W tym artykule dowiesz się o:
Sudan Południowy to jedno z najniebezpieczniejszych miejsc na ziemi. Przez lata toczyły się tam wojny, które odebrały życie milionom niewinnych ludzi. Nie oszczędzano nawet dzieci. Dla wielu narodziny w tym kraju oznaczały wyrok śmierci.
Lopez Lomong dzisiaj jest szczęśliwym Amerykaninem, ale w dzieciństwie przeżył piekło. Pierwsze lata jego życia przypadły na okres, gdy w jego rodzinnym kraju trwała II wojna domowa. W południowym Sudanie śmierć poniosło około 1,5 miliona cywilów. To jeden z najbardziej śmiercionośnych konfliktów w historii świata. Niewiele brakowało, a jedną z ofiar byłby bohater naszego tekstu.
31-letni sportowiec miał w życiu mnóstwo szczęścia. Cudem żyje, choć przez kilka lat na własne oczy oglądał śmierć bliskich mu ludzi. Jego koszmar zaczął się, gdy miał sześć lat.
Lopez urodził się w 1985 roku, w Sudanie już od dwóch lat toczyła się II wojna domowa. Dla przyszłego sportowca codzienne wybuchy bomb nie były niczym nadzwyczajnym.
- Wiedziałem, że nasz kraj jest w stanie wojny. Mniej więcej raz w miesiącu moja matka brała mnie i rodzeństwo do schronu, gdy nieopodal samoloty zrzucały bomby. Nigdy jednak nie widziałem żołnierza. Aż do tamtej niedzieli - wspomina Lomong.
Miał zaledwie sześć lat, gdy rozegrała się "tamta niedziela". Jak co tydzień Lopez Lomong z rodziną był na mszy. Był pogrążony w modlitwie, gdy przyjechały wojskowe ciężarówki. Dorośli dobrze wiedzieli, co to oznacza. Żołnierze przyjechali po dzieci.
- Ludzie wokół mnie krzyczeli i płakali. Ja też. Mama próbowała mnie uspokoić, ale również była przerażona. Nagle poczułem rękę na plecach. Spojrzałem w górę i zobaczyłem gigantycznego mężczyznę. Trzymał w rękach karabin. Mama błagała, aby mnie nie zabierał, ale nie posłuchał i wrzucił mnie do ciężarówki pełnej innych dzieci - dodaje.
W trakcie wojny regularnie porywano małych chłopców, których następnie zamykano w obozach. Tam ich szkolono na bezlitosnych morderców. Lomonga zatem dopiero czekał koszmar.
6-latek trafił do obozu, w którym warunki bytowe były koszmarne. W niewielkich domkach mieszkało po osiemdziesięciu chłopców. Ciasnota to jednak był jeden z mniejszych problemów. Znacznie większym był smród i brud panujący wewnątrz.
Nawet żołnierze nigdy nie wchodzili do środka budynków. Jedzenie zostawiali pod drzwiami. Trudno zresztą nazwać serwowane posiłki "jedzeniem". Obozowiczom przeważnie serwowano nasiona sorgo wymieszane... z piaskiem. To miało skutki uboczne w postaci częstych biegunek, co z kolei było ogromnym problemem.
Dzieci nie miały nawet ubikacji, a więc wszelkie potrzeby załatwiały w swoich domkach. Każda próba wyjścia na dwór kończyła się dotkliwym pobiciem przez strażników.
Po kilku dniach mały Lopez jeszcze bardziej zdał sobie sprawę, że trafił do piekła. Brud, smród, okropne posiłki, przemoc. Nie to robiło największe wrażenie. Bardziej przerażająca była wszechobecna śmierć.
- Trzeciego lub czwartego dnia zauważyłem coś nowego: kiedy przychodziła pora jednego posiłku, nie wszyscy wstawali. Na początku myślałem, że chłopcy śpią. Kiedy jednak przyjrzałem się im bliżej, okazało się, że ci śpiący w ogóle się nie ruszają. Byli martwi. (...) Każdego ranka umierał kolejny kolega. Nie raz i nie dwa szukałem przyjaciela, którego poznałem dzień wcześniej, po czym dowiadywałem się, że nie żyje - wspomina Lomong w swojej książce "Bieg po życie".
W jednym z wywiadów Lomong wypowiedział słowa, które oddają realia, w których znalazł się sześcioletni chłopiec.
- Wraz z porwaniem nie byłem już beztroskim sześciolatkiem. Nagle stałem się dorosłym.
Przyszły sportowiec w obozie spędził jednak tylko kilka tygodni. Miał mnóstwo szczęścia, które potem często mu sprzyjało.
W obozie Lomong trafił na "trzech aniołów". To byli starsi chłopcy, którzy także zostali porwani. Oni jednak nie zamierzali zabijać na wojnie. Zaplanowali ucieczkę i postanowili zabrać ze sobą małego Lopeza. Obiecali mu, że zabiorą go do mamy, za którą tak bardzo tęsknił.
Pewnej nocy plan został zrealizowany. Przez dziurę w płocie czwórka chłopców wymknęła się z obozu. Zaczęli biec. Biegli tak przez trzy dni i trzy noce. Boso i z mocno pokaleczonymi stopami.
- Biegliśmy przez wysoką trawę. Mijały godziny, odkąd prześlizgnęliśmy się przez nasze ucho igielne i cały czas biegliśmy. Nie wiem, jakim cudem daliśmy radę biec tak daleko, tak szybko i tak długo. Nie biegliśmy dzięki własnej sile, ale dzięki sile, którą dał nam Bóg. Tylko tak można to wytłumaczyć - pisze w książce Lopez.
Po latach Lomong ucieczkę z obozu nazwał "biegiem po życie" i tak też potem zatytułował swoją książkę. Do szczęśliwego zakończenia jednak jeszcze daleko. Lopez nie dobiegł do rodzinnego domu i nie wpadł w ramiona matki. Zamiast tego wraz z kompanami trafili do kolejnego obozu.
Chłopcy dobiegli do Kenii, gdzie zostali złapani przez żołnierzy. Tym razem mieli więcej szczęścia. Znaleźli się w obozie dla uchodźców w Kakumie, gdzie trafiali ludzie z całej Afryki. Zanim zadomowił się w nowym miejscu, to przez trzy tygodnie goiły mu się rany na stopach.
W kenijskim obozie nie było terroru, przemocy i wojskowych szkoleń. Jednak do sielanki było daleko. Tutaj także wszechobecne były głód, brud, no i oczywiście także śmierć.
Mieszkańcy Kakumy dziennie otrzymywali jeden posiłek. Bardziej sprytne dzieci szukały dodatkowego jedzenia w śmieciach. Odskocznią od tych wszystkich problemów był sport, a konkretnie piłka nożna. To prawdopodobnie dzięki niej Lopez wiele lat później został świetnym biegaczem. Dlaczego?
W piłkę chciał grać każdy chłopiec i zaczęto stosować selekcję. Na boisko wchodzili tylko ci, którzy wygrali bieg dookoła obozu. Trasa liczyła 30 kilometrów. Sudańczykowi to się bardzo podobało.
- Kiedy biegałem, nie myślałem o moim pustym brzuchu ani o tym, jak wylądowałem w tym miejscu. Wtedy byłem jedyną osobą, która miała kontrolę nad moim życiem. Biegłem dla siebie. Bieganie było moją terapią - pisze w książce.
Tak mijały kolejne lata z życia Lopeza Lomonga, aż stał się nastolatkiem. Dziesięć lat od porwania od matki jego życie diametralnie się zmieniło. W Kakumie pojawił się Amerykanin, który ogłosił, że blisko 400 dzieci z obozu zostanie na stałe przeniesionych do Stanów Zjednoczonych. Był jeden warunek. Każdy chętny musiał opisać historię swojego życia. Problem polegał na tym, że to musiało być napisane w języku angielskim.
16-letni Sudańczyk miał o czym opowiadać, a przy pomocy kolegów spisał wszystko łamanym angielskim. Niedługo później usłyszał, że jedzie do USA. Tam trafił do rodziny z Tully, niewielkiego miasta nieopodal Nowego Jorku. Uczył się codziennych czynności, poszedł do szkoły i zaczął uprawiać biegi.
30-kilometrowe wyścigi dookoła obozu sprawiły, że Lomong szybko zaczął wyróżniać się na tle rówieśników. W 2007 roku dostał amerykańskie obywatelstwo, a rok później... pojechał reprezentować ten kraj na igrzyskach olimpijskich w Pekinie.
W Chinach anonimowego biegacza spotkał wielki honor, bo podczas ceremonii otwarcia IO to on niósł amerykańską flagę. Potem przyszedł czas na jego start. Odpadł w półfinale biegu na 1500 metrów. Cztery lata później, już w Londynie, znowu wystartował w igrzyskach, ale tym razem na dystansie 5000 metrów. Zajął 10. miejsce.
Chyba każdy na jego miejscu chciałby jak najszybciej zapomnieć o strasznej przeszłości. 31-latek jednak wprost przeciwnie, chce o tym opowiadać jak najwięcej i chce, by każdy wiedział, co przeszedł i skąd pochodzi.
- W moim kraju dzieci nadal są porywane i nadal wiele z nich głoduje, bo nie mają rodziny. Oni nie mają głosu i dlatego ja opowiadam swoją historię. Musimy mówić o tym głośno, aby dzieci nie były już wychowywane z karabinem AK-47 w dłoniach - tłumaczy.
W Rio de Janeiro Lopez Lomong nie startuje, ale do dzisiaj jest inspiracją dla ludzi z najbiedniejszych krajów. Jego historia pokazuje, że nie ma rzeczy niemożliwych, bo choć dzieciństwo pełne było przemocy, głodu, a śmierć była dla niego dniem powszednim, to został wielkim sportowcem.