Cezary Winkler: Nie odwalam pańszczyzny

Byłem nerwusem, ale teraz staram się oceniać pewne rzeczy spokojnie i podejmować decyzje pod wpływem tylko zdrowego rozsądku - opowiada wieloletni bramkarz Pogoni Zabrze, a obecnie szkoleniowiec bramkarek Ruchu, Cezary Winkler.

Trzy dekady trwała jego kariera... wróć - przygoda z handballem. Bo sam nie życzy sobie, by mówić o karierze, bądź nazywać go legendą śląskiego szczypiorniaka. Choć śmiało może za takową uchodzić - aż 17 lat spędził między słupkami klubu z Zabrza, przez rok pracując w nim jako trener, wprowadzając go na najwyższy, ekstraklasowy szczebel. Wcześniej występował w Zrywie Chorzów, AWF Katowice i Grunwaldzie Ruda Śląska.  W marcu wrócił do rodzinnego Chorzowa i dołączył do sztabu Ruchu. Rozmawiamy z doskonale znanym śląskim kibicom "Walterem" czyli Cezarym Winklerem.
WP SportoweFakty: Spotkaliśmy się w środku tygodnia, chwilę przed treningiem Ruchu. Spoglądałem, jak przygotowuje się pan do zajęć i zobaczyłem człowieka radosnego, pełnego energii, szczęśliwego z tego, że wykonuje swoją pracę.

Cezary Winkler: No tak, to prawda, ale nie widzę możliwości, by miało być inaczej. Trzeba być zaangażowanym w swoje obowiązki. W przeciwnym razie dziewczyny, z którymi pracuję, odbierałyby moje zachowanie jako niewłaściwe podejście do tematu, a mówiąc kolokwialnie - "odwalenie" pańszczyzny. W sporcie już tak jest, że człowiek musi być zdeterminowany i podchodzić do swoich obowiązków z pasją, zacięciem. I dopiero wtedy może liczyć, że wszystko pójdzie w odpowiednim kierunku.

W śląskich realiach to dość osobliwe, że ktoś urodzony i wychowujący się w Chorzowie spędził tyle lat w Zabrzu.

- Wytłumaczenie jest stosunkowo proste. Jestem wychowankiem Zrywu, ale w Chorzowie tak na dobrą sprawę nie było męskiej sekcji seniorów. Dlatego też po wieku juniorskim trzeba było poszukać grania w miastach ościennych. Trochę pograłem w Katowicach w zespole AWF, siedem lat w Grunwaldzie Halemba i siedemnaście lat w Pogoni Zabrze. Kto wie, co by było, gdyby w moim rodzinnym mieście była drużyna seniorów? Pewnie bym się stąd nie ruszał... Ale w tamtym czasie w Chorzowie były aż cztery sekcje żeńskie i to one zdominowały środowisko.

Podobno nie lubi pan określenia "legenda", w kontekście pańskiej kariery w zabrzańskim klubie?

- Absolutnie, kompletnie mi się to nie należy. Mianem legendy można określić zawodników, którzy grali w swoich reprezentacjach i robili kariery w klubach zagranicznych. Ja jestem bardzo zadowolony, że dostałem swego czasu szansę gry w Pogoni od trenera Kompy i świętej pamięci trenera Pecolda. Sięgnęli po mnie, uwierzyli w moje możliwości, a dla mnie to było coś wielkiego. Gra w Pogoni w tamtym czasie była dla mnie nobilitacją. Ten klub znaczy coś w handballu i wychował całe pokolenia zdolnych zawodników. Kiedy ta propozycja się pojawiła, to nawet się nie wahałem. Tak w ogóle traktuję handball nie jako karierę, tylko fajną przygodę. Gra zawsze sprawiała mi przyjemność, a też o to chodzi, by robić to co się lubi. Dlatego ani jednego dnia, ani jednej chwili spędzonej na parkiecie, nie zamieniłbym na nic innego.

Cezary Winkler jeszcze jako szkoleniowiec NMC Powen Zabrze
Cezary Winkler jeszcze jako szkoleniowiec NMC Powen Zabrze

Często mówiło się o tym, że Winkler to na parkiecie straszny nerwus. Po zakończeniu kariery coś się zmieniło?

- No zgadza się, na boisku, czasem w czasie treningów zdarzało się, że wychodził mój charakter, dawałem upust złości. Bywało więc nerwowo, czasami bardzo, ale to wszystko miało swoje powody. A przede wszystkim, niektóre moje ostrzejsze reakcje były po to, żeby zmotywować siebie lub innych do lepszej gry. I nie widzę w tym nic dziwnego, bo czasami zespół potrzebuje takiego motywacyjnego kopniaka. Taki byłem. A czy taki jestem też teraz? Siedząc na ławce, obserwując mecz z boku, zdaję sobie sprawę, że emocji na boisku jest cała masa. Sądzę, że jeżeli jeszcze dołożyłbym do tego "swoje", to byłoby już za wiele. Staram się więc oceniać pewne rzeczy spokojnie i podejmować decyzje nie pod wpływem impulsu, tylko zdrowego rozsądku. Zwłaszcza w sytuacjach spornych, albo decydujących o losach meczu. Wtedy trzeba podpowiedzieć zawodnikom, zwrócić uwagę - słowem, gestem - i wtedy wszystko wraca do normy.

Stara się pan rozpracować rywala albo swoje podopieczne, podchodzi do pracy mocno analitycznie? Dziś istnieje cała masa możliwości dokładnego rozeznania zawodnika, rozebrania go na czynniki pierwsze.

- Oczywiście, korzystamy z nagrań, prowadzimy obserwacje. Chcemy uwypuklić najsłabsze punkty czy przyzwyczajenia zawodniczek. Dostrzec ich charakterystyczne zachowania, sposoby obron w konkretnych sytuacjach. Przez ostatnie kilkanaście lat wiele się zmieniło w ocenie i traktowaniu pozycji bramkarza. Kiedyś to było takie "piąte koło u wozu". Mówiło się: "jesteś słaby, nie masz rzutu, to idź do bramki". Dziś bramkarz jest instytucją, to pozycja która oddziałuje na cały zespół, pomaga drużynie, czasami potrafi przesądzić o rezultacie meczu. W szkoleniu bramkarzy Zachód nas bardzo mocno wyprzedził, ale gonimy go - i to szybko. Poświęca się coraz więcej czasu na indywidualne zajęcia z bramkarzami i to naprawdę wiele wnosi.

[nextpage]Uchodził pan za specjalistę od obrony rzutów karnych. Czy to wiedza, którą w ogóle da się przekazać? Przecież tak dużo zależy od łutu szczęścia...

- To bardzo trudna sprawa do wytłumaczenia. Rzeczywiście, zwykły fart się przydaje, tego w sporcie nie sposób uniknąć. Ale proszę mi wierzyć, że da się wpłynąć na to, żeby zawodnik stojący na linii siedmiu metrów zepsuł swój rzut. Postawą w bramce - gestami, spojrzeniem, ustawieniem - da się sprowokować rywala do tego, żeby rzucił tam, gdzie to my chcemy. Czasami jest to więc czysta psychologia. Trzeba pokombinować, utrudnić przeciwnikowi życie do maksimum. I zmusić do myślenia, wybić z rytmu tak, żeby nie rzucał "z automatu".
 
W Ruchu odnalazł się pan jeszcze pod koniec ubiegłego sezonu.

- Jeszcze pod koniec lutego zadzwonił do mnie ówczesny szkoleniowiec Ruchu, Marcin Księżyk. Akurat w sztabie nie było nikogo, kto zajmowałby się tylko golkiperkami. Pomyślał żeby to zmienić, a że się znamy, to zadzwonił i poprosił o pomoc. Porozmawialiśmy rzeczowo i szybko doszliśmy do porozumienia. Zgodziłem się, choć praca z kobietami to dla mnie nowość. Jest różnica, powiem nawet, że... to mentalna przepaść (śmiech). Faceci oczywiście też są trudni, ale specyfika pracy jest kompletnie inna. Dla mnie to fajne, nowe doświadczenie. Pracuje się fajnie, bo dziewczyny są bardzo sympatyczne i co ważne, chętne do współpracy i skłonne do wysłuchania uwag. Dla trenera to wielka satysfakcja, że nie musi swojego zawodnika do niczego zmuszać.

Odnoszę wrażenie, że bramka jest najmocniej obsadzoną pozycją w Ruchu. W klubie od kilku lat zdarzają się "niedobory" kadrowe na różnych pozycjach, ale między słupkami zawsze jest ciasno.

- Trudno się nie zgodzić z tą teorią. Od kilku lat powtarza się w Chorzowie sytuacja, że gdy któraś z czołowych bramkarek odchodzi, to w jej miejsce pojawia się nowa, zdolna następczyni. Dlatego drużyna nie ucierpiała ani po odejściu Krystyny Wasiuk, ani Moniki Wąż. Trzeba się z tego cieszyć i podkreślić, że to powód do dumy dla wszystkich pracujących tu szkoleniowców - że są w stanie znaleźć i wychować takie zawodniczki.

Aktualnie w kadrze zespołu rywalizacja jest bardzo zacięta.

- Zgadza się. Mamy trzy bramkarki, z których każda jest inna. Począwszy od cech charakteru i stylu bycia na co dzień, po aspekty czysto sportowe. Monika Ciesiółka jest najdrobniejsza z całej trójki, ale najbardziej zwinna. Dominika Montowska dobrze stoi na nogach, potrafi dobrze się ustawić i połączyć z tym szybkość. Natalia z kolei ma najlepsze warunki fizyczne - jest najwyższa, ma najlepszy zasięg rąk i nóg. Ma troszkę braki szybkościowe, ale potrafi to nadrobić ustawieniem i wykorzystaniem swojego zasięgu. Dla sztabu szkoleniowego to wielki komfort pracy, bo jest duże pole manewru - w zależności od tego, w jaki sposób rywal najczęściej oddaje rzuty, mamy przygotowane kilka wariantów. Poza tym każda z nich jest inna, daje inną energię i potrafią fajnie ze sobą współpracować, a to przekłada się na formę.

Można powiedzieć, że piłka ręczna to pańskie całe życie. Od początku planował pan po zakończeniu kariery sportowej pozostać przy handballu?

- Są zawodnicy, którzy po zakończeniu kariery zawodniczej znajdują sobie nowe zajęcie, nie związane ze sportem i też żyją. W moim przypadku jest tak, że sport zawsze zajmował mi bardzo dużo czasu, ale nie był przykrym obowiązkiem, bo wiązał się z ogromną pasją. Dlatego praca w środowisku jest dla mnie naturalna. I bardzo cieszę się z tego, że dostałem szansę w Ruchu, bo to może być naprawdę ciekawa przygoda i ważne doświadczenie.

Rozmawiał Maciej Madey

Źródło artykułu: