Paweł Zagumny: Nie płaczę na filmach

Newspix / Łukasz Sobola / Na zdjęciu: Paweł Zagumny
Newspix / Łukasz Sobola / Na zdjęciu: Paweł Zagumny

- Byłem agresywnym typem lidera na boisku, bardziej szanowanym za to, co robię, niż lubianym za to, jaki jestem. Nie zastanawiałem się, jak z moimi słowami może czuć się druga strona. Dążyłem po trupach do celu - mówi Paweł Zagumny.

Michał Kołodziejczyk, WP SportoweFakty: Jest pan gburem?

Paweł Zagumny: Bez przesady. Bywam, ale to zależy od okoliczności. Na pewno jestem mniejszym gburem, niż przedstawiają to media. Swobodnie czuję się tylko wśród dobrych znajomych, kiedy mogę się otworzyć - wtedy jestem wyluzowany. Fakt, mam wąskie grono przyjaciół, ale żaden z nich nie powie, że coś jest ze mną nie tak.

Pana żona mówi, że zakłada pan maski. Gbura także.

Czasami zakładałem je dla świętego spokoju. Żeby mieć czas na skupienie na tym, co naprawdę ważne, na tym, z czego mnie rozliczano. Sferę kontaktów z mediami i otoczeniem starałem się ograniczyć do minimum. Robiłem tyle, ile musiałem, nic więcej. Dużo czasu zabierała mi analiza meczów, odpowiednie przygotowanie. Może za bardzo się tym wszystkim przejmowałem, ale taki już byłem. Teraz myślę, że mógłbym być bardziej otwarty do mediów.

Po co? Dla promocji dyscypliny?

Oj nie, więcej dyscyplinie nie mogłem dać niż to, co na boisku. Kilka wywiadów więcej niczego by nie zmieniło. Powinienem być bardziej otwarty dla siebie samego, ale w dziennikarzach czasami denerwowała mnie nieznajomość tematu. Po wielokrotnych próbach rozmów, które okazywały się kompletną klapą, w pewnym momencie przestałem się udzielać. Doszedłem do wniosku, że w mediach zdarzają się osoby, które przychodzą do mnie nieprzygotowane. A to budziło frustrację.

Czytaj też: Artur Siódmiak: Kiedy życie skreśla, nie pytając o zgodę

Jakieś inne maski też pan zakładał?

Były różne, niezbędne na boisku do kierowania drużyną. Przez większą część życia sportowego byłem liderem podczas gry. Czasami musiałem pokazywać, jak jestem zły, czasami jak spokojny, w zależności od tego, czego wymagała sytuacja. Wydawało mi się, że wiem, czego potrzebują moi koledzy. Myślę jednak, że zanim naprawdę to zrozumiałem, minęło wiele lat.

ZOBACZ WIDEO Andrew Cole dla WP SportoweFakty: Byłem w szoku po wygranej w Paryżu

Jest pan spokojnym człowiekiem?

Na pewno nie aż tak, jak wyglądam. Ale nie jestem też awanturnikiem, ekstrawertykiem. Zawsze dążyłem do dialogu, ugodowego załatwiania spraw. Uznawałem rzeczowe argumenty, a nie strzelanie groźbami.

Kiedy po 27 latach treningów kończył pan karierę, pomyślał pan: "nareszcie"?

Tak. Miałem dość. Niektórzy oczekiwali ode mnie jeszcze więcej, ale uznałem, że nie jestem w stanie wymagać już od siebie tyle, ile przez te wszystkie lata. Jak grałem, to grałem na maksa, zawsze dawałem z siebie sto procent, a przez ostatni rok nie byłem już z siebie zadowolony.

Pan nigdy nie był z siebie zadowolony.

To prawda, ale tym razem przekroczyłem akceptowalny poziom niezadowolenia. Zawsze wysoko wieszałem sobie poprzeczkę, przez to wymagałem bardzo dużo także od kolegów. Czasami wyrażałem to w trudnych słowach, dlatego miewałem w drużynie trudne relacje. Ale robiłem to tylko po to, by wygrywać, by drużyna odnosiła zwycięstwa. A ostatnio ciężko było wymagać od innych, skoro nie byłem już w stanie wymagać od siebie.

Trudny był pierwszy poranek po zakończeniu kariery?

Nie, bo pierwszego dnia od razu poszedłem do nowej pracy. Nie miałem nawet tygodnia wolnego, natychmiast wziąłem się do roboty jako dyrektor sportowy Onico Warszawa. Była wiosna, czas budowania drużyny, wpadłem w wir obowiązków.

Został pan wychowany w etosie pracy?

Za dużo powiedziane, jednak robiąc coś przez całe życie, nie wyobrażałem sobie pustki. Cały czas szukałem nowych wyzwań. Po przygodzie z Onico też nie leżałem zbyt długo w domu. Otworzyłem akademię siatkówki w Londynie, kiedy wszyscy mi to odradzali i pukali się w czoło. "Siedź na tyłku, po co znowu gdzieś jedziesz, rodziną się zajmij" - słyszałem. Ale nie siedziałem, taki już jestem.

Skąd ten pomysł z akademią?

Sam na niego nie wpadłem. Znajomi z Londynu zapytali mnie, czy jestem zainteresowany, wiedzieli, że chwilowo mam trochę czasu. Poprosiłem ich o przesłanie projektu, chciałem wiedzieć, jak sobie to wyobrażają. Teraz jestem zadowolony, daję dużo radości dzieciakom i dorosłym, którzy chcą grać w siatkówkę, a nie mieli gdzie i z kim. "Nie siedź w domu, graj w siatkówkę" to nasze hasło. Zajęcia prowadzimy co tydzień w trzech miejscach w Londynie, mamy około stu chętnych, którzy chcą się nauczyć gry. Dodatkowo w wakacje jako Akademia Siatkówki Pawła Zagumnego organizujemy dwa turnusy obozu siatkarskiego, które odbędą się w Poroninie. Proponujemy w pakiecie nasze piękne góry i piękną dyscyplinę sportu.

Potrafi pan w ogóle odpoczywać?

Zastanawiam się, jak to jest, że przez całe życie wmawiali mi, że jestem leniem, a okazuje się, że jest zupełnie inaczej. Faktycznie sprawiałem wrażenie osoby dość ślamazarnej, ale nie mogłem oszukać organizmu. Nigdy nie myślałem o tym, że będę Mariuszem Wlazłym, że nagle stanę się szybki, skoczny i wygadany jak Krzysiu Ignaczak. Nie wiem, jak to zabrzmi, ale jak na kogoś ograniczonego fizycznie, wyciągnąłem dużo ze swojej przygody ze sportem.

Zabrzmiało dziwnie. Jak to ograniczony?

Do siatkówki rodzice nie musieli mnie specjalnie przekonywać. Oboje byli przecież siatkarzami, później nauczycielami. Poprowadzili mnie tylko w odpowiednim kierunku i bardzo szybko mi się spodobało. Już w podstawówce twierdziłem, że będę zawodowym sportowcem, ale takimi deklaracjami wzbudzałem tylko śmiech. Pytali mnie, jak planuję to zrobić, skoro nie jestem w stanie zrobić dziesięciu przysiadów. Ale byłem uparty.

Naprawdę nie potrafił pan zrobić dziesięciu przysiadów?

Była taka gra na podwórku, w "syfa". Jak były kary, to rzeczywiście przy piętnastym nóżki się trzęsły.

Pana ojciec, Lech, przez całą karierę był pana najsurowszym krytykiem?

Tak, zawsze miał coś do powiedzenia i w większości były to uwagi negatywne. W każdym meczu coś zrobiłem źle. Rzadko mnie chwalił, ale miałem czas się przyzwyczaić, bo tak było od początku. Jednak to tata ukształtował mnie jako siatkarza. Od niego dostawałem pierwsze zadania, odbijanie o ścianę. Poszedłem do klubu jako uczeń siódmej klasy i miałem już na koncie kilka tysięcy odbić. Tak to się hartowało. Ukształtowało mnie także podwórko, bo zawsze odstawałem od grupy fizycznie, ale przewyższałem ją sprytem. A wiadomo, że na podwórku rządzi siła, a nie spryt.

Chciał pan udowodnić, że zrobi karierę wbrew wszystkiemu?

Nie dorabiałbym aż takiej ideologii. Po prostu mi się spodobało, a że byłem typem późno dojrzewającym, musiałem trochę poczekać. Byłem chudy, długi, miałem długie mięśnie, podobnie jak teraz mój syn, który odstaje od kolegów fizycznie i muszę mu tłumaczyć, że tatuś też nic nie potrafił zrobić, a później sobie poradził. Przecież tuż przed mistrzostwami świata kadetów dostałem nawet zaświadczenie lekarskie, że nie jestem zdolny do uprawiania sportu. Miałem szesnaście lat i problemy z plecami. Całą karierę się odzywały, ale jak skończyłem grać, to mi przeszło.

Obala pan mit, że z wielkiego miasta nie da się dostać do wielkiego sportu, bo za dużo pokus dokoła...

Jestem warszawiakiem urodzonym w Jaśle, innej drogi niż sport nie brałem nawet pod uwagę. Od szóstego roku życia grałem w piłkę nożną, koszykówkę, wychowywałem się w sali gimnastycznej, bo mój tata był trenerem i chciał czy nie - zabierał mnie ze sobą, kiedy nie miał mnie z kim zostawić. Myślę, że miłość do siatkówki wtedy zakiełkowała.

Dzieci lekarzy często nie chcą zostać lekarzami. Pan się nie buntował?

Moja siostra zaczęła trenować koszykówkę, ale w ogóle jej to nie kręciło i szybko zrezygnowała. Teorię o buncie wzięła więc na siebie, u mnie było odwrotnie. Próbowałem sił w wielu dyscyplinach, siatkówka była najtrudniejsza, ale przy odpowiednim prowadzeniu przez tatę wszystko poszło w dobrą stronę. On też wybrał mi pozycję. Też najtrudniejszą. Nie było opcji, żebym grał gdzie indziej, bo nie dałbym sobie rady ze względu na warunki fizyczne. Posłuchałem ojca, bo czułem, że mam predyspozycje, no i w miarę miękkie palce.

Na pozycji rozgrywającego bardziej niż siła liczy się intelekt?

Tak. Intelekt, spryt, przewidywanie tego, co się może wydarzyć, czytanie gry. To są rzeczy, których moim zdaniem nie można się nauczyć, których nie można wytrenować.

Podobno był pan maniakiem analizy gry przeciwnika.

Od samego początku. Miałem jedną kasetę VHS z dwoma meczami i przeanalizowałem je na wszystkie możliwe sposoby. Moje początki polegały na tym, że chciałem grać jak ci najlepsi, robiłem analizę, statystki i starałem się rozgrywać, jak mistrzowie świata, później odpowiednio przygotowywałem się do każdego spotkania. Analizowałem przeciwnika, ale też zastanawiałem się, jak sam mam zagrać, by najbardziej go zaskoczyć. Myślałem, kto w sztabie rywali będzie analizował moją grę i szykowałem niespodzianki. Na turniejach trzeba zmieniać rozegranie, raz atakować częściej jedną stroną, raz drugą. Analizowałem też trenerów drużyn, z którymi graliśmy - czasami któryś zostawał kartkę z taktyką na ławce po treningu i dodatkowo na tym korzystałem.

Ale dlaczego pan to robił, a nie pana trener?

Oczywiście to także było jego zadanie, ja jednak nie chciałem chodzić na sznurku szkoleniowca i czasami trzeba było radzić sobie samemu. Taktykę dopasowywałem konkretnie pod przeciwnika, nie bałem się brać odpowiedzialności za swoją robotę. Myślę, że przez te lata udało mi się stworzyć coś unikalnego, nie wiem, czy ktoś próbuje mnie naśladować, bo żeby naśladować trzeba mieć jednak umiejętności. Niektórym nie pozwala na to technika, a niektórzy po prostu nie chcą i szukają własnego stylu. Sam też się zmieniałem, rozwijałem się. 25 lat temu siatkówka była zupełnie inna, teraz jest dużo szybsza i silniejsza niż w latach dziewięćdziesiątych.

Studia i czytanie książek traktował pan jak trening umysłu przed grą?

Nie, zwyczajnie chciałem poznawać nowe rzeczy. Dużo czytałem jeszcze przed studiami, a później nie tylko to, co musiałem. Książka była pierwszym rekwizytem, o którym myślałem przez piętnaście lat kariery, zanim weszło trochę elektroniki. Czytałem książki wojenne, sensacyjne, kryminały. A ostatnio nadrabiam biografie sportowców i żałuję, że nie było tych książek na naszym rynku wcześniej. Z Phila Jacksona (legendarny trener koszykarzy Chicago Bulls - przyp. red.) można byłoby wiele rzeczy wziąć dla siebie - przede wszystkim podejście do otaczającego świata, do ludzi. Bo ja byłem jednak dość agresywnym typem kapitana, lidera na boisku. Wiele razy nie zastanawiałem się, jak z moimi słowami może czuć się druga strona. Dążyłem po trupach do celu.

Był pan lubiany?

Nie wiem. Raczej nie byłem pierwszą osobą w telefonie do wybrania. Bardziej byłem szanowany za to, co robię, niż lubiany za to, jaki jestem.

Irytowały pana osoby, które za dużo mówiły?

Do dzisiaj mnie irytują. Najważniejsze jednak, by mówiły z sensem i konkretnie.

Skończył pan historię. To była pasja?

Czysty przypadek. Studiowałem stosunki międzynarodowe, które miały zakończyć się magisterium, ale po trzech latach okazało się, że będzie tylko licencjat, a później trzeba wybrać coś innego. Historia była kierunkiem humanistycznym, więc wybrałem właśnie ją, ale to jednak było kucie na pamięć. Zajmowałem się naszymi państwami sąsiedzkimi - Niemcami, Czechami, Słowacją, Ukrainą, Białorusią i Litwą. Mam tytuł magistra, jednak to nie była moja pasja.

Czytaj też: Sylwia Gruchała: Siła bierze się ze złości

Sport pozwolił panu poznać świat?

Pozwolił mi poznać hotele i hale, w których rozgrywane były mecze. Trochę żałuję, że nie chciało mi się ruszać, bo niektórzy moi koledzy namiętnie zwiedzali miejsca, do których przyjeżdżaliśmy. Nie lubiłem marnować kalorii, wykorzystywałem każdy moment, aby przygotować się do meczu. Myślałem, że jeśli już lecę gdzieś daleko po to, by grać w siatkówkę, to nie może mnie nic rozpraszać. Nadal nie wiem, czy gdybym ruszał w miasto, udałoby mi się wygrać tyle, ile wygrałem, więc może nie mam co żałować tych wycieczek. Za granicą nauczyłem się za to języka włoskiego, który wykorzystuję do dzisiaj. Angielski znałem jeszcze ze szkoły i prywatnych zajęć. Po grecku potrafię tylko kilka zdań powiedzieć, córka znacznie lepiej sobie poradziła, ale dzieci szybciej wszystko przyswajają.

Czytałem o tym, że w czasach gry w Panathinaikosie Ateny przyjaźnił się pan z Michałem Żewłakowem, który występował w Olympiakosie. Trochę mi charakterologicznie do siebie nie pasujecie...

Przeciwieństwa się przyciągają. Ale nie biegaliśmy razem po mieście, nie chodziliśmy do siebie na mecze, bo jednak kibice obu drużyn się nienawidzą. Chociaż pamiętam jedną imprezę u Michała, kiedy zrobiliśmy sobie zdjęcie zamieniając się koszulkami, z zaznaczeniem, że jest do naszego prywatnego użytku i nigdy nie może ujrzeć światła dziennego, bo mogłoby to się dla nas źle skończyć. To był bardzo przyjemny okres, rok z Michałem szybciej zleciał, czasami było bardzo wesoło, chociaż na buzuki nigdy razem nie byliśmy...

Koszulkami wymieniał się pan też z Arturem Siódmiakiem na imprezie po dniu, w którym z igrzyskami w Pekinie pożegnali się i siatkarze, i piłkarze ręczni.

On założył moją - to pamiętam. Jego była taka wielka, że chyba obaj z Sebastianem Świderskim byśmy się do niej zmieścili. Dobra impreza była, chociaż smutna. To była czarna środa naszych sportów drużynowych na igrzyskach, odpadliśmy w ćwierćfinałach. A później tylko przychodził Kajetan Broniewski (były wioślarz, szef Polskiej Misji Olimpijskiej w 2008 roku w Pekinie - przyp. red.) i uspokajał towarzystwo.

Brak medalu olimpijskiego to coś, czego w pana karierze brakuje najbardziej?

Na pewno to największe niespełnienie, ale specjalnie tego nie przeżywałem. Nie chciałem się wieszać. Nie mam medalu olimpijskiego, ale mam inne. Na igrzyskach zawsze czegoś nam brakowało.

Czego?

Na jednych trochę zdrowia, na innych umiejętności, a na każdych chyba szczęścia.

Ustawił się pan finansowo na trzy pokolenia?

Nie mogę leżeć do góry brzuchem, ale nie muszę się też martwić o jutro. W rodzinnym domu nie było tak, że gotówka leżała w każdej szufladzie. Rodzice byli nauczycielami, zawsze chciało się kupić coś ekstra, ale czasami nie było na to pieniędzy. Nie zdążyłem zrobić niczego innego, poza uprawianiem sportu, bo mając siedemnaście lat pojechałem grać w pierwszej lidze, ale do tematów finansowych zawsze podchodziłem z chłodną głową.

Czytałem, że pracował pan w mleczarni Danone’a.

Dwa dni. I zarobiłem porządną stawkę, w jeden dzień tyle co pracownicy tamtego zakładu w miesiąc. To był 1994 rok, trafiła się okazja i przez dziesięć godzin układałem na taśmie opakowania z jogurtami. Myślałem, że mi kręgosłup wyjdzie tyłkiem, ale zaciskałem zęby i stałem dalej. Można było zjadać te jogurty, których opakowania się pogniotły. Jagodowych zjadłem tyle, że do dzisiaj ich nie ruszam. Następnego dnia były truskawkowe, te jeszcze czasem zjem.

Kiedy zaczął pan zarabiać więcej niż rodzice?

Żeby zarabiać więcej, nie trzeba było robić wielkiego skoku. Słyszałem ostatnio wypowiedź któregoś z polityków, że nauczyciele zarabiają prawie tyle co posłowie i nieźle się uśmiałem. Pierwszy kontrakt pojechałem podpisać z tatą, więc trudno żeby nie wiedział, ile będę dostawał. 15 tysięcy złotych za sezon to była pensja na poziomie jego nauczycielskiej. W drugim i trzecim sezonie zarabiałem już więcej. Rodzice nigdy nie prosili mnie o pomoc, w domu nie było biedy, nikt nie oczekiwał dofinansowania z mojej strony. Jeśli coś kupowałem, to z własnej inicjatywy.

Pieniądze nakręcały pana do tego, by być coraz lepszym?

Dość długo grałem za średnie stawki, oczywiście niczego mi nie brakowało, ale kiedy inni myśleli, że zarabiam, Bóg wie ile, cały czas byłem na poziomie podobnym, albo niższym od moich rówieśników. Pojechałem do Włoch się uczyć, zobaczyć to, czego inni nie mieli możliwości zobaczyć z bliska. Tam był mecz reprezentacyjny co tydzień, mistrzowie świata, Europy - liga włoska była wtedy taką siatkarską NBA. Wcześniej z takimi gwiazdami nie miałem żadnej styczności.

Śledził pan zeszłoroczny spór o to, kto powinien zarabiać więcej - piłkarze czy siatkarze?

Ciężki temat. Mam kilku kolegów piłkarzy, Michała Żewłakowa, Marka Saganowskiego a także kilku, którzy grali w niższych ligach. Nie chcę zaglądać im do portfeli, chociaż na pewno szkoda, że jest taka dysproporcja w pieniądzach. My jesteśmy mistrzami świata, u nich za mistrzostwo uznawany jest sam awans na wielki turniej. Do końca tego nie rozumiem, ale może kiedyś ktoś mądry mi wytłumaczy.

Chodzi o popularność dyscypliny.

Niech tak zostanie. Chociaż nie jestem wielkim fanem piłki nożnej, to kibicuję i trzymam kciuki zawsze, kiedy gra polska reprezentacja. Co chwila ktoś wyciąga jedno zdanie z wypowiedzi siatkarza i piłkarze później ostro na nas naskakują. Ale kiedy w 2014 roku wygraliśmy mistrzostwa świata, to i tak więcej szumu było po dobrym wyniku kadry Adama Nawałki w jednym meczu z Niemcami. Trochę to krzywdzące, ale nie mam żalu, nie będę narzekał. W drugiej części swojej kariery miałem kontrakty na dobrym poziomie, ale to były pieniądze z klubu. Za złoty medal mistrzostw świata dostaliśmy mniej niż piłkarze za awans na mundial.

W jakiej kondycji jest teraz nasza siatkówka?

Nie mamy się czego wstydzić - jest w dobrej, a może być w bardzo dobrej. Seniorzy odnoszą sukcesy, juniorzy też, czyli jest zaplecze. U kobiet był regres kilka lat temu, ale pojawiły się nowe roczniki i mam nadzieję, że wszystko pójdzie do góry.

Jako dyscyplina wykorzystaliście swój czas? Nie ma takich dziur jak na przykład w piłce ręcznej.

Może dlatego, że starsi zawodnicy grali bardzo długo i w tym czasie wychowały się dwa pokolenia. Kiedy wchodziliśmy do kadry, było pusto i byliśmy zostawieni na pastwę losu. W drużynie byli sami młodzi, a wiadomo, że to się niedobrze kończy. Przeżyłem w reprezentacji trzy pokolenia. Kiedy zaczynałem grać, najstarszy siatkarz miał dwadzieścia lat więcej ode mnie, kiedy kończyłem - z najmłodszym także miałem dwadzieścia lat różnicy. Niektórzy próbowali do mnie nawet "proszę pana" mówić, ale szybko ich prostowałem.

Piłkarze ręczni podbili serca kibiców, bo byli jak "kompania braci". Tam naprawdę wszyscy się lubili, spędzali razem nawet urlopy. U was tak się nie udało?

Oni grali we własnym sosie i przez wiele lat nie pojawiał się nikt nowy. U nas drogi się rozchodziły, zostało dwóch, trzech z jednego rocznika, kolejnych dwóch z następnego, a trzech jeszcze z kolejnego. Ale myślę, że spędzanie wspólnych urlopów to nie jest dobry pomysł, bo trzeba od siebie odpocząć. Zresztą, jako młody chłopak dlatego właśnie nie poszedłem grać do Częstochowy, bo wiedziałem, że tam jest cała reprezentacja i musiałbym obracać się wciąż w gronie tych samych zawodników. Przeszedłem do Szczecina, płynąłem troszeczkę pod prąd, ale lubiłem wyzwania. Nie wygrałem mistrzostwa Polski, chociaż Częstochowę pokonaliśmy, ale przegraliśmy później w finale z inną drużyną. Nie chciałem się jednak znudzić, polec przez zasiedzenie w jednym towarzystwie.

Przy którym trenerze poczuł pan, że najbardziej się rozwija?

Wszystkim dużo zawdzięczam, ale dopiero przy Raulu Lozano poczułem różnicę. Całe szczęście, że na niego trafiliśmy. Jeszcze rok, dwa i trzeba byłoby wszystko zaorać, a nasze pokolenie odeszłoby jako niespełnione. Raul zrobił dużo zmian, wprowadził inne rzeczy do treningów. Wziął nas za mordę i pokazał, jak pracować.

Słuchał?

Też, ale nie wszystkich. Nie można słuchać każdego, bo przecież pod koniec i tak trzeba podjąć decyzję samemu. Czasami się sprzeczaliśmy, ale na argumenty. Przy nim wskoczyłem na taki poziom, że wszystko szło mi łatwiej i czułem, że mogę zrobić rzeczy, o których wcześniej nawet nie myślałem. Może to przez pracę, może przez pewność siebie, która wynikała ze zwycięstw, jakich wcześniej na taką skalę nie było. Raul miał też indywidualne podejście - kiedy mu powiedziałem, że nie mogę spać, to wiedział, że mamy problem, który trzeba rozwiązać. Inny trener powiedziałby mi, żebym nie wymyślał głupot, albo pomyślałby, że jestem pijany. Lozano był fanem ciężkich i długich treningów, ale zdrowie zawodników było dla niego bardzo ważne, wpajał nam, że sen jest równie ważny jak trening.

O pana lekkim śnie krążą legendy.

Miałem może nie tyle wrażliwy sen, co ciężko mi się zasypiało. Musiałem mieć komfort, a to wymagało walki z kolegami, aby go uszanowali. Cierpiałem zwłaszcza w podróży, nigdy nie zasypiałem w samolotach. Może dlatego później byłem mrukliwy przez jakiś czas, ale koledzy z drużyny się do tego przyzwyczaili. Moje klapki na oczy były słynne, sypiałem też z zatyczkami w uszach, przeszkadzał mi nawet szelest przekręcanych kartek książki. Byłem typem, który wolał posiedzieć dłużej wieczorem i rano pospać, nie potrafiłem szybko zasnąć i wstać wypoczętym o świcie.

Często imprezowaliście?

Najważniejszy jest umiar we wszystkim, co się robi. Nie było patologii, imprez, a na pewno nie przed ważnym wydarzeniem. Czasami siadaliśmy przy piwie po meczach. Naprawdę nie przypominam sobie, żeby ktoś zbłądził w momencie, kiedy skupialiśmy się na przygotowaniach.

A pan kiedyś w ogóle zbłądził?

Nie działałem cały czas według planu, nie znam ludzi bez skazy. Miałem kilka zakrętów, ale takich delikatnych. Zdarzało się, że podejmowałem głupie decyzje i za niektóre słono zapłaciłem. Kilka rzeczy na pewno zrobiłbym inaczej.

Mówił pan mało, ale język miał pan niewyparzony.

Potrafiłem odpowiedzieć, kiedy ktoś mnie atakował. Musiałem czasami się bronić.

Jest pan surowym ojcem?

Wielce wylewny do dzieci nigdy nie byłem, do swoich także nie jestem. Może nie jestem surowy, ale normalny. Moja żona ma czasem do mnie pretensje, że nie potrafię pokazywać uczuć. Nie płaczę na filmach. Żeby mnie ruszyć, naprawdę musi wydarzyć się coś poważnego. To akurat żadna maska, zwyczajnie taki jestem.

Dzieci chcą uprawiać sport?

Mikołaj skończy wkrótce dziewięć lat, piętnastoletnia Wiktoria dobija się do reprezentacji Polski. Ale nie wiem, co z tego będzie, bo siatkówka kobieca to jednak inna dyscyplina. Ciężko mi się do tego odnieść - chciałbym, żeby córka była dobra, doradzam jej, ale nie mam porównania. Często nie rozumiem siatkarskich meczów kobiet. Ustaliliśmy już, że lubię analizować, ale kiedy siedzę na trybunach i patrzę na grę mistrza i wicemistrza Polski, to wielu podobieństw z siatkówką męską nie widzę. U facetów jest pomysł i wykonanie, a u kobiet jednak działa to zupełnie inaczej. Powtórzę jednak, że nie jestem ekspertem siatkówki kobiecej i wiem, że muszę się jej nauczyć.

A może nie tyle nie zna się pan na siatkówce kobiet, co na kobietach? Małżeństwo aranżowała panu podobno mama?

No nie do końca. Spotkaliśmy się z Oliwią przypadkowo w klubie "Park" i tak zostało. Ważne, że zaiskrzyło. A że była uczennicą mojej mamy, to już inna bajka. Nie znaliśmy się, mama mi opowiadała, że ma tam jakąś siatkarkę, która nieźle się zapowiada. Oliwia często powtarza mi, że decydując się na związek ze mną, wybrała ciężkie życie. W tym roku minie 16 rocznica naszego małżeństwa, wiele razem przeżyliśmy. Musiała poświecić swoje ambicje, żeby ze mną być i wychować dzieci. Ale teraz nadrabia.

A pan nie nadrabia braku adrenaliny? Czytałem, że zazdrościł pan Adamowi Małyszowi startów w rajdach.

Zazdrościłem, że tak płynnie zmienił dyscyplinę. Nigdy nie siedziałem za kierownicą takiego auta, kilka razy tylko na miejscu pilota. Jestem raczej kibicem. Mogę się przejechać jako pasażer, bo chyba nie dałbym rady poprowadzić samochodu w rajdzie. Kiedy kończyłem granie, poczułem delikatną ulgę, chciałem zwolnić i nie potrzebuję teraz tylu emocji. Wystarcza mi, że trzy razy w tygodniu poćwiczę i tak po chamsku się zmęczę. Adrenaliny miałem dużo i zupełnie mi jej nie brakuje. Bardziej - szatni, żartów, pozaboiskowych spraw.

Niedawno został pan prezesem Polskiej Ligi Siatkówki. Co chciałby pan po sobie zostawić?

Jeśli uda mi się zmienić trzy, cztery rzeczy, których nie widzi kibic, a które bolą środowisko, to będę zadowolony. O poziom sportowy PlusLigi się nie martwię, co tydzień w telewizji Polsat oglądamy świetne widowiska a hale w niektórych miastach pękają w szwach. Kilka rzeczy jest do zrobienia, żeby nie było takiego bałaganu. Chciałbym współpracować z komisją weryfikacyjną, by wszystko było transparentne i było wiadomo, że jak ktoś czegoś nie zrobi, to poniesie konsekwencje. Zależy mi także na tym, aby dotrzeć do świadomości zawodników, że wszyscy powinni być ubezpieczeni.

Pan był?

Tak.

Podobno dla rozgrywającego przecięcie palca przy wbijaniu gwoździa może być dramatem.

Trzeba uważać na ręce. Parę razy zdarzyło mi się, że się zaciąłem, ale na szczęście nie było to na tyle poważne, żebym nie mógł trenować. Zdarcie opuszka na palcu wskazującym może jednak mieć wielki wpływ na jakość gry. Dobry rozgrywający celuje co do centymetra. To precyzyjna robota.

Czytaj inne teksty autora!

Źródło artykułu: