwóch latach liczne pojedynki wygrane mimo trudnej sytuacji na korcie nie były dziełem przypadku.
Niesamowita wymiana przy drugim break poincie (w piątej godzinie meczu!) wprawiła widzów w ekstazę. To był ten Djoković, którego widzieli w roku ubiegłym, Djoković, który na korcie był murem nie do zburzenia. Gdy Serb utrzymał serwis, spalony psychicznie Szkot nie był w stanie wygrać własnego podania, przegrywając ostatecznie 3:6, 6:3, 7:6(4), 1:6, 5:7.
- Jestem dumny z tego, jak walczyłem. Do samego końca wierzyłem, że mogę wygrać - powiedział na pomeczowej konferencji Szkot.
- Andy zasługuje na słowa uznania za powrót z 2:5 w piątym secie. Nie jestem w stanie znaleźć słów, by opisać wrażenia po tym meczu - mówił po meczu niezwykle szczęśliwy Serb. - To był pojedynek, który niezwykle obciążył nas fizyczne, jeden z najlepszych, jakie kiedykolwiek zagrałem - dodał Djoković.
Najlepszy mecz turnieju miał jednak dopiero nadejść.