W tym artykule dowiesz się o:
W latach 80. ubiegłego wieku polscy kibice zakochali się w łyżwiarstwie figurowym. To zasługa głównie jednej osoby. Grzegorz Filipowski przez całą karierę był solistą, a swoimi występami porywał rodaków. Na lodzie czuł się niezwykle swobodnie, świat szybko dostrzegł, że objawił się wielki talent.
To dla niego wiele milionów Polaków zasiadało przed telewizorami, aby oglądać mało popularny sport. Przez wszystkich nazywany był "Grzesiem". Zawsze tak mówiła na niego trenerka Barbara Kossowska, a z czasem podłapali to komentatorzy, dziennikarze i fani.
Sportowiec z Łodzi miał wielki talent, ale nigdy nie stanął na najwyższym stopniu podium na mistrzostwach świata czy Europy. W dorobku ma "tylko" trzy krążki z tych czempionatów.
Pierwszy sukces miał miejsce w 1985 roku. Filipowski pojechał na mistrzostwa Europy w Goeteborgu i zdobył brązowy medal. 1989 rok był najlepszym w jego karierze. Polski solista zdobył srebro na ME, a także brąz na mistrzostwach świata.
Filipowski trzy razy startował na igrzyskach olimpijskich - w Sarajewie, Calgary oraz Albertville. Na żadnej z tych imprez nie stanął na podium. Najlepiej poszło mu w Kanadzie, gdzie zajął piąte miejsce. Dlaczego nie było medali?
- W Sarajewie, gdzie byłem 12., to były moje pierwsze igrzyska, nie wiedziałem, czego się po nich spodziewać. W tych czasach obowiązywał zupełnie inny system sędziowania, a olimpiada zawsze jest bardzo politycznym przedsięwzięciem, bardziej niż mistrzostwa świata czy Europy. Niektórych rzeczy nie można było przeskoczyć. Po latach w Salt Lake City wybuchła afera sędziowska, ale to nie był odosobniony przypadek. Wtedy po prostu ktoś kogoś złapał, ale takie sędziowanie miało miejsce także na innych olimpiadach. Podobnie było w Calgary. To był mój najlepszy start, ale przez tę całą politykę nie mogłem tam dostać wyższego miejsca niż piąte. Z kolei przed Albertville złamałem stopę, miałem operację, wstawiono mi śrubkę, dlatego nie byłem aż tak przygotowany, jak przed Calgary - tłumaczył trzy lata temu w "Dzienniku".
Pięć lat po IO w Albertville zakończył karierę i... po prostu zniknął. Co się z nim działo przez te wszystkie lata i czym zajmuje się dzisiaj?
Już pod koniec lat 80. Filipowski wyjechał z Polski i zamieszkał w Stanach Zjednoczonych. To właśnie dzięki treningom za oceanem w 1989 roku zdobył dwa medale - na ME i MŚ. Po zakończeniu kariery łyżwiarz wybrał jednak inne miejsce do życia.
Przeprowadził się do Kanady. Tam zaczął układać życie na nowo. Grzegorz związał się z Tracey Wainman, która także ma za sobą wieloletnią karierę w łyżwiarstwie figurowym. Osiedlili się w Toronto.
- Nie wzięliśmy ślubu, bo oboje uznajemy, że jeśli dwoje ludzi kocha się i chce być ze sobą, to nie potrzebuje do tego żadnego papierka - mówił w "Przeglądzie Sportowym".
Partnerka Polaka dostała na miejscu ciekawą pracę.
Wainman została dyrektorką szkoły dla łyżwiarzy figurowych York Region Skating Academy. Jedną z jej pierwszych decyzji było zatrudnienie ukochanego. Filipowski do dzisiaj jest jednym z trenerów w szkole z Toronto.
Praca daje legendzie łyżwiarstwa figurowego mnóstwo satysfakcji. W Polsce miałby problem, aby wyżyć z tego zawodu. Dzisiaj sport ten jest u nas praktycznie "na wymarciu".
W Kanadzie jednak może pozwolić sobie na spokojne życie. Przede wszystkim zaś robi to, co lubi.
- Nie zająłem się trenowaniem młodych łyżwiarzy figurowych, dlatego, że przynosi mi to jakieś wielkie pieniądze. Zarobki szkoleniowca to jest średni poziom. Nie za dużo, nie za mało. Taka przyzwoita pensja. Trenuję, bo ja po prostu kocham łyżwiarstwo i moim marzeniem jest, zresztą jak każdego szkoleniowca, aby wychować mistrza - opowiadał w "PS".
Połączenie pracy z pasją sprawiło, że poświęca temu mnóstwo czasu.
W Polsce Filipowski przez wielu jest już zapomniany. W Kanadzie także nie szuka na siłę rozgłosu. W mediach wywiady z nim pojawiają się niezwykle rzadko. Z 49-latkiem trudno się skontaktować. Często nie ma go w domu.
To spowodowane jest tym, że szkoła w Toronto cieszy się wielkim zainteresowaniem. Dzieci garną się do łyżwiarstwa figurowego, a więc nasz solista ma ręce pełne roboty.
- Szkolimy tam wszystkie grupy wiekowe. Zaczynamy pracę z dziećmi i prowadzimy je aż do wieku seniora - zdradza w "Dzienniku".
Zanim został trenerem, Flipowski zarabiał na życie, występując w rewiach.
Rewie na lodzie to dla łyżwiarzy figurowych sposób na to, aby przedłużyć swoją karierę. Tym tropem podążył właśnie Filipowski. Polak brał udział w tego typu show przez trzy lata. Największą popularność zapewniła mu rewia o Batmanie.
- Kiedyś podpisaliśmy kontrakt na trzy lata z wytwórnią filmową Warner Brothers i wystawialiśmy Batmana. Niestety, jeździliśmy tylko przez rok, bo w Hongkongu trafiliśmy na tajfun, który zniszczył nam cały sprzęt. Ale i tak zjechaliśmy pół Azji - m.in. Bangkok, Singapur, Manilę, Dżakartę - opowiada.
Jaką rolę powierzono brązowemu medaliście mistrzostw świata? Grzegorz był główną postacią, czyli tytułowym Batmanem! W tej roli mógł zostać obsadzony tylko ktoś o wielkich umiejętnościach, co potwierdza, że nasz solista miał nieprzeciętny talent.
Rewie to jednak nie wszystko. Filipowski ma na koncie jeszcze jeden ciekawy projekt.
W 2000 roku odbył się 50. mecz gwiazd ligi NHL. To był wyjątkowy wieczór dla polskich kibiców, bo na lodzie w Toronto w drużynie gwiazd mogliśmy zobaczyć Mariusza Czerkawskiego. Niewiele ludzi wie, że zawodnik New York Islanders nie był wówczas jedynym Polakiem, który brał udział w tym wielkim wydarzeniu.
Filipowski otrzymał bardzo odpowiedzialne zadanie. To on zaaranżował pokazy, które potem oglądali kibice. Polak wywiązał się ze swojej roli znakomicie.
- Założenie było takie, by przedstawić pokaz hokeja w przyszłości. Mieliśmy kosmiczne stroje. W kijach do gry zamontowano urządzenia pirotechniczne - wspomina Grzegorz Filipowski.
Widać zatem, że Grzegorz Filipowski jest człowiekiem o wielu talentach. Najpierw udana kariera sportowca, potem występy w rewiach, aranżacja widowisk, a dziś praca w roli trenera.
Szkoda tylko, że to wszystko osiągnął w Kanadzie. W Polsce nie znalazł dla siebie miejsca.
- Mieliśmy okazję trochę porozmawiać o tym, dlaczego zajął się szkoleniem młodzieży. Zorientowałem się, iż miał do tego szalenie profesjonalne podejście. Szkoda, że tacy ludzie jak Filipowski po zakończeniu kariery realizują się w innych krajach, bo w Polsce nie znalazło się dla nich miejsce - wspominał spotkanie z Filipowskim w Toronto Mariusz Czerkawski.
W naszym kraju nie miałby jednak takiego pola do popisu jak w Kanadzie. Pozostaje trzymać kciuki, aby wyszkolił następców, którzy tak jak on będą w stanie rywalizować z najlepszymi.
Zobacz wideo: mówiono, że żyje pod mostem i chciał zabić żonę