Na dwóch zamkniętych na cztery spusty boiskach gra w sumie około 40 osób. Weszli przez płot albo podkopem. Na miejsce przyjeżdża policja. Funkcjonariusze patrzą chwilę i odjeżdżają bez słowa.
- Wszyscy wiedzą, że te wszystkie obostrzenia to fikcja - mówi organizator jeden z takich dzikich gier. - W ostatnich dniach w mediach publikowano wiele artykułów mówiących o tym, że zakażenia na powietrzu właściwie nie istnieją. Można grać w piłkę nożną, w koszykówkę, oby tylko nie korzystać z szatni, a z toalet tylko w ostateczności - dodaje.
Kilkaset tysięcy poszkodowanych
Zostajemy zasypani długą listą tekstów naukowych. W "Deutsche Welle" potwierdza to naukowiec z Niemiec, jest też artykuł BBC, podparty badaniami naukowymi, które mówią jasno: podczas gry w piłkę nie zarażamy się. Z kolei naukowcy z Irlandii dowodzą, że zaledwie do jednego zakażenia na tysiąc dochodzi na dworze.
Co na to wirusolog Włodzimierz Gut? - Nie można powiedzieć, że ryzyka nie ma, choć na pewno na powietrzu jest no ograniczone. Jak duże? Z tego co widzę, to kwestia intencji oceniającego - mówi naukowiec. A fakty? - Na pewno jeśli zawodnicy schodzą do szatni, występuje ryzyko. Generalnie jeśli weźmie pan grupę 20 sportowców i pojedzie z nimi na obóz na okres dwóch tygodni, to jest to grupa bezpieczna, tzw. "bańka". Jeśli pojawi się w niej ktoś zarażony, to wtedy "bańka" pęka. Generalnie jest tak, że jeśli stoimy twarzą w twarz z kimś przez 15 minut, to wtedy może dojść do zakażenia. Oczywiście o ile ktoś zarażony nie kaszlnie, wtedy ryzyko znacznie się zwiększa.
ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: polska liga i przypadkowy, wspaniały gol
Wyglądana to, że nie ma jednoznacznej odpowiedzi na pytanie, czy granie jest bezpieczne.- Na pewno ryzyko zarażenia się na powietrzu jest znacznie mniejsze, ale nie można powiedzieć, że nie występuje- mówi Gut.
Życie sportowe wyhamowało, ale nie zatrzymało się. Boiska są pozamykane, ale rzadko stoją puste. Nie ma ligi, nie można trenować, ale Polacy nauczyli się obchodzić złe - ich zdaniem - prawo.
Przypomnijmy, że w styczniu przepisy zezwalały na grę zawodowców, ale pod to podchodziły też dzieci. Trenować nie mogli jedynie amatorzy, choć to też pokaźna grupa. W piłce nożnej, która zrzesza zdecydowanie największą liczbę zawodników, to 70-80 tys. osób.
Amatorzy obchodzili zakazy, jak mogli, ale było to dość utrudnione. Można było dogadać się z klubem i wynająć halę, a potem się rozliczyć. Teraz odebrano taką możliwość. Zabroniono grać również młodzieży, a to znaczy, że problem dotyczy nawet 600-700 tys. osób w Polsce.
Wiele osób zapisywało się do różnych związków sportowych, np. Polskiego Związku Przeciągania Liny. Z automatu trafiali do kadry narodowej i mogli trenować. Najnowsze restrykcje obejmują też jednak sporty nieolimpijskie. Jeśli chcesz trenować, musisz należeć do kadry narodowej związku olimpijskiego, a to oznacza drastyczny spadek aktywności fizycznej. Nie tylko tej oficjalnej. Podziemie sportowe istnieje, ale nie każdy chce ryzykować lub łamać przepisy.
Nikt nic nie wie
- My po prostu włazimy przez płot i patrzymy, czy nikt nie jedzie - mówi nam jeden z zawodników z mniejszej miejscowości. W takich ośrodkach policja czy urzędnicy często przymykają oko na piłkarskie podziemie.
- W Warszawie jest trudniej, ale nie znaczy, że się nie da. Robimy zrzutkę, umawiamy się i gramy. O umówionej godzinie gość wpuszcza nas na halę, zamyka wszystkie drzwi. Nikt nic nie wie - mówi inny z naszych rozmówców.
Kluby radzą sobie, jak mogą. Sposoby są różne. Czasem zawodnicy zbierają się w parku. Zaczynają od biegania, a w pewnym momencie zaczynają grać. - Mnie przy takich aktywnościach formalnie nie ma, ale czasem akurat tamtędy przechodzę - śmieje się jeden z trenerów.
Związki piłkarskie polecają wręcz podpisywanie umów stypendialnych z klubami. Wystarczy, że zawodnik podpisze umowę stypendialną na 20 zł miesięcznie i może grać, bo już podchodzi pod zawodowstwo. To coraz częstsza metoda. Jednym z prekursorów jest tu Drukarz Warszawa,
- Nie obchodzimy przepisów. Mamy opinię prawną, według której możemy normalnie trenować dzięki zawartym umowom stypendialnym - mówi Artur Kolator, dyrektor sportowy klubu. Frekwencja na treningach wynosi... 100 procent. Zaznacza, że zgłasza się do niego wiele klubów z prośbą o poradę. - Oczywiście chętnie pomagamy klubom. Sami uważamy, że mamy obowiązek zapewnić dzieciom możliwość ruchu, zwłaszcza w czasach nauki zdalnej, gdy siedzą całymi dniami w domu przed komputerem. Ruch to zdrowe ciało i zdrowy umysł.
Dogadali się z zakonnikami
Bardziej konspiracyjnie jest w tenisie. - Spotkaliśmy się o umówionej godzinie, przyszedł gość, wprowadził nas jakimś tajnym wejściem, zaryglował wszystkie drzwi i graliśmy - słyszymy od tenisisty-pasjonata.
Kilku rozmówców zauważa, że w tenisie zawodnicy są od siebie całkowicie odseparowani, nie mają kontaktu, gdy przyjeżdżają i wyjeżdżają, a jednocześnie rząd pozwala, by ludzie wchodzili do kościołów. Ten sam rząd, który na to zezwala, zakazuje, by na korcie tenisowym w tym czasie były dwie osoby. Dlatego nasi rozmówcy nie wierzą w logiczne uzasadnienia tych obostrzeń.
Oczywiście, kościół często jest przywoływany przez kluby jako uprzywilejowany, ale też są pozytywne przypadki. Jeden z podwarszawskich klubów dogadał się z miejscowymi zakonnikami. Ci udostępnili swój teren na treningi.
Zwolennicy obostrzeń podnoszą argument wspólnej szatni - na małej powierzchni tłoczy się kilkanaście osób, co może sprzyjać transmisji wirusa. - W piłce dzieci podczas większości spotkań nie korzysta się z szatni. Większość przywożą rodzice, każdy jest przebrany - zauważa jeden z trenerów.
Największą uciążliwością jest dla wszystkich brak regularnych rozgrywek, choć niektóre związki i to potrafią obejść za pomocą wspomnianych umów stypendialnych. Większość naszych rozmówców uważa, że ich działania są tylko pozytywne. Nie zgadzają się z zarzutami o kombinatorstwie.