Dariusz Tuzimek: Anglia - rywal odwieczny i mityczny. Czas na drugi koniec świata

PAP/EPA / Peter Robinson / Na zdjęciu: Mike Channon oddaje strzał w meczu Anglia - Polska na Wembley w 1973 roku
PAP/EPA / Peter Robinson / Na zdjęciu: Mike Channon oddaje strzał w meczu Anglia - Polska na Wembley w 1973 roku

Reprezentacja Anglii jawi się nam jak rywal odwieczny i mityczny. Ale zawsze dla nas bardzo ważny. To właśnie Anglia, w futbolu potęga - czasami realna, czasami trochę przyblakła - zawsze wyznaczała aktualną pozycję polskiej piłki.

Role w tym spektaklu, który jest grany już od kilku dekad, są dawno przydzielone i to się nie zmienia. Zawsze to oni są faworytem, a my bardzo chcemy zrobić niespodziankę. Czasem nas na nią stać, czasem nie mamy do zaproponowania nic poza zwykłym chciejstwem.

Pamiętam różne boje z Anglią. Na żywo widziałem jak w 1996 roku na Wembley Marek Citko daje nam prowadzenie, którego jednak nasza reprezentacja nie była w stanie utrzymać. Przegraliśmy 1:2. Pamiętam też występ kadry Janusza Wójcika, który na Wembley zdecydował się wybiec aż siedmioma obrońcami w podstawowym składzie. Chyba nie można było dać drużynie bardziej dobitnego dowodu na paniczne poczucie strachu.

Graliśmy z Anglią mecze lepsze i gorsze, ale najbardziej udana była rywalizacja oczywiście z 1973 roku. Nieco w cieniu tego legendarnego meczu na Wembley (17.10.1973) pozostaje spotkanie z Anglią z czerwca tamtego roku, z Chorzowa. Bez śląskiego zwycięstwa 2:0 nie byłoby mitu założycielskiego polskiego futbolu, bo mecz w Londynie nie miałby takiego znaczenia i ciężaru gatunkowego.

ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: bramka-marzenie! Można oglądać do znudzenia

Wtedy w czerwcu 1973 reprezentacja Polski Kazimierza Górskiego, która w pełni rozbłyśnie na mundialu rok później, dopiero zbierała pierwsze szlify w udanej rywalizacji z futbolem zawodowym. Bo wcześniejszy triumf Biało-Czerwonych na igrzyskach olimpijskich w Monachium w 1972 roku był oczywiście dla nas bardzo ważny, ale ze względu na to, że w turnieju formalnie mogli grać jedynie amatorzy, sukces Polaków nie był odbierany zbyt poważnie za Żelazną Kurtyną.

Dopiero rok 1973 przyniósł przełom w postrzeganiu naszej reprezentacji. Choć też nie od razu. Kadra Górskiego na początek eliminacji mistrzostw świata 1974 przegrała na wyjeździe z Walią 0:2 i nic nie zapowiadało, że Polacy mogą wywalczyć awans z grupy z Walią i Anglią. Przełomem było właśnie czerwcowe spotkanie z Anglią w Chorzowie. Wygrana 2:0 była naprawdę sensacją. Anglicy raptem kilka lat wcześniej (w 1966 roku) zostali mistrzami świata i nadal byli niekwestionowaną potęgą futbolu. Ale w Chorzowie przegrali bezdyskusyjnie. Mecz się dobrze dla nas ułożył. Prowadzenie objęliśmy w 8. minucie, po rzucie wolnym wykonywanym przez Roberta Gadochę (do dziś trwają spory o autorstwo tego gola, bo powtórki telewizyjne nie wyjaśniają, czy Jan Banaś dotknął jeszcze piłkę, zanim wpadła ona do siatki, czy nie).

Mecz rozstrzygnął golem na 2:0 Włodzimierz Lubański, który miał wówczas taką pozycję, jaką dzisiaj ma Robert Lewandowski, tyle tylko, że drużynę wokół siebie Lubański miał lepszą.

Z bramką Lubańskiego wiąże się istotna historia. Kazimierz Górski miał wielkie szczęście do ludzi, którymi się otaczał. Wokół siebie miał dwie ważne postaci: Jacka Gmocha i Andrzeja Strejlaua. Obaj - choć do dzisiaj pozostają we wzajemnej niechęci - odcisnęli wielkie piętno na polskim futbolu na całe dekady. Mieli też - co oczywiste - ogromny wpływ na drużynę Górskiego. Obaj panowie bardzo się starali, rywalizowali i zabiegali o względy trenera. Górski słuchał obu, ale na końcu sam, autonomicznie podejmował decyzję. Taka burza mózgów była bardzo twórcza, a Górski - ze swoim charakterem człowieka prostolinijnego, uczciwego i trudnego do wyprowadzenia z równowagi - potrafił łagodzić konflikt swoich doradców - tak, by obaj funkcjonowali w drużynie i przynosili jej korzyści.

Jednym z dobrodziejstw rywalizacji obu trenerów było powstanie podwalin pod tzw. "bank informacji". Była to koncepcja śmiała i nowatorska jak na tamte czasy. Gmoch zbierał szczegółowe informacje o rywalach naszej kadry i to właśnie pan Jacek zauważył, że Bobby Moore ma tendencję do zbyt długiego przytrzymywania piłki przy nodze, mimo że gra jako "ta ostatnia instancja" (jak to pięknie określił komentator Jan Ciszewski) przed bramkarzem. Anglik często w takich sytuacjach podejmował ryzykowne próby rozgrywania akcji, a nawet dryblingów. Lubański dostał od sztabu konkretną wskazówkę: ilekroć piłka jest wycofywana do Moore'a, to polski napastnik ma ruszyć na niego pressingiem (choć wtedy nikt jeszcze tak tego nie nazywał).

W przerwie meczu Górski i jego sztab namawiali Lubańskiego, by się nie zniechęcał: - Dziesięć razy może się nie udać. Dwadzieścia razy może się nie udać, ale wystarczy jeśli raz się uda - tłumaczyli.

I rzeczywiście się udało. Kilka minut po przerwie Moore, zamiast zagrać bezpiecznie do bramkarza, próbował "nawinąć" Lubańskiego na prosty zwód. I tu się Anglik oszukał. Kapitan reprezentacji Polski odebrał mu piłkę i pognał pod bramkę rywali, kończąc akcję golem strzelonym od słupka.

Wiedza o słabościach Moore'a to było rozpracowanie rywala na najwyższym poziomie. Co ciekawe, także przed rewanżem w Londynie starano się zadbać o wszystkie szczegóły. Gmoch wymusił na PZPN, żeby kupić piłki marki Mitre, jakimi miał być rozegrany mecz. Na tamte czasy to był kosmos, a jednak nawet w siermiężnym PRL-u udało się to załatwić i polscy bramkarze Jan Tomaszewski i Zygmunt Kalinowski na zgrupowaniu w Rembertowie przyzwyczajali się do piłek innych niż te, którymi grali na co dzień.

Że czasy były wtedy inne, nie ma wątpliwości. Dzisiejszy kibic mógłby się tylko dziwić jak wyglądała eskapada kadry do Anglii po to "największe zwycięstwo w historii futbolu", które - co za paradoks - było... remisem. Zwycięskim, owszem, ale jedynie remisem.

Otóż Polacy polecieli do Anglii w poniedziałek po południu. Wieczorem mieli trenować na stadionie Chelsea, ale okazało się, że tam nikt nic nie wie, że ma przyjechać reprezentacja Polski. Szukano na szybko innego boiska. Po interwencjach naszej ekipy zgodził się naszą kadrę przyjąć Arsenal. Ale dla oszczędności... nie zapalono wszystkich świateł.

We wtorek - dzień przed meczem - Polacy mieli zagwarantowany trening na Wembley, ale tu też czekała ich niespodzianka. Naszą drużynę poinformowano, że trzeba oszczędzać płytę i jeśli piłkarze chcą wejść na boisko, to na pewno... nie w korkach! A nie wszyscy Polacy mieli wtedy tenisówki czy trampki.

- Nic sobie z tych afrontów nie robiliśmy. Anglicy w ten sposób tylko pobudzali naszą sportową złość - mówił po latach pomocnik Lesław Ćmikiewicz. Rzeczywiście mogło to nie mieć żadnego wpływu na polskich piłkarzy, bo i tak dzisiejszy kibic, który wie, że dzień przed meczem nie ma nic ważniejszego niż trening, regeneracja i wypoczynek, nie mógłby się nadziwić, co zawodnicy robili dobę przed batalią na Wembley.

Otóż we wtorek odwiedzili ambasadę Polski w Londynie i długo zwiedzali miasto. Dziś żaden trener nie zgodziłby się na taki program pobytu. Ale wtedy wypad zza Żelaznej Kurtyny był na tyle atrakcyjny, że nikt nie chciał sobie odmówić zwiedzania stolicy Wielkiej Brytanii. Kolejna okazja zobaczenia Londynu mogła się przecież już nie zdarzyć.

Co ciekawe, z naszą ekipą do Anglii udał się nawet poważnie kontuzjowany Włodzimierz Lubański, o którym wiadomo było, że na pewno na Wembley nie zagra. W Londynie wysłano go zatem... na spotkanie z miejscową Polonią w klubie olimpijczyka.

Gdy po latach pytałem jednego z piłkarzy tamtej kadry, dlaczego i po co został Lubański zabrany do Londynu, jaki był tego sens, czy nie lepiej, żeby w kraju przechodził rehabilitację, dostałem zdecydowaną odpowiedź: "No przecież mu się należało Londyn zobaczyć". No tak, w takich kategoriach tego nie rozpatrywałem, bo żyję czasach, gdy do stolicy Anglii można polecieć w każdej chwili, nawet na kilkadziesiąt złotych.

Jest jedno podobieństwo z tamtego spotkania w 1973, do sytuacji przed dzisiejszym meczem z Anglią. Wtedy też w brytyjskich mediach pojawiał się ton komentarzy, że nie ma się kogo bać, bo poza Lubańskim są tam sami przeciętniacy. Trener Derby Brian Clough pozwolił sobie w telewizji nawet na mało wybredną uwagę, że "Tomaszewski to klaun, a w polskiej drużynie ośmiu graczy to osły, bo w tej reprezentacji mało kto potrafi kopnąć piłkę".

Jedynie trener reprezentacji Anglii Alf Ramsey, który tydzień wcześniej obserwował naszą kadrę w Rotterdamie w zremisowanym 1:1 meczu z Holandią, ostrzegał, że Polska to silna drużyna i ma zawodników nie gorszych niż kontuzjowany Lubański. Ale - na szczęście - nikt go nie słuchał.

Na Wembley końcówka spotkania była tak dramatyczna, że Kazimierz Górski nie wytrzymał nerwowo i na dwie minuty przed końcem opuścił ławkę rezerwowych i poszedł w kierunku wyjścia. Nie usłyszał nawet końcowego gwizdka. Że mecz się skończył poznał po tym, że Polacy skakali na boisku, a oszołomiony euforią Tomaszewski gnał przed siebie przez całą płytę.

Gdy piłkarze zapytali później Górskiego, czemu opuścił ławkę rezerwowych, ten wyznał z rozbrajającą szczerością: - Chciałem zasugerować sędziemu, że czas już ten mecz kończyć...

"Koniec świata" - krzyczały następnego dnia tytuły w angielskiej prasie. Tak, stary świat ustalonej hierarchii w futbolu wtedy się skończył. A na Wembley reprezentacja Polski właśnie zdążyła się pięknie światu przedstawić.

Dariusz Tuzimek