W obecnych czasach na MŚ w narciarstwie klasycznym startują zawodnicy niemal ze wszystkich kontynentów, w tym z państw zupełnie egzotycznych, niekiedy ledwie potrafiący poruszać się na nartach. O każdym z nich można powiedzieć, że pewnie nie byłoby go na starcie, gdyby nie Philip Boit. To właśnie Kenijczyk zapoczątkował udział nietypowych zawodników w biegach na tak szeroką skalę - wcześniej egzotykę w tej dyscyplinie stanowili co najwyżej Turcy i Hiszpanie.
Boit zaczynał przygodę ze sportem tak jak liczni rodacy, czyli od zwykłych biegów lekkoatletycznych. Na dystansie 800 metrów radził sobie przyzwoicie, ale nie łapał się do kadry narodowej. Jego kariera przeszłaby bez żadnego echa, gdyby nie akcja marketingowa firmy Nike. Jej PR-owcy wymyślili bowiem, że skoro Kenijczycy są niezwykle wytrzymali i kapitalnie biegają, to będą równie mocni w biegach narciarskich, oczywiście jeśli tylko opanują technikę poruszania się na dwóch deskach.
W grupie kilku wyselekcjonowanych lekkoatletów znalazł się także Boit. Jak się okazało, bieganie na nartach opanował z nich najlepiej i jako produkt marketingowy firmy został dzięki temu pierwszym w historii Kenijczykiem biorącym udział w zimowych igrzyskach olimpijskich.
W programie biegowych konkurencji w Nagano nie było jeszcze sprintu. Najkrótszą konkurencją był dystans 10 kilometrów stylem klasycznym. Boit otrzymał w nim ostatni, 97. numer startowy. O ile na płaskich odcinkach radził sobie znośnie, odpychając się rękoma i nie pracując nogami, o tyle na wzniesieniach było już bardzo trudno. Po 6,5 km Kenijczyk miał taki czas, jak najlepsi uzyskali na mecie.
ZOBACZ WIDEO Michał Bugno z Pjongczangu: Dla hejterów kpiących z wyników Polaków mam pewną radę
Na finałowej prostej miał nawet dość dużą prędkość, choć jego łączna strata do Bjoerna Daehlie wyniosła 20 minut. I właśnie z Norwegiem wiązała się jedna z tych scen, które obiegły cały świat. Boit nie umiał wyhamować po przekroczeniu linii mety, ale właśnie tam czekał już na niego Daehlie. Multimedalista wyciągnął rękę do Kenijczyka, pomógł mu się zatrzymać, a następnie pogratulował samozaparcia i ukończenia biegu.
Na tym kariera Philipa Boita miała się skończyć, gdyż w Nike stwierdzono, że eksperyment marketingowy przyniósł sukces, a jego kontynuowanie nie przyniesie już dalszych zysków, bo będzie pozbawione elementu zaskoczenie. Niespodziewanie okazało się jednak, że Kenijczyk... autentycznie pokochał biegi narciarskie. Nie mając już globalnego sponsora musiał odtąd radzić sobie samemu, ale postanowił, że będzie kontynuował swoje występy.
Jak się okazało, kariera Boita potrwała jeszcze 13 lat i dobiegła końca dopiero w 2011 roku. Kenijczyk brał udział jeszcze w igrzyskach w Salt Lake City i Turynie, natomiast zabrakło go w Vancouver, gdzie kryteria udziału były już bardzo zaostrzone i uniemożliwiły mu start. Boit powetował to sobie występem na mistrzostwach świata w Holmenkollen, gdzie dziesiątki tysięcy kibiców fetowały go niczym wielką sławę.
Aby dobrze przygotować się do swych startów Kenijczyk starał się jeździć na zgrupowania do Skandynawii, mające dać mu możliwość zobaczenia śniegu nie tylko podczas zawodów. Kosztowne wyprawy nie było jednak łatwo opłacić, więc Boit, który na co dzień był farmerem, musiał sprzedawać swoje krowy i nabywać za nie drogie bilety lotnicze.
Po wspomnianych mistrzostwach w Holmenkollen Kenijczyk ukończył jeszcze Bieg Wazów na dystansie 90 km (potrzebował na to ponad 8 godzin) i skończył karierę. Współcześnie ma wielu naśladowców, ale jak dotąd nie doczekał się następcy z Kenii na międzynarodowych zawodach.