Andrzej Możejko - "Johnny". Niegrzeczny chłopak, którego pokochała Łódź

PAP / Grzegorz Michałowski / Na zdjęciu: Andrzej Możejko (z prawej)
PAP / Grzegorz Michałowski / Na zdjęciu: Andrzej Możejko (z prawej)

Andrzej Możejko dostał od piłki nożnej szansę na lepsze życie. Skorzystał z niej i stał się jednym z symboli Wielkiego Widzewa. Drużyny, która w latach 70. i 80. pokonała wiele europejskich potęg. Legendarny piłkarz zmarł w sobotę.

W tym artykule dowiesz się o:

Na początku lat 70. łódzki Widzew był klubem niewiele znaczącym na mapie Polski. W następnej dekadzie miało dokonać się tu wielkie przeobrażenie. Prezes Ludwik Sobolewski, kierownik Stefan Wroński oraz trener Leszek Jezierski stworzyli tu dobry europejski klub. Ważną postacią był właśnie "Johnny". Andrzej Możejko, jak wielu innych zawodników, został wyciągnięty spod ziemi. Albo właściwie spod wody.

Widzew grał sparing z Flotą Gdynia w Jeleniej Górze, a po spotkaniu Jezierski i kierownik drużyny Stefan Wroński po raz pierwszy nawiązali z nim kontakt. Właściwie bardziej zainteresowani byli kolegą Możejki z drużyny, Andrzejem Głownią, ale ten powiedział, że dla niego jedyną opcją jest Lechia Gdańsk, jego ukochany klub. Możejko tymczasem dogadał się z Wisłą Tczew, podpisał już nawet wstępną umowę. Podobała mu się perspektywa zamieszkania na tyle blisko morza, by wyskoczyć tam w wolnej chwili. Tyle że gdy zakończył służbę wojskową, pod bramą jednostki w Gdyni, zamiast samochodu z ludźmi z Tczewa, czekało na niego widzewskie trio.

- Mam już wszystko załatwione w Tczewie, mieszkanie... - zaczął Możejko.
- Ale jakie tam załatwione, co ty w ogóle mówisz - wtrącił szybko Wroński. Chwycił osłupiałego piłkarza za ubranie i władował niemal siłą do samochodu. Pojechali do Łodzi.

ZOBACZ WIDEO: Polski trener od lat wszystko dokładnie zapisuje. "Sporządzam książkę co pół sezonu"

Możejko wrócił w rodzinne strony. Przyjęło się, że pochodzi z Bałut. Co prawda urodził się w Słupsku, ale wkrótce potem rodzice wyprowadzili się w okolice Łodzi. Możejko mówił, że jego ojciec Aleksander prawdopodobnie należał do Armii Krajowej i miał z tym różne problemy, musiał się ukrywać. Dlatego trochę nimi rzucało. Andrzejów, Chojny i w końcu Bałuty.

Ojciec zmarł, gdy Andrzej miał 16 lat. O istnieniu takiego klubu jak Widzew ten młody chłopak nie zdawał sobie wtedy nawet sprawy. Jest wychowankiem ŁKS-u. Zaczynał grać jako 13-latek, ale zrezygnował po trzech latach treningów. Gdy jego koledze trenerzy powiedzieli, że jest za słaby do klubu, Andrzej uniósł się honorem i również odszedł. Jemu i innemu utalentowanemu juniorowi, Ryszardowi Kowenickiemu,  zaproponowano grę w nowo tworzonej drużynie Hala Sportowa, która miała skupiać tych piłkarzy z okolic Łodzi, którzy mieli wystarczająco talentu, by grać w piłkę, ale nie wystarczająco, by robić to w ŁKS–ie. Kowenicki poszedł, "Johnny" machnął ręką. Matka dodatkowo powtarzała mu, że z piłki nie wyżyje. Uczył się wtedy w Technikum Budowlanym, a po godzinach wystawał w jednej z dziesiątek bram na Limanowskiego.

- Staliśmy, pociągaliśmy z butelki i rozmawialiśmy o świecie - mówi. Spędzał więc czas jak tysiące młodych ludzi w jego wieku, ludzi bez perspektyw.

Możejko jest jednym z symboli Widzewa. Wiecznie niedoceniany, który w szczycie swojej kariery będzie nawet obijał się o kadrę narodową, by ostatecznie nigdy w niej nie zagościć. Takich jak on było przynajmniej kilku. W najważniejszej chwili potrafi wznieść się na wyżyny, pobić rywali sprytem, inteligencją, zaangażowaniem. Do tego zły chłopiec, który lubi się zabawić, a czasem i kogoś poturbować, mający chwilowe kłopoty z prawem.

Razem z kolegami pobili chłopaka wracającego z randki z dziewczyną z Bałut. Możejko zapewnia, że nie było to nic poważnego i choć trafił do aresztu, to z braku dowodów szybko go wypuszczono. Jako 19–latek rzucił szkołę i wstąpił do Marynarki Wojennej. Najpierw stacjonował w okolicach Szczecina, potem na Helu i w końcu w różnych jednostkach w okolicach Gdyni, m.in. w wysuniętej w morze, później znanej jako Formoza, czy w załodze kutrów torpedowych. Wpisali mu w papiery, że jest problemowy. Nie słuchał przełożonych, miał na koncie nawet bójkę z oficerem, który zarządził bieganie w pełnym rynsztunku. W końcu jeden z dowódców w Gdyni wypatrzył, że ma on jeden talent. Znakomicie grał w piłkę. Był wtedy napastnikiem. Na turnieju pierwszomajowym strzelił decydującą o zwycięstwie bramkę reprezentacji Marynarki Wojennej.

Gdy trafił w końcu do Widzewa, Jezierski wpajał mu to wszystko, co w przyzwoitych klubach miał opanowane pierwszy z brzegu junior. Nie musiał go uczyć jedynie szybkości, bo tę miał wrodzoną. "Johnny" mówił potem, że miał trzech trenerów: Jezierskiego, Pawła Kowalskiego i Jacka Machcińskiego. A trzeba przyznać, że Jezierski już wtedy wybiegał w przyszłość. Przerobił Możejkę z napastnika na lewego obrońcę, co okazało się strzałem w dziesiątkę. Boczni obrońcy często spełniali u niego funkcję piłkarzy wspomagających pomocników grających po tej samej stronie.

- Było powiedziane, że to boczni obrońcy mają wyprowadzać akcje. Jezierski mówił prosto: "Macie pole do popisu, bo nie jesteście pilnowani tak jak pomocnicy. Macie zapier..., żeby zrobić przewagę" - opowiadał "Johnny". Poza tym jako piłkarz o ponadprzeciętnej szybkości znakomicie krył skrzydłowych. - Wieczorami siadałem w domu i płakałem z wycieńczenia. Ale wiedziałem, że to moja szansa, żeby pójść wyżej, wyrwać się ze złego środowiska - mówił Możejko.

Szansę wykorzystał. Na lata stał się podstawowym zawodnikiem Widzewa i jednym z ulubieńców fanów. Wiele osób deklarowało, że przychodzi na Widzew właśnie dla Możejki. Ludzie uwielbiali oglądać jego pajacowanie. Stawał na piłce w trakcie gry, czym doprowadzał do irytacji rywali i sędziów. Swoją niewinność okazywał wywracaniem gałek ocznych.

Szybko stał się jednym z ważniejszych zawodników Widzewa. Był człowiekiem o ostrym charakterze. Zresztą z takich złożony był tamten Widzew. Byli to ludzie, którzy nie dali sobie pluć w kaszę na boisku i poza nim. Świetnie oddaje to historia starcia Możejki z trenerem Bronisławem Waligórą, przez którą nie zagrał on w rewanżowym meczu pucharu UEFA z Manchesterem City i pierwszym z PSV Eindhoven.

- Kiedyś złapałem gorączkę, jakąś infekcję i zaczęły mnie gnoić czyraki. Po 15 minutach treningu praktycznie nie wdziałem na oczy. Powiedziałem, że nie mogę trenować - opowiadał Możejko.

Bronisław Waligóra uważał, że zawodnik symuluje, więc w swoim zwyczaju wypalił: - Spier... z boiska!

- Spier... możesz powiedzieć synusiowi - odparł "Johnny" i usiadł na boisku.

Waligóra odstawił zawodnika od składu, konflikt narastał. Któregoś dnia powiedział do niego "Ej, ty", na co "Johnny" odparł, że "nie jesteśmy na ty". Po jakimś czasie wrócił do wyjściowej jedenastki. Waligóra, czytając skład, zatrzymywał się przed obrońcą, a potem starannie i powoli zaznaczał: "Na lewej stronie zagra pan Możejko".

Możejko dzięki swojej szybkości, agresji, brakowi pokory stał się jednym z symboli Wielkiego Widzewa, jednej z najlepszych polskich drużyn klubowych. Był zmorą napastników, problemy miał z nim nawet Grzegorz Lato, najszybszy polski zawodnik, król strzelców mundialu.

Do 33. roku życia Możejko był podstawowym zawodnikiem drużyny, potem wyjechał do Finlandii, żeby zarobić na emeryturę. Karierę kończył w 1987 roku w Kolejarzu Łódź.

Andrzej Możejko zmarł w sobotę przed południem. W ostatnich latach chorował na cukrzycę, jednak śmierć nastąpiła nagle, prawdopodobnie wskutek zawału lub udaru.

ZOBACZ Włodzimierz Smolarek - prosty chłopak, który został legendą

ZOBACZ Jacek Machciński - niepokorny trener Wielkiego Widzewa

Komentarze (1)
avatar
grzegorek
3.05.2021
Zgłoś do moderacji
1
0
Odpowiedz
Bo to był Pan Możejko! Niezapomniane przeżycia na Widzewie, drewniana trybuna, w ataku Kaczmarek. To straszne jak wszystko szybko mija.