Jan Tomaszewski z bukietem kwiatów przyniósł pecha

Materiały prasowe / Archiwum prywatne / Na zdjęciu: Katarzyna Calińska-Moura
Materiały prasowe / Archiwum prywatne / Na zdjęciu: Katarzyna Calińska-Moura

Dlaczego Jan Tomaszewski, bohater z Wembley, przyniósł pecha Katarzynie Calińskiej-Moura, córce najsłynniejszego małżeństwa w historii naszego tenisa stołowego? 2-krotna mistrzyni Polski wspomina też Alojzego Ehrlicha, medalistę przedwojennych MŚ.

W tym artykule dowiesz się o:

Redakcja PZTS: Od kilkunastu lat mieszka pani z mężem Pascalem Mourą w Dubaju, a tymczasem rozmawiamy w Warszawie. Jak często przyjeżdża pani do Polski?

Katarzyna Calińska-Moura: 3-4 razy w roku jestem w stolicy. Uwielbiam tutaj przyjeżdżać do rodziny, córki i wnuka. Poza tym jestem rodowitą warszawianką, więc mam tutaj sporo miejsc, do których chętnie wracam. Za każdym razem jestem po kilka tygodni, muszę tylko uważać, by łącznie nie przekroczyć pół roku. Jestem rezydentką w Dubaju i oczywiście muszę spędzać określony czas w Zjednoczonych Emiratach Arabskich.

Jakie są obecnie pani związki z tenisem stołowym? Zjednoczone Emiraty Arabskie nie należą do potęg w tym sporcie, ale od lat są tam polscy trenerzy i zawodnicy.

Mniej więcej od roku, aż po 15 latach przerwy, wróciłam do treningów. Chociaż treningi to za dużo powiedziane, bo to tylko raz lub dwa w tygodniu. Zmobilizowaliśmy się z Pascalem, kupiliśmy sprzęt w sklepie mieszczącym się w klubie Spójnia Warszawa i ćwiczymy pod okiem Macieja Nowalińskiego.

ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: co on zrobił?! Genialny rzut z... kolan

Niedawno w sąsiednim Omanie odbyły się mistrzostwa świata weteranów.

I wraz z mężem wzięliśmy udział w turnieju! Pascal był kiedyś w szwajcarskiej czołówce pingpongistów. W Omanie wystąpiliśmy i w mikście, i w singlu, w którym dotarłam do ćwierćfinału. Byłam bardzo zaskoczona, że tak dobrze mi poszło. Tenis stołowy sprawia mi wiele przyjemności, a techniki zagrań się nie zapomina.

Wróćmy do wspomnień. W singlu w mistrzostwach Polski wygrywała pani w 1984 i 1988 roku, a w deblu w latach 1985-1987.

Szczególne były zawody w 1986 roku w Warszawie, gdzie dotarłam do trzech finałów. Własna publika, szansa na złoto w każdej konkurencji, to było coś wyjątkowego dla mnie, 22-letniej zawodniczki. Byłam już wtedy w związku z dużo starszym Janem Tomaszewskim, ale nikt o tym nie wiedział. W finale z Jadwigą Kawałek prowadziłam 2:0 i bardzo wysoko w ostatnim secie, a wtedy na trybunach pojawił się "Tomek".

Potężny facet, bardzo znany, osoba publiczna, do tego z ogromnym bukietem. Konsternacja wśród kibiców, bo co on tutaj robi i dla kogo kwiaty? Wydawało się, że mecz dobiega końca, mam go pod kontrolą, więc mój późniejszy mąż też uznał, że zwycięstwo jest zapewnione i podszedł blisko mnie. I skończyły się podejrzenia, wyszło na jaw, dla kogo przyjechał na pingpongowe mistrzostwa. A dla mnie skończyło się to spotkanie, nie byłam w stanie się skupić i przegrałam.

To były czas, kiedy sukcesy odnosili Andrzej Grubba, Leszek Kucharski, Stefan Dryszel, Andrzej Jakubowicz. Dlaczego panie nie miały takich osiągnięć?

Trudno odpowiedzieć. Szczególnie Grubba i Kucharski byli wielkimi postaciami, zapisali się w historii tenisa stołowego. Ale też wspomniani Jakubowicz i Dryszel, z którym grałam miksta. My, zawodniczki, wygrywałyśmy pojedyncze mecze z dobrymi rywalkami w różnych rozgrywkach, ale brakowało osiągnięć w wielkich turniejach.

W 1986 i 1987 roku Polska wygrywała prestiżową superligę damsko-męską.

Trzeba oddać panom, że to oni prowadzili do sukcesów reprezentację. W mikście punkt dorzucała Jolanta Szatko-Nowak z Andrzejem Grubbą, zaś rzadziej panie zwyciężały w swoich grach singlowych. Dlatego zwycięstwa w superlidze były dziełem mężczyzn z naszym skromnym udziałem.

Pani rodzice - Danuta i Zbigniew - byli mistrzami tenisa stołowego. Wyobrażam sobie to tak, że codziennie godzinami jako dziecko była pani z nimi na sali treningowej.

Tak było, a zamiast lalkami bawiłam się piłeczkami siedząc pod stołem do ping-ponga. Od narodzin byłam "przypisana" do tej dyscypliny. I faktycznie rodzice byli wybitnymi zawodnikami, zwłaszcza mama, która 11-krotnie zwyciężała w MP. Pierwszy tytuł zdobyła jako juniorka, ostatni mając blisko 40 lat. Tata z kolei do dziś pozostaje jedynym międzynarodowym mistrzem Polski, choć od jego triumfu minęły 62 lata. W kraju miał 3 złote medale w singlu oraz 12 w deblu, w tym 11 z Januszem Kusińskim.

Katarzyna Calińska-Moura (z lewej), fot. archiwum zawodniczki
Katarzyna Calińska-Moura (z lewej), fot. archiwum zawodniczki

Kibice sportu w całej Polsce znali rodzinę Calińskich?

Nie, to były zupełnie inne czasy. Tenis stołowy nie miał szans konkurować z piłką nożną. Jan Tomaszewski gdziekolwiek się pojawił zawsze wzbudzał euforię, ogromnie zainteresowanie itd. A moi rodzice, oczywiście, byli znani i cenieni w środowisku pingpongowym, ale nie mogę powiedzieć, aby byli rozpoznawani na warszawskich ulicach. Spokojnie mogli pójść i nikt ich nie "zaczepiał".

Proszę opowiedzieć o rodzicach. Tata zmarł w młodym wieku, w 1989 roku, a mama w 2020 roku w sędziwym wieku.

Tata był wspaniałym, spokojnym człowiekiem, przez wszystkich lubianym. Przepięknie rysował, w ogóle miał zdolności manualne. Jako tenisista stołowy cudownie grał technicznie i to po nim przejęłam. Poza tym bardzo wyćwiczony pod względem akrobatycznym. Miał talent pedagogiczny, umiejętność przekazywania wiedzy młodszym. Był trenerem reprezentacji Polski. Mama była jego przeciwieństwem, dlatego nigdy nie grali wspólnie miksta. Jeśli postawiła sobie określony cel, zawsze do niego uparcie dążyła. Wiedziała czego chce w sporcie.

Jeździła pani z rodzicami na Lazurowe Wybrzeże, gdzie prowadzili oni treningi. To tam pani poznała Alexa Ehrlicha, przedwojenną gwiazdę ping-ponga, zdobywającego dla Polski medale MŚ.

To był cudowny czas, każdego roku spędzaliśmy po kilka letnich miesięcy w Ośrodku Golfe Bleu w regionie Beauvallon w pobliżu Saint-Tropez. Miałam 3 lub 4 lata, kiedy pojechaliśmy pierwszy raz, a 22 na koniec tych wyjazdów. Przebywaliśmy tak długo, że w pewnym momencie miałam dwutorowy tok nauczania, polsko-francuski.

Alexa Ehrlicha nazywałam "wujkiem", a on traktował mnie i kochał jak córkę. Nie założył własnej rodziny, więc całą swoją energię trenerską skupiał na mojej osobie. Doceniał moje umiejętności techniczne, oceniane jako jedne z najlepszych w Europie, organizował specjalnie dla mnie turnieje, wyjazdy itd. Chciał abym doszła do wielkich sukcesów.

Jak wyglądał ten ośrodek treningowy? Mama prowadziła też zajęcia z tenisa ziemnego?

Mama była też mistrzynią Polski w tenisie, dlatego trenowała także tenisistów, nie tylko tenisistów stołowych. Ale to było w innym francuskim ośrodku. Ten, w którym pracował na stałe Alojzy Ehrlich, nazywany był wakacyjnym ośrodkiem dla kilku dyscyplin, m.in. judo. Na matę zapraszał mnie słynny Anton Geesink, holenderski mistrz olimpijski z Tokio. Poza tym przyjeżdżali koszykarze, siatkarze i inni. To było centrum treningowe na bardzo wysokim poziomie dla wielu francuskich i zagranicznych sportowców. I właśnie na Lazurowym Wybrzeżu, jeszcze jako dziecko, poznałam Pascala, obecnego męża. Przez wiele lat się nie widzieliśmy, a później miłość rozkwitła na dobre.

Wrócę jeszcze do postaci Ehrlicha, któremu najlepsza lata w sporcie zabrała druga wojna światowa. Cudem przeżył kilkuletni pobyt w obozach.

Alojzy Ehrlich był polskim tenisistą stołowym żydowskiego pochodzenia. Dużo opowiadał o Oświęcimiu i Dachau. Przyznawał, że miał dużo szczęścia, bo przecież mógł skończyć życie w komorze gazowej. Jakiś Niemiec rozpoznał w nim mistrza tenisa stołowego i dzięki temu ocalał. Sportowcy-więźniowie byli wykorzystywani propagandowo, a przy tym byli chyba nieco lepiej traktowani.

Przyjechał na pani debiut w seniorskich ME w 1982 roku.

Miałam 18 lat, debiutowałam w takiej imprezie, a tymczasem do Budapesztu przyjechał Ehrlich wraz z liczną grupą naszych znajomych z francuskiego ośrodka, m.in. Szwajcarami. Fajnie, że byli ze mną, do tego obdarowali mnie wieloma prezentami, w tym czekoladami, ale to wszystko mnie rozpraszało. Stres związany z występem w wielkich zawodach zajadałem wspomnianą czekoladą i nic wielkiego nie wygrałam na Węgrzech.

Sportowo znacznie milej wspominam ME w Paryżu w 1988 roku. O wejście do ósemki przegrałam z pochodzącą z Uzbekistanu Flurą Bułatową, wcześniej pokonując mocne przeciwniczki. Ze Stefanem Dryszelem byliśmy też blisko ćwierćfinału miksta. Niestety ponieśliśmy porażkę po najgorszym meczu w moim życiu. Szkoda, bo o medal czekała para zdecydowanie do ogrania. Przestrzeliłam atak wysokiej piłeczki i od tego zaczął się dramat.

Po urodzeniu córki Małgorzaty w 1989 roku, wróciła jeszcze pani do tenisa stołowego.

Jeszcze pograłam w lidze, a w MP w 1993 roku zdobyłam srebro z Marcinem Kusińskim, synem Janusza, i brąz z Joanną Konopą. Niestety, mój mąż był zazdrosny, chciał otaczać parasolem ochronnym i zakończyłam pingpongową karierę.

Zaczęliśmy i zakończymy wywiad Dubajem. Jak się tam pani znalazła?

Po rozstaniu z "Tomkiem" wróciłam z Łodzi do Warszawy. W 2008 roku odszukał mnie Pascal, który akurat wtedy otwierał filię znanego banku w polskiej stolicy. To piękna historia, bo po latach znów byliśmy razem. Niedługo później dostał takie same zadanie w Dubaju. A kiedy zapytał, czy pojadę z nim, odpowiedź była twierdząca. Zresztą moja córka mówiła: "jeśli masz być szczęśliwa, to jedź z Pascalem do Emiratów Arabskich". I jesteśmy tutaj już długo. Nasz ślub odbył się w 2011 roku.

Czytaj także:
Stąpanie po kruchym lodzie w grupie spadkowej Lotto Superligi
Debiut Natalii Bajor w Europe TOP 16

Komentarze (0)