Tak było również w miniony weekend. Kilka zaciętych, pięciosetowych bojów, wyciskających z tenisowych herosów ostatnie krople potu, sprawiło, że na ciele niejednego miłośnika białego sportu pojawiły się dreszcze. Wiele na ten temat wiedzą Amerykanie, którzy już pierwszego dnia wspięli się niemalże na szczyt: po mającym niesamowite zwroty akcji spotkaniu Fisha z Wawrinką, John Isner niespodziewanie pokonał Rogera Federera. Na jego szwajcarskiej ziemi. W pomeczowym wywiadzie bez zastanowienia powiedział, że było to jego największe zwycięstwo w karierze. Słowa te, padające z ust zwycięzcy najdłuższego meczu w historii (Wimbledon 2010)? Nic nie może się przecież równać z walką dla swojej ojczyzny.
Jeszcze rok temu Isner był jednak w zupełnie odwrotnej sytuacji. Amerykanie walczyli o awans do kolejnej rundy na chilijskiej mączce. Wtedy swój „mecz życia” rozegrał Paul Capdeville: zawodnik nieznany większej publiczności, grający przede wszystkim w challengeach w Ameryce Południowej, wspiął się na wyżyny swoich możliwości, kiedy przegrywając już 0-2 w setach, niespodziewanie odwrócił losy spotkania. Jak nigdy czarował swoim bekhendem, aby po ostatniej piłce wpaść w ramiona kolegów i dać niesamowite powody do radości wszystkim fanom, cieszącym się z tenisowego święta.
Dla zawodników, którzy nie biorą udziału w dużych turniejach, to nie tylko okazja na grę z najlepszymi graczami na świecie. Czasami nawet samo spotkanie się z nimi, to dla niektórych niesamowite przeżycie. Nie ma się więc co dziwić, że gdy do Polski przyjechała reprezentacja Madagaskaru, zupełnie nieznani zawodnicy, podczas konferencji prasowej, z lekkim zawstydzeniem poprosili o autograf i wspólne zdjęcie z naszą znakomitą parą deblową. Była to może dla nich jedyna szansa na porozmawianie z tenisistami znanymi i podziwianymi na całym świecie. To jest właśnie magia Pucharu Davisa. Zawodnicy niczym niewyróżniający się, przez niektórych nawet nieznani, nagle zostają narodowymi bohaterami.
Tu nie ma gry o rankingowe punkty i ogromne pieniądze. Najważniejsza jest ojczyzna, kibice, drużyna, a dopiero później osobiste osiągnięcia. Niesamowita atmosfera na trybunach, często przypominająca doping spotykany na meczach piłkarskich, nie przeszkadza tak, jak w czasie cotygodniowych turniejów. Dodaje motywacji i siły w czasie kilkugodzinnych bojów. Dla tych fanów, aż chce się ryzykować swoje zdrowie i walczyć do ostatniej piłki z urazami i łapiącymi skurczami.
David Nalbandian już niejednokrotnie kończył spotkanie z łzami w oczach, nie będąc w stanie zejść z kortu. - Poczułem się naprawdę źle po I secie. Musiałem dokończyć mecz, bo to Puchar Davisa. Gdyby to był zwykły turniej, skreczowałbym w II secie. Jednak tutaj reprezentuję swój kraj, wspierają mnie moi rodacy i to jest wielką motywacją – powiedział po zeszłorocznym spotkaniu, kiedy toczył walkę z samym sobą. W Pucharze Davisa nie gra jeden zawodnik, gra cała drużyna. Gdy jeden do ostatniego tchu walczy na korcie, cała reszta wspiera go ile sił z trybun.
Na trzy dni, wszyscy stają się jedną, wielką, tenisową rodziną. Zlepek gwiazd, walczących między sobą o sławę, nic tu nie zdziała. Potrzebna jest wspólnota i poczucie przynależności, aby po zwycięstwie skakać sobie w ramiona, a po porażce wzajemnie ocierać swoje łzy. Niech żyje Puchar Davisa, niech zwycięża radość z gry!