Thomas Morgenstern: Najważniejsze to walczyć

Zdjęcie okładkowe artykułu:
zdjęcie autora artykułu

Skoczek, który o wzlotach i upadkach wie więcej, niż ktokolwiek inny. W wywiadzie dla WP SportoweFakty opowiedział, dlaczego napisał książkę, co jest najważniejsze w sporcie, i czego żałuje w swojej karierze.

W tym artykule dowiesz się o:

WP SportoweFakty: W Polsce bywa pan dosyć często. Czuje się pan już w naszym kraju jak w domu, czy jeszcze wciąż jak gość?

Thomas Morgenstern: Jak w domu (śmiech). Bardzo lubię przyjeżdżać do Polski, zawsze witają mnie tu tłumy fanów, co jest bardzo, bardzo miłe. Zawsze też dostawałem ogromny doping i wsparcie kibiców, kiedy jeszcze startowałem w zawodach. Czułem się wtedy jak w mojej drugiej ojczyźnie. Teraz na spotkania ze mną przyszło tyle osób, że nigdy wcześniej nie widziałem czegoś podobnego. Jestem z tego naprawdę dumny.

Tym razem przyjechał pan do Polski w trochę innym charakterze - nie jako aktywny skoczek, ale jako autor książki, która właśnie ma w Polsce swoją promocję. Która z tych ról jest bardziej stresująca?

- Zdecydowanie ta (śmiech). Ta.

Naprawdę?

- Tak, kiedy jest w planie udzielenie tylu wywiadów, a czasu jest naprawdę mało, to jest to dla mnie stresujące. Za każdym razem muszę odpowiadać na pytania dotyczące w zasadzie tego samego, i na dłuższą metę jest to męczące, ale z drugiej strony to jednak przywilej i piękna sprawa, że ludzie chcą mnie słuchać, a ja jestem zdrowy i mogę o tym wszystkim mówić. Bardzo się cieszę, że przyszło tyle osób, to piękne.

Od zawsze chciał pan opowiedzieć swoją karierę w formie książki czy był to spontaniczny pomysł?

- Pomysł napisania książki miałem w zasadzie w głowie od zawsze, ale to, że miałaby ona powstać tak wcześnie, właściwie nie. Nie chciałem też pisać takiej klasycznej autobiografii, ale książkę, która bardziej przypomina powieść. To było dla mnie bardzo ważne. Wszystkie informacje o mnie są przecież w internecie, na Wikipedii, i jeżeli ktoś chce szczegółów, może je właśnie tam znaleźć. Dla mnie było istotne, żeby książka była osobista, emocjonalna, żeby był w niej pokazany stuprocentowy Thomas Morgenstern.

fot. Olga Szczygieł
fot. Olga Szczygieł

Czy wracanie do przeszłości podczas pisania sprawiało momentami ból? W końcu po raz kolejny musiał pan przeżywać także te przykre doświadczenia...

- Tak, poniekąd tak było. Znów musiałem "wdawać się w szczegóły", wracać do tych różnych emocji, ale to było też ciekawe doświadczenie. Nie zawsze łatwe, ale cieszę się, że udało mi się to zrobić i że tą książką mogłem zwieńczyć moją karierę.

To forma takiego ostatecznego rozliczenia się z przeszłością?

- Rozliczenia z przeszłością, hm… tego bym nie powiedział, ale bardzo cenię sobie fakt, że powiedziałem w niej o pewnych rzeczach, bo to mi pomogło, i że jej napisaniem mogłem zamknąć niektóre sprawy. Książka wieńczy moją karierę skoczka narciarskiego i w pewnym sensie otwiera nową przyszłość na to, co ma przyjść. Wydaje mi się, że chciał pan w niej pokazać twarz Thomasa Morgensterna zupełnie inną od tej, którą zna większość kibiców skoków narciarskich. Dlaczego?

- Tak zupełnie inną chyba nie…

Mnie samą i pewnie też wiele innych osób zaskoczyło to, że jest pan taki refleksyjny…

- Jestem bardzo refleksyjny. Tak ogólnie patrząc, jestem bardzo uczuciowym, emocjonalnym, refleksyjnym człowiekiem, który zawsze chciałbym wiedzieć, dlaczego dzieje się tak, a nie inaczej. Oczywiście ci, którzy nie znają mnie tak naprawdę dobrze, wcześniej mogli tego wcale nie zauważyć. Nie mogłem też tego wszystkiego wyjaśnić. Było dla mnie ważne, żeby napisać tę książkę zgodnie z moimi przekonaniami. Jestem wrażliwy. To jest ludzkie. Takie jest po prostu życie. Robimy się coraz starsi, i taka jest kolej rzeczy.

W książce chyba po raz pierwszy wypowiedział się pan szczerze na temat swoich relacji z Gregorem Schlierenzauerem. W trakcie kariery mówiliście o sobie nawzajem raczej lakonicznie i kurtuazyjnie. Przekonywaliście, że wszystko jest w porządku...

- Ale w książce też nie jest tak źle, powiedziałbym. Zdarzyły się pewne rzeczy i po prostu nie jesteśmy przyjaciółmi, ale z drugiej strony przecież nie musimy nimi być. Nie wszyscy muszą być "best friends". Byliśmy kolegami z drużyny. To ważne i piękne, ze mogliśmy się razem rozwijać, bo team miał zawsze kogoś, kto był na szczycie, i kto mógł wygrywać. Taka sytuacja jest normalna, kiedy spotyka się dwóch indywidualistów, dwóch samców alfa. Tak samo jest np. z Nico Rosbergiem i Lewisem Hamiltonem, oni też nie są najlepszymi przyjaciółmi, ale spędzają ze sobą dużo czasu, dobrze się bawią. My tak samo - nie musimy do siebie codziennie dzwonić, pisać maili, spotykać się i tak dalej. Skoki narciarskie to sport indywidualny, jakby nie było. Trzeba się do tego dostosować i nauczyć z tym obchodzić.

Pana motto brzmi: "Zwyciężaj, ale nie triumfuj". Czy w przypadku Gregora Schlierenzauera to raczej "Zwyciężaj i triumfuj"?

- Jest tak często. [nextpage]Wspominał pan też nieco o Alexandrze Pointnerze. Czy była to odpowiedź na to, co on napisał o panu w swojej książce?

- Nie, to nie była żadna odpowiedź. Tak jak powiedziałem, to wyłącznie moje poglądy. Alexander Pointner jest świetnym trenerem, był nim przez wiele lat. W ostatnich dwóch, trzech latach było niestety coraz więcej komplikacji, ponieważ metody neurocoachingu, jakie zaczął wtedy stosować, nie były w stu procentach dla mnie. Dla mnie najważniejsze jest to, że kiedy pojawia się jakiś problem, muszę nad nim pracować, i to ciężko. Muszę znaleźć rozwiązanie, pójść na skocznię, skakać, a nie tylko patrzeć na to, co pozytywne i myśleć sobie "Jesteś dobry, jakoś to będzie". Potrzebuję faktów, kiedy coś nie działa, nie zdaje egzaminu, potrzebuję znaleźć sposób, żeby zaczęło funkcjonować.

Macie jeszcze jakiś kontakt ze sobą?

- Mały. Ale ostatnio widzieliśmy się na Kulm, i podczas Turnieju Czterech Skoczni też.

Jakie było to spotkanie?

- Hmm, normalne, było naprawdę normalnie.

Rozmawialiście?

- Tak. Alex był przez dziesięć lat trenerem reprezentacji. Ma ogromny wkład w moją karierę, w mój sukces. I nie ma między nami jakiegoś problemu. Bardzo go szanuję, lubię, ale nie muszę rozumieć i akceptować każdej metody treningowej, albo uważać ją za dobrą.

Oprócz Alexandra Pointnera miał pan możliwość pracowania z innymi bardzo cenionymi trenerami, jak na przykład Tonim Innauerem, który ponoć odkrył pański talent, czy Hannu Lepistoe, którego kiedyś nazwał pan chyba nawet najlepszym trenerem na świecie. Jak pan wspomina tamte czasy?

- Kiedy byłem mały, Toni Innauer organizował zawody na wzór obecnego Goldi Cup. Tyle tylko, że wtedy nie tylko skakano na nartach, ale można też było spróbować biegów albo narciarstwa alpejskiego. Ja oczywiście brałem w tym udział, skakanie na skoczni sprawiało mi ogromną radość i potem pojechałem do Villach, tam powstał taki kompleks skoczni w 1996 roku i wtedy zacząłem skakać.

A Hannu?

- Mam o nim bardzo dobre zdanie. On był moim pierwszym trenerem, był dla mnie jak ojciec. Pokazał mi wiele dróg, zawsze mnie chronił. Co z pańskiego punktu widzenia uczy bardziej? Zwycięstwo czy porażka?

- Więcej uczymy się oczywiście z porażek. Tak, z porażki trzeba umieć się podnieść. Trzeba na nowo znaleźć swoją drogę. Wszędzie tak jest. W "normalnej" pracy też. Zawsze trzeba szukać jakichś otwartych drzwi, iść w odpowiednim kierunku, rozwijać się, zdobywać doświadczenie. Zdobywanie doświadczenie to jest chyba najważniejsza rzecz w życiu. Trzeba dzień w dzień starać się, rozwijać, być otwartym na to "nowe", które ma dopiero przyjść. Takiego podejścia trzeba się już nauczyć i zaakceptować. W konkretnej sytuacji jest to trudne, ale z czasem sprawia, że jesteśmy silniejsi, zdobywamy pewność siebie, a dzięki temu żyję się łatwiej.

Skąd w panu tyle tej siły?

- Nauczyłem się jej (śmiech). Nauczyłem się jej, właśnie poprzez różne doświadczenia.

Jeżeli przyszedłby do pana siedmiolatek, który właśnie zaczyna skakać na nartach, i zapytał o przepis na sukces w sporcie, co by pan odpowiedział?

- Mam drugie motto: Kto walczy, może być przegranym, ale kto nie walczy, już jest przegrany. Mam to nawet napisane na ścianie siłowni w moim domu (śmiech). Walczyć - to jest zawsze najważniejsze. Nie ma żadnej recepty na sukces, która powie, trzeba teraz to, to, to i to zrobić. Najważniejsze jest nastawienie, potem motywacja i gotowość, żeby dać z siebie wszystko. Kiedy już ma się te czynniki, sukces przyjdzie, na pewno. Warto jednak pamiętać, że trzeba będzie też zrezygnować z wielu rzeczy. Czas skoczka, albo ogólnie sportowca, jest krótki. Dziesięć, może piętnaście lat i koniec, ale w tym czasie trzeba dać z siebie wszystko, i wiedzieć, że zawsze jest ta tendencja, "góra - dół, góra - dół".  Musisz być twardy, walczyć. To, czy się uda dostać na sam szczyt, to też oczywiście kwestia szczęścia. Sukces to taki cały system czynników.

Wiara też pomaga? Pytam w nawiązaniu do fragmentu, w którym opisuje pan wzruszającą wizytę w kościele.

-Wiara, hm… Kiedy człowiek nagle znajduje się w takiej sytuacji, wtedy zaczyna się wierzyć w wiele rzeczy. Szuka się pomocy. Gdy teraz porównuję na przykład mój upadek z upadkiem Lukasa Muellera, który miał miejsce w ostatnim tygodniu, czy przed dwoma tygodniami, to wtedy myślę sobie, że powinienem być każdego dnia wdzięczny za to, że mogę się obudzić, wstać, i mogę tylko dziękować, że jestem teraz taki, jaki jestem. Za to, że wszystko jest w porządku, że jestem zdrowy, że mogę się ruszać i przede wszystkim jestem wdzięczny, że dostałem drugą szansę.

Wspomniał pan o Lukasie Muellerze. To pana dobry kolega, prawda?

- Lukas pochodzi z tego samego regionu co ja, ze Spittal. Znam go odkąd był małym dzieckiem, potem młodym chłopakiem. Trenowałem z nim dużo jeszcze jak byliśmy dziećmi, wtedy było to narciarstwo alpejskie. On zawsze powtarzał, ze jestem przyczyną, dla której zaczął skakać. Ja go do tego zainspirowałem, a on teraz leży w szpitalu, albo będzie siedział na wózku. Trudno to zaakceptować, ale mam nadzieję, że wkrótce znów stanie na nogi. [nextpage]Jest coś, czego pan żałuje w swojej karierze? Albo co teraz zrobiłby pan inaczej?

- Właściwie to nie, ale jeśli miałbym coś teraz wybrać, to byłaby to druga seria konkursu na dużej skoczni podczas mistrzostwa świata w Oslo i te 0,3 punktu, którego mi brakło do zwycięstwa. To było przez mój własny błąd.

Od razu pan to wiedział?

- Tak, to był mój błąd, zdecydowanie. Tylko i wyłącznie mój błąd. Chciałem przedobrzyć, ale cofnęło mnie na progu, potem chciałem zrobić piękny telemark. Jeśli skoczyłbym "normalnie", skok byłby dłuższy o jakieś trzy metry, i prawdopodobnie też zwieńczony pięknym telemarkiem, wygrałbym, a tak to mnie cofnęło, poczułem się niepewnie, dostałem kiepskie noty, schrzaniłem telemark, i ze stratą 0,3 pkt wylądowałem na drugim miejscu.

Pamiętam, że się pan wtedy pięknie zachował, podszedł do Gregora z gratulacjami...

- Myślę, że to szacunek. Szacunek dla osiągnięcia innego zawodnika. Mam wpływ na swoje własne dokonania, na przykład robiąc błąd, i to był mój własny błąd. Mogę z tym żyć, nie mam z czymś takim problemu, ale kiedy jestem w pewien sposób zbombardowany przez pech, albo coś podobnego, wtedy pojawia się takie niemiłe uczucie, i wtedy mogę być zły. Kiedy jednak sam popełniam błąd, to jest to zupełnie coś innego. To duża różnica. Wtedy było dla mnie jasne, ze to moja wina. Mogłem wygrać, ale widocznie tak miało być.

Istnieje przyjaźń w świecie sportu?

- (chwila ciszy) To zawsze zależy od tego w jakiej konstelacji, jaki rodzaj przyjaźni…

Alex Pointner powiedział, że świat sportu to świat - złudzenie…

- Tak, tak jak wspomniałem, skoki narciarskie to sport indywidualny. Przyjaźń istnieje, dopóki się nie staje na swojej drodze, dopóki się nie wchodzi sobie w tę drogę. A jeżeli pojawia się myśl, że ktoś stoi ci na przeszkodzie do czegoś, albo że ci coś zabierze, to wtedy robi się ciężko. W pracy jest jednak tak samo. Kiedy dwóch przyjaciół walczy o to samo miejsce, stanowisko i jeden z nich je dostaje, a drugi nie, to na dłuższą metę będzie coraz trudniej. W sporcie jest identycznie.

Jeśli mógłby pan jeszcze raz zdecydować, zostałby pan skoczkiem narciarskim?

- Tak. Skoki narciarskie to wspaniały sport.

Co panu dał?

- Szkołę życia.

Pięknie powiedziane.

- (śmiech)

Jeśli pańska córka chciałaby rozpocząć swoją przygodę ze skokami, jak by pan zareagował? Zachęcał?

- Tak, oczywiście.

Nie bałby się pan o nią?

- To jest jej życie. Jeśli tego będzie chciała, to zrobi to. Oczywiście swoją córkę albo syna trzeba chronić w pewien sposób, ale mimo to każdy musi zdobywać swoje własne doświadczenie i żyć swoim własnym życiem. Chciałbym jej wskazać pewne ścieżki, sport jest oczywiście dla mnie bardzo ważny, często razem jeździmy na nartach, i jeśli będzie chciała mieć z nim coś wspólnego, to na pewno to zrobi. Nie miałbym z tym problemu. Nie jestem ojcem, który chroni ją przed wszystkim. Jeśli upadnie, to wstanie. Musi nabrać pewności siebie, musi nauczyć się ufać sobie, wierzyć w swoje siły.

Jak widzi się pan za dziesięć lat?

- (chwila ciszy) Dziesięć lat starszy (śmiech). Może z brodą (śmiech). Szczęśliwy…

Co teraz sprawia, ze czuje się pan szczęśliwy?

- Oczywiście moja córka, kiedy na przykład mam gorszy dzień, a jestem z nią, śmieje się, biegnie w moją stronę, woła "tato", i tak dalej, to bardzo wiele mi to daje…

To zupełnie inne doświadczenie niż sport…

- Tak, to jest najważniejsze w życiu. Oprócz tego jestem szczęśliwy, kiedy mogę latać helikopterem, być w powietrzu.

Czuje się pan wtedy tak samo, jak podczas skoku na nartach?

- Podobnie. Podobnie…

Rozmawiała Barbara Toczek

"Karczmy, dziewczyny i skoki" - tak się bawią kibice w Zakopanem

Źródło artykułu: