Pokonali amerykańskie "potwory". Polska - USA, najbardziej pamiętny mecz Biało-Czerwonych w drodze po złoto MŚ

Zdjęcie okładkowe artykułu: Newspix / Michał Stańczyk / Na zdjęciu: siatkarze reprezentacji Polski
Newspix / Michał Stańczyk / Na zdjęciu: siatkarze reprezentacji Polski
zdjęcie autora artykułu

- Kapitalna historia! Co to za zespół się nam narodził? - krzyczał uradowany Tomasz Swędrowski. Chwilę wcześniej Polacy po kosmicznym meczu pokonali potężnych Amerykanów. Po takim zwycięstwie dzień później po prostu musieli zostać mistrzami świata.

W tym artykule dowiesz się o:

29 września 2018 roku. Katakumby hali Palasport Olimpico w Turynie. Pół godziny do rozpoczęcia półfinału mistrzostw świata. Vital Heynen przemierza szary, betonowy korytarz, wypełniony bladym, męczącym oczy sztucznym światłem.

- Życzę szczęścia, trenerze - rzucam do trenera polskiej kadry.

- Szczęście niepotrzebne - odpowiada. - Życz mi dobrego meczu - dodaje, by po chwili zniknąć za rogiem.

Heynen nie jest kinomanem. Największe klasyki, jak "Ojciec Chrzestny" i "Skazani na Shawshank", nadrobi dopiero dwa lata później. Jednak z taką sceną, z takim "one linerem", mógłby pojawić się w każdym kultowym sportowym filmie. A scenariusz, który Belg i jego drużyna napisali w tamten sobotni wieczór, sam w sobie jest materiałem na kultowy film.

ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: Tak wygląda następca Leo Messiego

Polska kontra "potwory"

Przed spotkaniem Polska - USA wielkimi faworytami byli ci drudzy. "W czwórce, która pozostała na placu boju, to USA uznawano za najlepszy zespół. Ekipę bez słabych stron, o grze ułożonej z precyzją i jakością godną NASA" - pisaliśmy wtedy w korespondencji z Turynu. Amerykanie wygrywali kolejne mecze w świetnym stylu. Imponowali przygotowaniem fizycznym. Bułgar Walentin Bratojew po laniu, jakie od nich dostał, nazwał ich potworami z "Kosmicznego meczu". Mówił, że jak przegrywali z innymi, z Polską czy z Iranem, przynajmniej byli w stanie walczyć. A Team USA po prostu wybił im siatkówkę z głowy.

Polskę jako półfinałowego przeciwnika amerykańscy siatkarze wybrali sobie sami. Gdyby wygrali w grupie z Brazylią, zmierzyliby się z Serbią. Ale trener John Speraw mając awans do strefy medalowej w kieszeni wolał wysłać na boisko rezerwy i przegrał 0:3. Nie przejmował się porażką, bo nie bał się Biało-Czerwonych.

Nasi byli pod ścianą

A ci do meczu o finał przystępowali jako zespół po przejściach. W czasie bułgarskiej części turnieju z powodu choroby wypadł ich lider Michał Kubiak. Bez niego Polacy przegrali z Argentyną, potem z Francją, i znaleźli się pod ścianą. Żeby nie wypaść za burtę, musieli wygrać. Na szczęście na to spotkanie wrócił Kubiak, a cały zespół zagrał kapitalnie.

To zwycięstwo tchnęło w polską drużynę nowe życie. Po przenosinach z Warny do Turynu nasi siatkarze byli już nie do zatrzymania. Amerykanie dopiero mieli się o tym przekonać. Choć trzeba im przyznać, że byli blisko zwycięstwa. W epickim pięciosetowym boju pokazali, że są zespołem wagi ciężkiej.

Rocky kontra Apollo

"Polacy byli jak Rocky Balboa w finałowej walce drugiej części legendarnej opowieści o pięściarzu-kopciuszku z Filadelfii. Amerykanie wcielali się z kolei w niezrównanego "Apollo" Creeda, który tak jak Rocky nie trzyma gardy i wymienia z nim potworne razy, możliwe do przetrwania tylko na srebrnym ekranie" - relacjonowaliśmy tę wyniszczającą batalię.

Na początku nasz zespół zaskoczył przeciwników, wydarł im pierwszego seta. Najpierw wysoko wygrywał, potem rywal zaczął gonić i po wygranym challenge'u doprowadził do niebezpiecznego wyniku 24:22. Jednak ostatnią piłkę Kubiak wybił w aut po rękach Amerykanów, a pod nosem rzucił "weź se k... challenge".

Potem Amerykanie pokazali, dlaczego inni widzieli w nich faworytów do złota. Przez dwa sety bombardowali Polaków serwisowymi bombami. Ostrzału nie wytrzymał Artur Szalpuk, Heynen zmienił go na Aleksandra Śliwkę, a ten został jednym z bohaterów, bo z roli sapera wywiązał się doskonale. Belgijski trener Polaków już po turnieju powie, że gdyby nie ta zmiana Śliwki, jego zespół pewnie nie zdobyłby mistrzostwa świata.

W tie-breaku dali koncert gry

W każdym dobrym sportowym filmie decydujące starcie musi być dramatyczne. A jeśli w siatkówce ma być dramatycznie, musi być tie-break, a w tie-breaku zwroty akcji. Zaczęło się od kapitalnej gry Polaków. Bartosz Kurek łapie pojedynczym blokiem Taylora Sandera, Piotr Nowakowski zatrzymuje "pipe'a" Andersona, Kubiak zagrywa asa. Jest 9:3 dla nas.

Wtedy przychodzi kryzys. Nie możemy przyjąć serwisu rezerwowego Danella McDonella. Amerykanie gonią, przy wiwatach włoskiej publiczności, która nie chce zwycięstwa Polaków. Robi się niebezpiecznie, 11:9. Ale wtedy Kurek przedziera się przez blok, a swój moment ma Śliwka - Sander źle przyjmuje jego serwis, Kubiak zgarnia przechodzącą piłkę i mamy 13 punktów.

Brakujące dwa atakami z lewego skrzydła zdobywa Kubiak. Po drugim wszyscy w biało-czerwonych koszulkach szaleją z radości. - Jesteśmy w finale! Kto mógł o tym pomyśleć jeszcze kilka dni temu. To jest kapitalna historia! Co to za zespół się nam narodził? - krzyczy komentator Polsatu Sport Tomasz Swędrowski.

Uwierzyli Heynenowi

- Wielu ludzi nie doceniało Polaków, ale my wiedzieliśmy, że to bardzo dobry zespół. Okazało się, że dość dobry, żeby z nami wygrać. Kurek zagrał świetny mecz, najlepszy na tym turnieju - mówił nam po spotkaniu przygnębiony reprezentant USA Aaron Russell.

W całkowicie odmiennym nastroju był polski libero Paweł Zatorski, choć na rozmowy nie miał wiele czasu. Jako że dobiegała północ, Heynen kazał swojej drużynie szybko wracać do hotelu. - Kiedy po wygranej ściskaliśmy się ze łzami w oczach, trener wylał na nasze głowy kubeł zimnej wody. Powiedział, że teraz studzimy głowy i walczymy z Brazylią w finale - zdradził Zatorski. Dodał, że przed spotkaniem Heynen przekonywał ich, że Polska jako jedyna drużyna na tym turnieju może pokonać Amerykanów. - Uwierzyliśmy w to - podkreślił libero Biało-Czerwonych.

Brazylia nie miała szans

W zwycięstwo Polaków w finale wierzyli już absolutnie wszyscy. Tak jak z USA chcieliśmy po prostu dobrego, zaciętego meczu, być może ze szczęśliwym zakończeniem, tak przed Brazylią czuło się, że nasz zespół wygra, i to pewnie 3:0. I wygrał 3:0.

Dokładnie dwa lata temu, 30 września 2018 roku, gdzieś tak około godziny 22, Kurek skończył ostatnią piłkę finału. Potem dostał tytuł MVP, a Kubiak wzniósł w górę mistrzowski puchar. Swędrowski i Wojciech Drzyzga, którzy mecz musieli komentować ze schodów, wykrzyczeli do milionów Polaków przed telewizorami: "Obroniliśmy tytuł mistrzów świata".

Tytuł, który Biało-Czerwoni zdobyli pisząc emocjonującą, filmową historię. Film o ich sukcesie byłby pełen trzymających w napięciu scen. Zażarta bitwa z Bułgarami w Warnie, bolesna porażka z Argentyną, choroba Kubiaka, mecz "o życie" z Serbią, koncert Kurka w finale z Brazylią. Jednak sceną, do której po latach najbardziej chciałoby się wracać, byłby półfinał.

To był dobry mecz, panie Heynen. Cholernie dobry.

Czytaj także: MŚ 2018: potwory poległy w kosmicznym meczu! Wielka polska drużyna zagra w finale! MŚ 2018. Korespondencja z Turynu: Po co komu szczęście?

Źródło artykułu: