Lepszy wróbel w garści niż gołąb na dachu - rzecz o Suzuki Warsaw Masters

Chciałoby się dobrze pisać, chwalić, dziękować i w przyjemności z rozrzewnieniem powspominać to co działo się na warszawskim turnieju podczas ubiegłego tygodnia. Problem z tym, że wszystko to przychodzi z jakimś dziwnym oporem. W końcu wiele rzeczy w trakcie tej imprezy nie wypaliło i naprawdę jest co krytykować. Czy jednak wyszła z tego spektakularna klapa? Stwierdzenie takie ciskało się na usta już pierwszego dnia, lecz na końcu, biorąc pod uwagę całokształt tak ostrej oceny nie można wystawić

Podstawowy problem tego turnieju pojawił się jeszcze przed ustawieniem trybun na "Warszawiance" i rozegraniem pierwszej piłki. Był nim mianowicie J&S Cup, który na tym obiekcie gościł przez sześć ostatnich edycji. W kraju, delikatnie rzecz biorąc, bez największych tenisowych tradycji, mieliśmy do czynienia z imprezą naprawdę na poziomie, możliwe nawet, że aż zbyt dobrą jak na nasze warunki i zasługi w tej dziedzinie sportu.

Chciał, nie chciał porównań tych dwóch imprez nie dało się uniknąć, choć z góry było wiadomym, że dla dobra turnieju pokazowego lepiej go nie kojarzyć ze swoim poprzednikiem. Wielkim więc błędem było konsekwentne powtarzanie przez Dyrektora Turnieju Stefana Makarczyka, że będziemy mieć do czynienia z kontynuacją J&S Cup, ba, podobnież nawet w lepszym wydaniu.

Ową poprawą atrakcyjności miało być głównie to, że miast obejrzeć kilkadziesiąt gier kibice w ciągu tygodnia zobaczyli ich raptem dziesięć. Ograniczenie liczby meczów miało wyeliminować zjawisko obserwowania nieciekawych partii w wykonaniu anonimowych tenisistek, pozostawiając jednakże esencję, czyli fascynujące starcia gwiazd. Dyrektor Turnieju nie zdawał sobie jednak sprawy, że może być tak, że gwiazdy rozegrają kiepskie spotkanie i wtedy nie będzie już czym uratować planu gier i udobruchać nieukontentowanych kibiców.

Kolejnym strzałem kulą w płot i nie będę tu bynajmniej oryginalny, były absurdalnie wysokie ceny biletów. J&S Cup słynął z tego, że oferował dobry produkt za naprawdę korzystną cenę, w tym roku jednak drastycznie pogarszając jakość ostro w górę podniesiono ceny. Czy da się to jakoś logicznie uzasadnić? Z pewnością zapewnienia Dyrektora Makarczyka, że koszta biletów są i tak umiarkowane, bo za dobry koncert trzeba zapłacić i trzysta złotych, zamiast przekonać niezdecydowanych tylko ich rozdrażniły.

Nikt nie lubi być, trywialnie rzecz biorąc, robiony w konia. A że potencjalni widzowie potrafią liczyć i kierować się racjonalnymi przesłankami okazało się już pierwszego dnia, gdy ich po prostu zabrakło. Pojawili się tylko ci "najtwardsi", którzy zwyczajnie nie wyobrażali sobie tego, że na "Warszawiance" może ich nie być. Tym kilkuset duszom należą się największe podziękowania i podziw, za to, że mimo wszystko zacisnąwszy zęby zapłacili i się pojawili.

Właśnie widok pustawych trybun było tym co zabolało chyba najbardziej. Trudno było zrozumieć, że grającą pierwszy raz w Polsce Lindsay Davenport ogląda tyle widzów, ile zwykle gościło na nudnawych meczach eliminacji. Niektórzy fakt ten usprawiedliwiali nieszczególną pogodą, lecz zdaje mi się, że akurat ona wielkiego wpływu na frekwencję nie miała. Poprzednie lata za czasów J&S Cup też nie rozpieszczały promieniami słońca i wysoką temperaturą a kibiców jakoś nigdy nie brakowało.

Widać jak na dłoni, że nie udało się zrobić właściwego research’u oraz kampanii reklamowej, tak by zbadać za jaką cenę gotowi by byli kupić bilety potencjalni kibice a także rozpropagować turniej jako taki. Odnoszę wrażenie, że wiele osób zdążyło się dowiedzieć o tym, że J&S Cup poszedł w odstawkę, jednak nie wszyscy zostali poinformowani o pospiesznej organizacji jego "substytutu". Skutki tego były przykre nie tylko dla organizatorów, którzy prawie nic nie zarobili i za bardzo się nie wypromowali, lecz także dla kibiców zgromadzonych w swej nielicznej masie.

Pochodną pustek na trybunach i samej formuły pokazowej imprezy było wyzucie z emocji poszczególnych pojedynków. O jakimś dreszczyku emocji czy podnieceniu na trybunach nie mogło być mowy a grały przecież same gwiazdy. Uczucie smętności przerywane nieraz przez pojedyncze brawa skutecznie opanowało teatr głównych zmagań. Wszyscy zdawali sobie sprawę, że to tylko turniej pokazowy, tak nie do końca poważny, że te wyniki, jakiekolwiek by nie były, nie pójdą w świat i nie dostarczą punktów do rankingu.

Dlatego też sukcesy Marty Domachowskiej skwitowano nie jakąś radością czy entuzjazmem a raczej drobnym uśmiechem i wzruszeniem ramion. No bo gdyby to wszystko działo się na turnieju WTA, to i reakcja byłaby zupełnie inna. Jednakowoż gra Marty i tak była jednym z najmilszych akcentów całej imprezy. Widać po niej, że najgorsze ma już za sobą i jest zmotywowana by wrócić do szerokiej światowej czołówki i rzutem na taśmę dostać się na Igrzyska Olimpijskie.

Tenisistek było sześć, lecz tak naprawdę turniej gwiazdę miał tylko jedną - Swietłanę Kuzniecową. Forma jaką zaprezentowała w Warszawie z jednej strony wzbudzała podziw, z drugiej nieco też irytowała, jako że nie dawała szans pograć swoim przeciwniczkom. Rosjanka podeszła do gry z niemniejszym zaangażowaniem jak na normalnym turnieju a pokazowa formuła imprezy pozwoliła jej dodatkowo zdobyć się na swobodniejsze i efektowniejsze zagrania. Patrzyło się na to więc z nieukrywaną przyjemnością, lecz przyjemność ta trwała zazwyczaj krótko, z grubsza godzinkę, bo po tym czasie Swieta schodziła już z kortu jako zwyciężczyni.

Kuzniecowa nie pozwalała rywalkom na zbyt wiele, mimo że one tanio skóry sprzedać nie chciały. Zarówno Jelenie Dementiewej w półfinale jak i Marii Kirilenko w finałowym starciu ambicji odebrać nie można, lecz wszystko na co było je stać to tylko "odgryzanie" się rywalce przy niektórych akcjach. Na konferencjach prasowych obie zgodnie stwierdzały, że z tak grającą Swietłaną na nawierzchni ziemnej po prostu nie sposób było wygrać.

Wszystkie tenisistki odniosły korzyść z przyjazdu do Warszawy. Zamiast siedzieć w domu czy tłamsić się na nieciekawych turniejach w Fes czy Pradze, dobrze się bawiły, poćwiczyły w doborowym towarzystwie i do tego sporo za te treningi zarobiły. My zaś byliśmy bacznymi świadkami i nikt tego nam już nie odbierze.

I choć trudno to wszystko nazwać turniejem a już w ogóle nie można porównywać do tego z czym do czynienia mieliśmy przez ostatnie lata, to i tak cieszę się, że impreza taka miała miejsce. Cisnące się na usta krytyczne słowa trzeba było wypowiedzieć, tak by w przyszłości nie popełnić drugi raz tych samych błędów, szczególnie w stosunku do kibiców. Jednak gdyby Suzuki Warsaw Masters w ogóle nie było, to żal za straconym J&S Cup byłby pewnie jeszcze większy. Tak chociaż mieliśmy okazję nacieszyć się namiastką tego, do czego się przyzwyczailiśmy. Oby za rok, wraz z restytucją turnieju WTA dobre wspomnienia na nowo wróciły!

Źródło artykułu: