Z reprezentacją mogłem osiągnąć więcej - rozmowa z Robertem Pryglem, atakującym AZS Politechniki Warszawskiej, część II

Robert Prygiel wspomina o temperaturach w Surgucie dochodzących do pięćdziesięciu siedmiu stopni na minusie, ofertach transferu do Serie A oraz swojej przyszłości. Zapowiada również, że chciałby pozostać przy siatkówce po zakończeniu sportowej kariery.

Pierwsza część rozmowy z Robertem Pryglem - kliknij TUTAJ,

Piotr Stosio: Porozmawiajmy o przeszłości. Byłeś raz na Olimpiadzie, na turniejach o mistrzostwo świata i Europy. Jesteś zadowolony z tego, co osiągnąłeś z reprezentacją czy uważasz jednak, że coś cię ominęło, na przykład zdobycie wicemistrzostwa świata w 2006 roku?

- Na pewno mam pewien niedosyt, ponieważ grałem w kadrze przez osiem lat, a nic nie wygrałem. Piąte miejsce na mistrzostwach Europy nie było wielkim sukcesem i nikt nie będzie tego nigdy pamiętał. Jednak nie uważam, że uciekły mi mistrzostwa świata w 2006 roku. Muszę przyznać, że Mariusz Wlazły i Grzesiek Szymański byli wtedy lepsi ode mnie, co zresztą udowodnili na mundialu. Najbardziej żałuję olimpiady w Atenach, bo uważam, że wtedy zasługiwałem, by znaleźć się w drużynie. Decyzja trenerów była jednak inna. Grałem wówczas zagranicą, gdzie nikt mnie nie obserwował. Szkoda, bo uważam ten okres za moje najlepsze lata. Byłem w najlepszym dla siatkarza wieku, już doświadczony, a jeszcze fizycznie i szybkościowo na odpowiednim poziomie. Nie do końca wykorzystano moje możliwości.

Przez cztery lata grałeś w Gazpromie Surgut. Łukasz Kadziewicz powiedział kiedyś, że życie w mieście, w którym codziennie temperatury sięgają minus dwudziestu stopni to fantastyczne doświadczenie. Czy masz podobne zdanie?

- Z pewnością była to szkoła życia, ale bardzo dobrze wspominam ten okres. Dwadzieścia stopni na minusie w Surgucie wcale nie robi aż takich problemów, jak u nas. Jest inny klimat i wilgotność, a jeżeli nie ma wiatru, bez problemu można przeżyć. Mi zdarzyło się być świadkiem, gdy było -57 stopni! Najniżej od dwudziestu kilku lat. Wtedy przez dwa, trzy dni było naprawdę ciężko. Pobytu w Rosji i tak niskich temperatur nie zapomnę do końca życia. Tym bardziej, że w sklepach zostało tylko pieczywo i wódka. Na półkach nie było żadnych owoców, ani mięsa. Do Surgutu wszystko zwykle dowożone jest drogą lądową. W mieście nie ma żadnych masarni, nie uprawia się roślin i owoców. W tym czasie cały transport został więc zatrzymany, więc egzystowanie w było przez trzy dni ograniczone.

Czy to znaczy, że była przerwa w treningach i wszyscy w tym czasie pili?

- Nie, nie (śmiech). Musieliśmy normalnie trenować, życie w mieście dalej trwało. Co prawda do szkoły dzieci nie chodziły, ale my przerwy nie mieliśmy. Autobus klubowy jeździł po domach i zbierał zawodników na treningi, które odbywały się tak jak zwykle.

Robert Prygiel (z prawej). Obok Zbigniew Bartman. Źródło: azspw.com

A czy prawdą jest, że w Rosji zawodnicy wypłaty dostawali w kopertach po meczach?

- Zdarzało się i tak. (śmiech) Nie jest tajemnicą, że w lidze rosyjskiej są najwyższe kontrakty na świecie. Niektórzy mają wszystko przeliczone w rublach. Stosunek dolara do rosyjskiej waluty wynosi jeden do trzydziestu. Gdy ktoś dostawał pensję w rublach, musiał wynosić wszystkie pieniądze siatkami.

Mówi się, że w Rosji nie przepada się za Polakami. Ty natomiast byłeś nawet kapitanem drużyny.

- Nie odczułem żadnego dyskomfortu. Po roku prezes i drużyna zaproponowali, bym został kapitanem. Było to dla mnie olbrzymim wyróżnieniem, bo w drużynie nadal grali zawodnicy starsi ode mnie, występujący w Surgucie znacznie dłużej. Muszę przyznać, że czułem się w Rosji jak ryba w wodzie. To ogromny kraj i mentalność też jest różna. W Moskwie mieszkają nowobogaccy, takie cwaniaczki. Co innego w Surgucie, ludzie są życzliwi, nie przesiąknięci jeszcze kapitalizmem. Mieszkając w Rosji przez cztery lata, postępowałem zawsze fair, nikogo nie oszukiwałem. Miejscowi widzieli, że pracuję ciężko i staram się grać jak najlepiej, no i wybaczali gorsze mecze. Byłem jak najbardziej zadowolony z pobytu w Rosji i gry w Surgucie.

Nie miałeś nigdy oferty z ligi włoskiej?

- Miałem! I to dwa razy. Kiedyś był taki klub jak Marcegalia Ravenna, miałem wówczas dwadzieścia jeden lat i byłem zawodnikiem Legii Warszawa. Oferta była słaba pod względem finansowym, ale pierwszym atakującym włoskiej drużyny był Rosjanin Dmitrij Fomin - mój idol. Bardzo chciałem tam pojechać, na naukę. Po pierwsze Serie A była najlepszą ligą świata, a po drugie grał w niej najlepszy moim zdaniem atakujący. Było więc się od kogo uczyć. Niestety jakiś generał zarządzający Legią, gdy usłyszał, że oferta pochodzi z Włoch, myślał, że zarobi na mnie fortunę. A to nie było brane pod uwagę. Włosi takich kandydatów jak ja mieli pięciu lub sześciu i nie musieli na nich wydawać pieniędzy. No i niestety decyzja jakiegoś pana generała, który nie miał pojęcia o siatkówce i nie interesował się, że mogę dostać ogromną szansę rozwoju, która czekała we Włoszech, położyła kres kontraktowi z Ravenną. Wojskowy wymyślił zresztą kwotę w setkach tysięcy dolarów. Kwotę, która został wyśmiana, a temat szybko został zakończony. Po raz drugi ofertę z Włoch dostałem grając w Surgucie, finansowo już inną, jednak wtedy nie chciałem zmieniać klubu. Nie pamiętam już nazwy drużyny, ale na pewno był to zespół słabszy, walczący o utrzymanie.

Kariery siatkarskie trwają kilkanaście lat, a twoja zbliża się do końca. Co dalej, czy zarobiłeś tyle, że wystarczy do końca życia?

- Na pewno nie. Co prawda gramy w czasach, gdy w siatkówce można zarobić spore pieniądze. Inną sytuację mają moi starsi koledzy, z którymi nadal utrzymuję kontakt. Pewne natomiast jest, że nawet najbogatsi ludzie pracują. Na wiecznych wakacjach wszystko się nudzi. Gdy skończę z graniem, na pewno znajdę odpowiednie zajęcie, zresztą prowadzę już swoją małą firmę. Chciałbym ją w przyszłości rozbudować i powiększyć. Mam sporą rodzinę, którą muszę utrzymać, a to przecież kosztuje niemało.

Chciałbyś zostać przy siatkówce?

- Tak, ale na innych zasadach niż obecnie. Nie chciałbym tyle podróżować. Moje dzieci zaczęły chodzić do szkoły, teraz ważna dla mnie jest stabilizacja. Gra w Warszawie była idealnym połączeniem grania z moją obecną sytuacją, bo do Radomia mam tylko sto kilometrów. Zawsze mogę pojechać więc do domu i pomóc żonie. Nie ukrywam, że moim marzeniem jest, jeszcze siatkówce się przysłużyć, a najbardziej radomskiej siatkówce. Kiedyś nie było zawodników, którzy mogliby wrócić do Radomia i pomóc. Dopiero teraz widać ogromną pracę klubu, Czarni - o czym wszyscy zapewne wiedzą - drugi raz z rzędu zostali mistrzami Polski juniorów. Oby przełożyło się to, na grę seniorskiej drużyny.

Kilku byłych piłkarzy zostało ostatnio menadżerami. Czy to może być praca dla ciebie?

- Kuszące w tym zawodzie są pieniądze. Przyznam szczerze, że jestem wychowany bardzo dobrze, bo uczciwie, ale na obecne czasy zbyt dobrze. Ciężko byłoby więc mi kogoś naciągać, a wiemy jak to jest z menadżerami. Pamiętajmy, że największą robotę odwalamy my - zawodnicy. Są jednak różni menadżerowie. Tacy którzy interesują się graczem przez cały sezon, dzwonią, pomagają w problemach i jest ich coraz więcej, bo w siatkówce są coraz większe pieniądze. Są jednak agenci, którzy nazywają się menadżerami tylko w momencie podpisania kontraktu i wzięcia prowizji. Jeżeli miałbym prowadzić interesy zawodników, to chciałbym również doradzać graczom. Znam doskonale środowisko, trenerów, ambicje klubów, co jest bardzo ważne oraz ludzi pracujących przy siatkówce i wydaje mi się, że mógłbym sprawdzić się w tej roli. Myślę, że efektywny menadżer może posiadać dziesięciu, maksymalnie piętnastu zawodników, jeżeli chce wszystkiego dopilnować i być agentem z prawdziwego zdarzenia.

Komentarze (0)