Życiowa szansa. Robert Mateja mógł być królem Zakopanego

Newspix / Tomasz Markowski / Na zdjęciu: Robert Mateja
Newspix / Tomasz Markowski / Na zdjęciu: Robert Mateja

Biało-Czerwoni zawsze świetnie czuli się na Wielkiej Krokwi. O zwycięstwo ocierał się Robert Mateja. Przed erą Adama Małysza, w Zakopanem dwa razy był o krok od życiowego sukcesu.

W tym artykule dowiesz się o:

20 tys. kibiców pod Wielką Krokwią nie musiało nawet dogrzewać się trunkami. Do ekstazy doprowadził ich Robert Mateja. 17 stycznia 1999 r. mógł być dniem jego chwały. 126 metrów, 5,1 pkt więcej od dominatora skoków, japońskiego stylisty Kazuyoshiego Funakiego. Zawodnik startujący z ósmym numerem, bez punktów w Pucharze Świata, zostawił w tyle całą śmietankę towarzyską. Szok.

Polskie skoki wtedy ledwo zipały. Przed zawodami w Zakopanem punktował tylko Wojciech Skupień. Mateja, Adam Małysz i reszta z trudem wchodzili do konkursowej "50". W trakcie sezonu 1998/1999 ze stołka wyleciał Pavel Mikeska, kadrę awaryjnie wziął pod opiekę Piotr Fijas. Biało-Czerwoni marzyli o miejscu w dziesiątce. Prezes związku Paweł Włodarczyk próbował ich zmotywować i obiecał sowitą premię. Byle uniknąć blamażu.

To, że Mateja potrafił zaskakiwać, wiedzieli wszyscy. Na MŚ w Trondheim w 1997 r. zajął rewelacyjne 5. miejsce. Zaatakował z 14. pozycji, oddał mityczny skok (98,5 m), o którym mówiło się latami, przy niemal każdym jego starcie. Klapnął jednak na dwie nogi. Przy próbie telemarku zebrałby wyższe noty i prawdopodobnie wskoczyłby na podium. Do brązu zabrakło trzech punktów.

W Zakopanem odpalił po raz kolejny. Przy dobrych warunkach wietrznych, w niezłym stylu, pofrunął 4,5 m bliżej od rekordu skoczni (126 m). Wtedy jeszcze zaniedbanej, niezmodernizowanej, z nietypowym punktem konstrukcyjnym na 116. metrze. Nokaut, reszta pucharowej karawany nie przekroczyła 120 metrów. Pozostało wytrzymać psychicznie drugą próbę. Z tym bywało różnie, ale dobre odległości w kwalifikacjach pozwalały wierzyć, że nie był to jednorazowy wybryk.

Trybuny wrzały przed drugą kolejką. Wiatr kręcił, pod narty dmuchnęło wielkiemu Janne Ahonenowi, jego 128,5 m stało się punktem odniesienia dla Matei. Polak wylosował w loterii wiatr w plecy, dość mocny, 1,5 m/s. Wtedy nikt nie myślał o bonusach za niekorzystne warunki. Po prostu zapaliło się zielone światełko, tak czy siak, musiał skoczyć. Wiatr stłamsił go po wyjściu z progu, udało się wyciągnąć ledwie 99 metrów. Jęk zawodu przeciągnął się po trybunach. W drugiej serii nikt nie skoczył bliżej, Mateja spadł na 16. pozycję. Po raz drugi zawiódł zakopiańską publikę.

Dokładnie rok wcześniej także rozpalił widownię. W przedziwnym konkursie, po pierwszym skoku, zajmował drugie miejsce. Czemu tak kuriozalnym? Dziś brzmi to irracjonalnie, ale mało komu udało się przekroczyć 110 m. Upiekło się zawodnikom z pierwszymi numerami startowymi, przy normalnej pogodzie oddawali przyzwoite próby. Mateja wylądował na 106,5 m. Potem nad skocznię nadciągnęły ołowianie chmury. Ulewa wypaczyła rywalizację, deszcz spowalniał czołówkę na rozbiegu.

Dwóm Polakom dopisało szczęście, walczyli o zwycięstwo. Szósty Wojciech Skupień pokpił sprawę i spadł na bulę, na 88. metr. Na górze wyczekiwał Mateja. Był w komfortowej sytuacji, do zwycięstwa potrzebował przyzwoitego drugiego skoku, w granicach tego z pierwszej kolejki. Zawalił przy odbiciu, nie nabrał wysokości i przy 93,5 m spadł na szóstą pozycję.

Mateja nigdy potem nie zbliżył się do swoich osiągnięć z Zakopanego. Kibice wyszydzali go, nazywali nielotem. Pamiętali głównie jego potknięcia, których - fakt faktem - było naprawdę sporo. Spadał z progu na mamutach, zawalał konkursy drużynowe. Ale w końcówce lat 90. sprawiał odrobinę radości. Przed wybuchem "Małyszomanii", w chudych latach "Orła z Wisły", to właśnie Mateja był jedyną nadzieją polskich fanów.

ZOBACZ WIDEO: Dziennikarze WP SportoweFakty: Dawid Kubacki będzie bardzo mocnym kandydatem do medalu w Pjongczangu

Źródło artykułu: