Maria Stachurska: Najważniejsze to zbudować w dziecku kręgosłup moralny

Instagram / Na zdjęciu: Maria Stachurska i Anna Lewandowska
Instagram / Na zdjęciu: Maria Stachurska i Anna Lewandowska

Potrzebowała lat, aby przekonać się do napisania książki o swojej cioci. Kiedy to zrobiła, zrozumiała, że od Stanisławy Leszczyńskiej nauczyła się życiowej prawdy. Maria Stachurska, mama Anny Lewandowskiej, wpoiła ją także swoim dzieciom.

Położną Stanisławę Leszczyńską osadzono w obozie koncentracyjnym Auschwitz-Birkenau w 1943 roku. Trafiła tam z córką. W obozie pełniła funkcję położnej i przyjęła ok. 3 tys. porodów, odmawiając wykonania rozkazu mordowania noworodków. Przez osadzonych była nazywana "Mamą". Została Służebnicą Bożą Kościoła katolickiego, co oznacza, że jest otoczona prywatnym kultem. Trwa jej proces beatyfikacyjny.

Stanisława Leszczyńska to także ciocia Marii Stachurskiej, artystki, reżyserki, pisarki, mamy Anny Lewandowskiej. Dzięki książce "Położna. O mojej cioci Stanisławie Leszczyńskiej" wydanej pod koniec listopada, niezwykłą historię życia tej kobiety może poznać każdy.

Dawid Góra, WP SportoweFakty: Co sprawiło, że postanowiła pani napisać tę książkę?

Maria Stachurska: Wierzę, że mogła zadziałać opatrzność. Nie da się ukryć, że kiedy ciocia zmarła [w 1974 r. w Łodzi - przyp. red.], kiedy jej wizerunek został umieszczony na Kielichu Życia na Jasnej Górze [kielich mszalny, dar polskich kobiet, wotum wdzięczności za 600 lat opieki MB nad Polakami - przyp. red.], jako jednej z czterech największych Polek tysiąclecia, moi wujkowie byli zapraszani na rozliczne konferencje poświęcone ich mamie. Dziennikarze wtedy ich atakowali. W łódzkiej prasie pisano, że chcą wywindować matkę, wynieść ją na ołtarze. Tymczasem to byli starsi, serdeczni i każdemu życzliwi ludzie, którzy zwyczajnie z szacunku dla zapraszających przyjmowali ich zaproszenia, bo skoro ich mama budziła zainteresowanie, to uważali, że mają obowiązek o niej opowiedzieć, dać świadectwo. To szykanowanie bardzo zapadło w pamięć członkom naszej rodziny i uznaliśmy, że nie chcemy się w to mieszać. Nie chcemy robić z niej bohaterki czy świętej. Jeśli jest bohaterką, a tym bardziej świętą, to ta prawda sama się obroni. Cała rodzina zamilkła na długi czas.

ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: Argentyna nadal w żałobie po śmierci Maradony. Widać to niemal na każdej ulicy

Kiedyś jednak przyszła do mnie koleżanka i zaczęła opowiadać o postaci, z którą się zetknęła. Mówiła z olbrzymim przejęciem, chciała mnie nią zainteresować, aby zrobić wystawę jej poświęconą. Chodziło o Stanisławę Leszczyńską. Koleżanka nie miała pojęcia, że mówi o mojej cioci. Uśmiechnęłam się tylko i przekazałam materiały dotyczące Stasi. Potem była wystawa w Rzymie i propozycja nakręcenia filmu. Wtedy film nie powstał, ale powoli zaczynałam czuć się zobligowana do przedstawienia historii Stanisławy Leszczyńskiej.

Odbierała to pani jako obowiązek?

Wtedy tak. Zaczęłam iść tą drogą, szukać wszelkich świadectw i dokumentów, ludzi, którzy ją znali. Jednak nie byłam jeszcze przekonana do tego pomysłu.

Brzmi, jakby się pani do tego zmuszała.

Trochę tak było. Kiedyś obiecałam sobie, że nigdy nie wejdę do obozu, nie chciałam czytać raportu mojej cioci z czasu, który spędziła w Auschwitz. Wreszcie ktoś mi powiedział, żebym napisała scenariusz i złożyła go do PISF-u. Tak też zrobiłam. Został przyjęty jednogłośnie, a film skierowano do produkcji. Zostałam więc postawiona przed faktem dokonanym. Kiedy już kończyłam film, zadzwoniono do mnie z wydawnictwa z pytaniem, czy nie zechciałabym napisać biografii Stanisławy. Pomyślałam, że temat jednak jest jeszcze nieskończony.

Zgodziłam się, znów z poczucia obowiązku. Kiedy moi wujkowie umarli, kuzynostwo przekazało mi materiały na temat cioci. Były rękopisy, maszynopisy, taśmy z nagraniami. W trakcie zdjęć rozmawiałam dużo z ostatnim żyjącym jeszcze wtedy synem cioci prof. Stanisławem Leszczyńskim [radiolog, pionier stosowania rezonansu magnetycznego w Polsce - przyp. red.] i nagrałam jego opowieści o naszej rodzinie, o jego mamie. Kiedy skończyłam film, myślałam, że sprawa jest zakończona, a jednak zainteresowanie życiem cioci sprawiło, że musiałam się zmagać z tematem znacznie dłużej.

Oczywiście, mogłam odmówić. Ale na temat Stasi powstało tyle nieprawdziwych informacji, że nie mogłam pozwolić, aby to utrwaliły się w powszechnej świadomości. Z cioci starano się robić emancypantkę, feministkę. Tymczasem ona taka nigdy nie była. Wtedy poczułam, że rzeczywiście należy zebrać wszystkie historie znane i mniej znane, wszystkie wspomnienia, wykorzystać wiedzę na jej temat, jaką mamy w rodzinie, jaką zdobyłam podczas realizacji filmu i napisać rzetelną opowieść o Stanisławie Leszczyńskiej. Tak, aby w przyszłości mogli na niej oprzeć się również inni twórcy czy historycy. Poza tym, sama miałam jeszcze pewne sprawy do uregulowania w relacjach ze Stasią.

To znaczy?

Miałam pewną dziecięcą zadrę.

W książce przyznała pani, że bała się swojej cioci.

Właśnie o to chodzi. W okresie dojrzewania czułam lęk przed Stasią. To w jakiś sposób rozrosło się i ugruntowało we mnie. Potem okazało się, że były to wyłącznie moje dziecięce wrażenia. Ciocia wydawała mi się osobą niezwykle surową. Okazało się, że pod płaszczem niedostępności, kryła się niewyobrażalna wręcz dobroć i miłość.

Kiedy praca nad książką nie szła tak, jak sobie pani to wyobrażała, w dziwnych okolicznościach zaczęły pojawiać się kolejne materiały i pozytywne odpowiedzi z archiwów.

To prawda. Tak było, kiedy dochodziłam do jakiegoś etapu jej życia i brakowało mi konkretnych danych, czy też stawałam z pracą, bo nie wiedziałam, co dalej. Raptem wpadały mi w ręce jakieś dokumenty czy listy opisujące właśnie daną sytuację.

Stanisława Leszczyńska chciała prawdy o sobie?

Tak to postrzegam. Dzięki temu dogłębnie poznałam historię cioci i naszej rodziny.

Ale biografia to swego rodzaju pomnik na czyjąś cześć, a pani ciocia pomników nie chciała.

To nie jest pomnik. A przynajmniej nie było to moim zamiarem, książka nie miała takim być. Chciałam stworzyć opowieść. O niej, o rodzinie, klimacie, w którym się wychowywała, o wartościach, które ją ukształtowały. Dziś dla młodych ludzi to są czasy, które przeszły do historii. Młode pokolenia potrzebują jednak świadectwa - jak się wtedy żyło, jakie były konsekwencje takiego życia, dokonywanych wyborów, hartu ducha i kształtowania człowieka przez wiarę, czyste sumienie i potężną siłę, dzięki której pokonywało się trudności. Ona nie obawiała się, że straci ciało, skoro każdy z nas umiera. Najważniejsze byleby duszy nie stracić. Widzenie pewnych rzeczy, sposób ich postrzegania ma znaczenie. Kiedy zaczęłam wchodzić w realia tamtego czasu, poznawać życie tamtych ludzi, dostrzegłam, że nie można wejść dogłębnie w czyjąś historię bez określenia pryzmatu, przez który ta osoba patrzyła, bez tła danego czasu.

Na końcu książki umieściłam raport - Raport położnej - napisany przez Stanisławę Leszczyńską. Rzeczowy, zwięzły, bez emocji i opisujący tylko sytuacje kobiet i noworodków w obozie. Ma on wartość historyczną.

Wstrząsające jest, że po Auschwitz Stanisława nie chciała publikować wspomnień, aby nie generować nienawiści do... narodu niemieckiego. Bo byli to "biedni, skrzywdzeni ludzie".

Właśnie tak! Ona pamiętała, że zwykli Niemcy również byli ofiarami. A o obozowych oprawcach powiedziała: biedni ludzie, kalecy, bo największym kalectwem jest odczłowieczenie. Był tylko jeden moment, kiedy ciocia przed spotkaniem w izbie lekarskiej, na którym po raz pierwszy było powiedziane, co działo się w obozie, użyła zwrotu: "Chciałabym to kiedyś światu wykrzyczeć". Jednak chodziło jej wtedy o ból. Nie było w tym żadnych nawiązań do własnej sytuacji. Miała na myśli to, przez co przeszły kobiety i noworodki, z którymi się zetknęła jako położna.

Nie było w niej nienawiści?

Nie, choć wydaje się to nieprawdopodobne. Przed wojną była bardzo radosną osobą. Ja natomiast odczytywałam ją jako kobietę niezwykle surową. Kiedy powiedziałam o tym wujkowi, usłyszałam: "Z księżyca spadłaś? Bałaś się mamy?!". Okazało się jednak, że wiele osób w rodzinie miało podobne odczucie do mojego. Tymczasem jej zachowanie wynikało z tak ciężkiego doświadczenia, postrzegania rzeczywistości przez osobę, która przeszła tak wiele. Nigdy nie mówiła o tym, co dzieje się w jej głowie, czy ma koszmary senne, czy bezsenne noce, czy wracają obrazy z tamtego piekła... My tego nie wiemy. Na pewno chciała nowemu pokoleniu tego zaoszczędzić i nie obciążać traumami.

Same wspomnienia z obozu działały na ciocię jednak fatalnie. Opisuje pani scenę, kiedy jeden z jej wnuków, a pani kuzyn, zagrał kolędę na fortepianie. Pani Stanisława nagle zastygła i poprosiła, aby zagrał coś innego. Tylko dlatego, że tę kolędę śpiewali Niemcy w obozie.

Jej przeżycia były traumatyczne. Wiele mówi się o okrucieństwach obozu, o okrucieństwach wojny. Ale zdarzały się wtedy również rzeczy, które - po prostu - przeczyły ówczesnej codzienności. Pomyślmy choćby o tym, jak kiedyś postrzegana była nagość, a jak powszechna jest dziś. Tymczasem wtedy, na początku wojny, dla dzieci największym wstydem było zobaczenie rodziców bez ubrania. W obozie kobiety stały nagie koło nagich, obcych mężczyzn. Obok stały dzieci w różnym wieku. Były golone, tatuowane, dezynfekowane, kąpane, ubierane w pasiaki i wrzucane do baraku, gdzie panowały tyfus i czerwonka, gdzie pełno było wesz, pcheł i szczurów. Moja ciocia tak spędziła dwa lata życia. Trudno się dziwić, że w późniejszych latach wystarczył impuls, by te okropne wspomnienia wracały.

Nie jestem w stanie wyobrazić sobie, jakie te kobiety miały wtedy sny. Nigdy nie usłyszałam relacji na ten temat.

Nie pytała pani, kiedy ciocia jeszcze żyła?

Nie, bo tak naprawdę nawet nie wiedziałam, przez co przeszła. O tym się nie mówiło. Wiedzieliśmy wszyscy, że była z córką w Birkenau, synowie w Mauthausen-Gusen, a najstarszy syn walczył i ukrywał się, mąż zginął. Ten temat jednak był tak dalece wypchnięty poza rodzinę, a przynajmniej poza młode pokolenie, że nie mieliśmy świadomości, co oni przeżyli. Na pewno wiedzieli o wszystkim jej synowie, którzy też przeżyli podobne piekło. Nas tą wiedzą nikt nie obarczał. Myślę, że generalnie ludzie, którzy doświadczyli obozu koncentracyjnego, długo nie chcieli wspominać tego czasu. Dopiero z biegiem lat próbowali coś przekazać.

A więc pani książka nie tyle jest biografią, co testamentem.

Właściwie tak. Przepytałam całą rodzinę, znalazłam mnóstwo zapisków tych, którzy pamiętali ciocię z tamtego okresu. Widzieliśmy ją tylko jako ciocię oddaną wychowaniu dzieci. I to oddaną z wielką miłością i prawdziwym poczuciem obowiązku, bez choćby chwili zawahania czy zniechęcenia. Jak dobrze, że wujkowie tak dużo wspomnień zapisywali! Dzięki temu mamy wiedzę na jej temat.

Doskonale pamiętam miłość, którą moje kuzynki obdarzały swoją mamę, Sylwię, córkę Stasi, która bardzo ciężko przeszła pobyt w obozie, była bita, dwukrotnie skierowana do komory gazowej, miała choroby po wykonywanych na niej eksperymentach. To jest ekstremalnie różne od doświadczeń dzisiejszych dzieci.

Aż dziw bierze, że nie pytaliśmy cioci o historię jej życia. Szczególnie że widzieliśmy, na jaką miłość zasłużyła.

Może to wynikało ze strachu?

Nie, aż takiego strachu nie było. Ciocia żyła tu i teraz. Rytm jej życia wyznaczała modlitwa i obowiązki względem Boga i ludzi. To wszystko robiła bez przymusu, z radością, że może służyć najbliższym. Uwielbiała gotować i była szczęśliwa, gdy mogła nakarmić nie tylko rodzinę, ale też licznych gości, którzy często odwiedzali jej dzieci. Prowadziła dom otwarty.

To był dla pani drogowskaz, jak wychować własne dzieci?

W pewnym stopniu tak. Ale objawiało się to bardziej w świadomości zbudowania w nich kręgosłupa moralnego. Każde pokolenie i każdy wiek ma swój czas buntu wobec rodziców, w ogóle wobec świata. To naturalne. Jak się zaczyna dorastać, ma się wrażenie, że pozjadało się wszystkie rozumy. Ale potem powoli wraca się do świadomego życia, szczególnie kiedy ma się własną rodzinę. Można to porównać do nauki latania - małe ptaki muszą kilka razy upaść, aż wzniosą się w powietrze. Rzecz w tym, aby po okresie prób i błędów zachować w sobie kręgosłup, który pomoże powrócić do pionu. Właśnie tego nauczyłam się od cioci.

Stasia przestrzegała dyscypliny, wiele wymagała. Dzieci przed zabawą musiały wykonać wszystkie powierzone im obowiązki. Poza tym dzień zawsze zaczynał się od modlitwy. To także wynikało z jej twardych zasad.

Czy pani dzieci są zainteresowane historią Stanisławy Leszczyńskiej?

Absolutnie ich tym nie obciążałam. Choć na początku Ania dopytywała, jak mi idzie, jak sytuacja na planie, kiedy skończę film, bo potrzebowała pomocy przy dzieciach. A potem przecież doszła jeszcze książka. Powiedziałam tylko, że muszę ją skończyć, aby mieć wolny czas. I głowę.

Staram się być dyspozycyjna dla moich wnuczek, ale czasem musiałam odmówić. Bardziej w temacie był syn, który jest scenografem i pracował przy moim filmie. Robił scenografię do scen fabularyzowanych. Jeździł ze mną do Auschwitz i na wywiady. Natomiast podczas pisania książki, chciałam być z tematem sama. Tylko jeden fragment pokazałam siostrze ciotecznej i bratu ciotecznemu. Reszta była swego rodzaju tajemnicą.

Zięć, Robert Lewandowski, interesował się pani pracą nad książką?

Tak, ale zawsze mówiłam mu, że wszystkiego się dowie, jak już przeczyta książkę. Podpytywałam tylko o pewne fragmenty w książce - jak powinnam je przedstawić, czy dany temat jest ciekawy itd. Filmu nie pokazałam jeszcze nikomu i cierpliwie czekają na premierę. Ale trailer owszem. Robert widział go pierwszy. Zrobił na nim ogromne wrażenie, co bardzo mnie ucieszyło.

Muszę o to zapytać - pani książka zrobiła wrażenie na Robercie?

Proszę jego o to spytać.

Chcę znać pani perspektywę.

Wczoraj zapytałam o to Anię i Roberta. Przyznali, że córka właśnie kończy lekturę, a Robert zaczął czytać.

Anna Lewandowska: Dobre miejsce, odpowiedni czas >>
Robert Lewandowski zabrał głos. Piękne słowa o żonie >>

Źródło artykułu: