Tarcia między Robertem Lewandowskim a Cezarym Kucharskim, na różnych płaszczyznach, pojawiły się kilka lat temu. Przez długi czas spór toczył się jednak za kulisami, a do przestrzeni publicznej przedostawały się tylko różne niepotwierdzone informacje. Bomba wybuchła we wrześniu, gdy niemiecki "Der Spiegel" otwarcie poinformował o konflikcie. Dziennik wyjaśnił, że Kucharski złożył pozew przeciwko Lewandowskiemu, w którym domaga się od byłego podopiecznego 39 mln złotych w ramach rozliczeń z ich wspólnej działalności.
Na odpowiedź napastnika Bayernu nie trzeba było długo czekać. Kapitan kadry i jego prawnicy oskarżyli Kucharskiego o szantaż wobec Roberta. Skutkiem tego były menedżer Lewandowskiego został zatrzymany.
Dariusz Tuzimek: Szantażował pan Roberta Lewandowskiego?
Cezary Kucharski: Nie, zdecydowanie nie. To kłamstwo, grube kłamstwo. To wymyślona konstrukcja, która miała mocno uderzyć we mnie, odwrócić uwagę od prawdziwego powodu naszego sporu, czyli nierozliczonych wspólnych interesów. Nie ma - jak sugeruje druga strona - dwóch różnych spraw, nie można osobno traktować kwestii naszych rozliczeń i osobno rzekomego szantażu. Obie nasze rozmowy - zarówno ta z Monachium, jak i ta z Warszawy - dotyczyły wyłącznie zamknięcia wspólnego biznesu.
Zaprzecza pan, że szantażował Roberta, ale na taśmie ujawnionej przez Bussines Insider słychać, jak się pan domaga 20 milionów euro, a na pytanie Roberta, za co ta kwota, mówi pan: "Za to - w dwóch zdaniach - że będę krył do końca życia, że ty i twoja żona jesteście oszustami".
Powtarzam: zarzuty o szantaż to absurd i zamach na logikę. Po pierwsze, ta taśma to jest mały fragment naszych wielogodzinnych rozmów. Po drugie, na pytanie Roberta odpowiedziałem trzykrotnie, żeby przeczytał sobie porozumienie, skoro nie wie, za co są "te pieniądze". Taka też była rzeczywista odpowiedź. Po trzecie, specjalnie dobrane są dwuminutowe wypowiedzi, które mają sugerować w przestrzeni publicznej, że dochodzi do domniemanego szantażu, pomijając, że rozmowy trwały kilka godzin. Publicznie udostępniono tylko mały fragment tej rozmowy, by pasował do tezy. Po czwarte, szantaż nie polega przecież na kryciu kogoś, a kwota 20 mln euro w trakcie naszej rozmowy używana jest w kilku kontekstach. Na postrzeganie naszych kilku rozmów kluczowe jest nałożenie kontekstu tych spotkań, prawdziwa treść rozmów i koincydencja czasowa. Po piąte, czy gdybym szantażował Roberta podczas spotkania w Monachium, ten utrzymywałby ze mną kontakt, wysyłał życzenia urodzinowe albo pozwalał na kontynuowanie rozmów między pełnomocnikami? A w końcu zapraszał na drugie spotkanie z moją wyłączną obecnością, mimo że proponowaliśmy, by kolejne spotkanie było już w asyście prawników obu stron. Czy tak zachowuje się osoba, która jest szantażowana i przestraszona?
ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: potężny strzał, odrobina szczęścia i... fantastyczny gol. Palce lizać!
To proszę naświetlić ten kontekst, który pokaże, że nie doszło do szantażu.
Zakończyliśmy współpracę z Robertem Lewandowskim w lutym 2017. Od tego momentu próbuję zamknąć i rozliczyć wszystkie nasze wspólne biznesy. Najtrudniejszym biznesem do rozliczenia okazała się nasza spółka RL Management, bo okazało się, że znacznie różnimy się w oczekiwaniach. W lutym 2018 dostałem propozycję wyjścia ze spółki posiadającej prawa do wizerunku Roberta Lewandowskiego za 100 złotych. Propozycja była daleka od wartości rynkowej tego wizerunku. Powstało wiele ryzyk, które dotyczyły nas wszystkich. Trzeba było to uporządkować. Po ponad 11 miesiącach pracy strony zaakceptowały porozumienie. Zostało najważniejsze: ustalenie kwoty, którą Robert ma mi zapłacić za wkład w rozwój firmy. W tym m.in. za prawa marketingowe do wizerunku Roberta, jakie wniosłem do spółki. Prawa te nabyłem w 2008 roku. Kwoty rozliczenia nie negocjowali prawnicy, musieliśmy to zrobić sami. Stąd doszło do dwóch spotkań. Termin pierwszego spotkania w Monachium zaproponowali pełnomocnicy Roberta. Drugie spotkanie było propozycją Roberta. Spotkania dotyczyły ustalenia kwot, które mieliśmy wpisać do porozumienia zamykającego wszystkie nasze wzajemne roszczenia.
Przypomnijmy konkretną sumę, bo chodzi o duże pieniądze.
Przyjmując metodologię z 2014 i wyceny wtedy wniesionego wkładu w spółkę, wartość mojego wkładu na koniec 2019 została wyceniona przez biegłych z krakowskiej Akademii Ekonomicznej na ponad 39 milionów złotych. To rzetelnie wykonana analiza przez ludzi z tytułami profesorów ekonomii. Ta wycena może się zmienić, bo od 2017 mój wspólnik ani jego prawnik nie udzielali mi żadnych informacji dotyczących tej spółki.
No dobra, ale 39 mln złotych to nie jest 20 mln euro. A przecież w waszej rozmowie pada taka kwota. Pan tam mówi, że taką kwotę wymieniał dziennikarz Rafael Buschmann z niemieckiej gazety "Der Spiegel" (więcej TUTAJ). Po co pan przywoływał nazwisko tego dziennikarza? Pojawiły się sugestie z obozu pana oponentów, że to przy pomocy Buschmanna miał pan szantażować Roberta, tekstami publikowanymi na łamach niemieckiej gazety o nieprawidłowościach podatkowych dotyczących Roberta, jego firmy i jego żony wobec niemieckiego fiskusa.
To kolejny absurdalny zarzut wrzucany do przestrzeni publicznej, z którego muszę się tłumaczyć. Buschmann to dziennikarz śledczy należący do międzynarodowej grupy dziennikarzy, która znana jest jako "Footballleaks". Zajmuje się m.in. przestępczością gospodarczą. Świetnie zna się m.in. na tzw. optymalizacjach podatkowych i innych przekrętach, do jakich dochodzi w piłkarskim biznesie. I to z udziałem największych gwiazd futbolu. To redakcja "Spiegla" napisała o Ronaldo, Messim, Modriciu. Wymieniłem wtedy, w rozmowie z Lewandowskim, nazwisko Buschmanna - którego on świetnie zna - żeby pokazać Robertowi, że w różny sposób można wyceniać wartość jego wizerunku. Powołałem się też na opinię Maika Barthela - menedżera piłkarskiego, z którym razem z Robertem wiele lat współpracowaliśmy - że on to wycenia na 10 milionów euro. Chciałem pokazać, że wycena mojego wkładu w naszą wspólną firmę może być różnie szacowana, że mogą być duże rozbieżności i musimy ustalić metodologię tych szacunków. Spotkaliśmy się przecież po to, żeby wypracować kwotę, za jaką mam zostać spłacony. Taki był cel naszych spotkań.
Tylko że w trakcie tej rozmowy Robert kompletnie nie podzielał pańskiego punktu widzenia. Powiedział, że nic się panu nie należy. "Zero euro, zero złotych" - mówi na upublicznionym nagraniu.
Tak, bo on przyszedł w jednym celu: żeby mnie nagrać i uprawdopodobnić z góry założoną tezę o szantażu.
Jeśli tak było, to trzeba przyznać, że zgrabnie mu się to udało.
Wcale nie! Każdy, kto zapozna się z nagraniem naszych rozmów - trwających kilka godzin - powie, że nie ma mowy o żadnym szantażu. Wiedziałem, że będzie nam trudno porozumieć się co do kwoty, więc podczas rozmowy w Warszawie najbardziej naciskałem Roberta, aby zdecydował się na podpisanie umowy arbitrażowej, aby nasz spór rozstrzygnąć w Krajowej Izbie Gospodarczej. Tak nie zachowuje się szantażysta. Bo który szantażysta proponuje rozstrzygnąć spór w sądzie arbitrażowym i jeszcze chce za to zapłacić! Ale druga strona nie przystała na tę propozycję. Na pierwszym spotkaniu w Monachium Robert sprawiał wrażenie kompletnie nieprzygotowanego merytorycznie do negocjacji. Namawiałem go, aby wynajął sobie najlepszych prawników, mając na myśli renomowane międzynarodowe kancelarie.
Obiecywał, że tak zrobi. Na kolejnym spotkaniu, pół roku później - na którym mieliśmy przecież przygotowane bardzo konkretne porozumienie - zachowywał się podobnie. W restauracji Baczewskich przeżyłem swoiste deja vu. Znowu to samo! Kilkanaście miesięcy pracy moich prawników, którzy wypracowali w pocie czoła porozumienie minimalizujące ryzyka nas wszystkich: moje, Roberta i jego żony Anny - a on na tym spotkaniu - gdy mamy ustalić konkretną kwotę - neguje wszystko. Nie to, że on się targuje i mówi, że należy mi się mniej. On mówi wprost: nic. To nie tylko była bezczelność, ale - według mnie – głupota podszyta absolutnym poczuciem bezkarności. Jeszcze wtedy nie wiedziałem, że nie przyszedł negocjować. Lewandowski przyszedł prowokować i nagrywać. Szukał pretekstu do tezy o szantażu.
Jeśli tak było, to ten pretekst znalazł w pana słowach. Kiedy Robert zapytał, za co chce pan te pieniądze, pan odpowiedział: "Za to - w dwóch zdaniach - że będę krył do końca życia, że ty i twoja żona jesteście oszustami". Przyzna pan, że bardzo źle to brzmi?
Zaraz, zaraz. Bądźmy precyzyjni: odpowiedziałem, że z tytułu porozumienia. I to trzykrotnie. Proszę pamiętać, że spotykamy się po 11 miesiącach negocjacji treści porozumienia między nami, w którym ustalane zostały nawet najmniejsze detale - najdrobniejsze, podkreślam - a on mnie pyta: "Za co te pieniądze?". Prawnicy Roberta nie kwestionowali zasadności tych roszczeń, więc trochę mnie zaszokował tym tupetem. Ja mu na to najpierw odpowiadam - proszę na to zwrócić uwagę, bo to ważne i jest to na nagraniu - "przeczytaj porozumienie". Mało tego! Po chwili powtarzam raz jeszcze: "przeczytaj porozumienie!".
Dlaczego więc pan na tym nie poprzestał?
Bo on nadal udawał głupiego, niezorientowanego, więc mu wymieniłem jeden z punktów - którego umieszczenia w porozumieniu domagali się jego prawnicy - czyli klauzuli poufności do 31 grudnia 2049 roku! To oni chcieli, żebym nie mógł informować o szczegółach porozumienia i tajemnicach spółki przez 30 lat! Czyli de facto to właśnie było oczekiwanie ode mnie "krycia" do końca życia, bo za 30 lat będę miał 77 lat. Ja przecież nie powiedziałem, że jak mi nie oddadzą pieniędzy, to nie będę ich krył. Nie zagroziłem żadną sankcją, żadnymi konsekwencjami. Powiedziałem to w takim kontekście, że to oni sami wymagają od mnie tak długiej klauzuli milczenia. Ale zostało to przedstawione inaczej.
Pojawiło się też zdanie: "Tyle jest jakby warty - myślę - twój spokój, nie?".
Tak. Obaj chcemy mieć spokój i o tym mówiliśmy podczas spotkania, że chcemy iść do przodu. Naiwnie myślałem, że on poważnie tak mówił. Podpisanie tego porozumienia to był dopiero pierwszy krok do zapewnienia sobie wzajemnego spokoju. Porozumienie nakładało na nas też wzajemne obowiązki. Cały czas należy pamiętać, że ta rozmowa jest z tych "rozwodowych". Że prowadzą ją ludzie z silnymi osobowościami, którzy się znają od ponad 10 lat.
Pełnomocnik Roberta Lewandowskiego zasugerował w jednym z wywiadów, że to dziwne, iż pan wskazuje na nieprawidłowości w firmie, w której - do pewnego momentu - sam pan był prezesem. Czyli, że to pana obciąża.
Nikt nie twierdzi, że nieprawidłowości będą skutkowały konsekwencjami jedynie dla Roberta i Anny Lewandowskich. Co więcej, z faktu, że to byłyby konsekwencje dla nas wszystkich, wynikało, że wszyscy byliśmy zainteresowani porozumieniem. Publiczne ujawnienie całej sprawy nie służyło nikomu, więc trudno dopisywać mi wolę, że chciałem to wszystko ujawnić, skoro to też we mnie by uderzyło. Lojalnie od samego początku informowałem wszystkich o swoich działaniach. Robert i Ania byli przeze mnie i moich prawników informowani o wszystkim, o naszym punkcie widzenia, o ryzykach. Prosiliśmy ich o ustosunkowanie się, jeśli się z czymś nie zgadzają. Nigdy to nie nastąpiło. Moim celem była też ochrona ich bezpieczeństwa. To, że odbierali to w zupełnie inny sposób, jako atak, już nie jest moją winą, ale ich doradców. A raczej braku dobrych doradców. Zidentyfikowanie ryzyka i brak chęci ich naprawy były dla mnie sygnałem, aby ewakuować się ze wspólnego biznesu i przestać go firmować. Robert potwierdza przecież, że to ja byłem inicjatorem wyjścia ze spółki. Nie chciałem ponosić konsekwencji działań, na które nie miałem wpływu.
Pan szedł na negocjacje do warszawskiej restauracji Baczewskich po to, by ustalić kwotę wyjścia z biznesu?
Tak, dzisiaj to jest dla mnie oczywiste, że mieliśmy inne cele. Tylko że wtedy tego nie wiedziałem. Myślałem, że to zwykła rozmowa dwóch wspólników, którzy mają trudny temat do rozwiązania. Pewnie potwierdzi to wielu biznesmenów, że padają różne zdania w czasie takich rozstań. Pamiętać należy, że rozmawiają ze sobą piłkarze, nasze słownictwo biznesowe jest ograniczone. Tyle że ujawniono tylko fragment mający pokazać, że to ja byłem w tej rozmowie agresywny.
A było inaczej?
Oczywiście. Robert też tam sobie na wiele pozwalał. Spójrzmy na szerszy kontekst. Dziś okazuje się, że nagrywał mnie trzy razy. Już w 2018 roku, telefonicznie, gdy jeszcze w świadomości opinii publicznej nadal współpracowaliśmy, w 2019 w Monachium i w 2020 w Warszawie. Nie wiem, czy nie nagrywał mnie jeszcze więcej razy, bo akurat te wymienione nagrania ujawnił. Za żadnym razem mnie o tym oczywiście nie poinformował i nie dostał na to mojej zgody, co już jest niezgodne z prawem. Przynajmniej w Niemczech. U nas, wiadomo, standardy są inne. Ale zastanówmy się: jakie intencje ma człowiek, który nagrywał mnie od co najmniej trzech lat? Po co to robi? Co planuje? Z kim? Dodam tylko, że wokół Roberta funkcjonuje duża grupa ludzi, którzy z niego żyją. Proponują mu różne interesy i inwestycje. Część takich, po których od razu widać, że nie przyniosą żadnych zysków, a po zakończeniu jego kariery będą obciążeniem. Takich, które zagrażają albo wizerunkowi Roberta, albo jego oszczędnościom. Do pewnego momentu blokowałem te inicjatywy, czyli narażałem się ludziom z jego "dworu", którzy przynosili takie propozycje.
Na kolejnej stronie przeczytasz m.in. o tym, jak Boniek chciał się wg Cezarego Kucharskiego "wbić" w transfer Roberta Lewandowskiego.
[nextpage] Pan swego czasu też zaproponował Robertowi wspólne kupno działki na Okęciu, która się okazała inwestycją chybioną.
Inwestycja w działkę na Okęciu nie jest inwestycją chybioną, ale długoterminową. Grunty wokół lotnisk, w stolicy, na całym świecie są atrakcyjne. Robert chciał jednak wyjść z tej inwestycji, więc rozliczyłem się z nim, wziąłem jego ryzyko biznesowe na siebie. Co on zresztą potwierdził w naszej rozmowie w restauracji Baczewskich. Podkreślił, że zachowałem się fair. Jest to na nagraniu.
Ma pan całość tego nagrania?
Dopiero w poniedziałek moi pełnomocnicy otrzymali kopie nagrań, zaś od niedawna mieliśmy jedynie stenogram tej rozmowy zrobiony przez ludzi Roberta. Stenogram ten, w mojej ocenie, jest nierzetelny.
Pan rozmów z Robertem nie nagrywał?
Oczywiście, że nie. Uważałem, że spotykamy się, żeby rozwiązać problem. Nie jestem pierwszym na świecie człowiekiem, z którym się wspólnik nie rozliczył. To była trudna rozmowa, ale nie było żadnych gróźb, żadnego straszenia, więc nie ma też mowy o szantażu. Nawet w ujawnionym przez niemiecki "Bild" nagraniu naszej rozmowy telefonicznej z 2018 roku słychać wyraźnie, jak mówię do Roberta: "Nie grożę ci. Nie zrozum mnie źle. Teraz będę walczył o swój interes". A później dodaję: "Wcześniej reprezentowałem cię kosztem moich własnych interesów. (...) Nie chcę cię skrzywdzić, nawet jeśli to, co mówisz, i sposób, w jaki mówisz, jest bardzo bolesny. (...) Nie robię ci nic złego. Ale jeśli będziesz miał kłopoty w przyszłości, nie oczekuj, że ci pomogę". Czy tak rozmawia szantażysta? Czy to są groźby? To było powiedzenie: skoro się rozstajemy, to na mnie nie licz. Żadnego grożenia.
Skoro ma pan stenogram z nagrania waszej rozmowy, to proszę powiedzieć, co w tym stenogramie jest jeszcze, bo ujawniono publicznie tylko jakieś dwie minuty nagrania.
No właśnie... To bardzo znaczące, że akurat wyjęto z bardzo długiej rozmowy właśnie te dwie minuty. Bo pasowały do tezy o szantażu. Jak się pozna całość, to widać, że żadnego szantażu nie było. A - co ciekawsze - dałoby się też tak wyciąć z całości rozmowy takie dwie minuty, żeby postawić tezę, że to Robert Lewandowski straszy mnie, a ja mu zadaję pytanie, czy mnie szantażuje!
To już chyba brawura z pana strony...
Wcale nie. Tak jak powiedziałem, Robert przyszedł na spotkanie nie po to, żeby się dogadać, ale żeby prowokować i mieć to na nagraniu. Dopiero dzisiaj rozumiem niektóre "wrzutki", insynuacje, pomówienia, które robił w rozmowie, które miały mnie zastraszyć, albo później służyć do zmiękczenia mojego stanowiska czy pogorszenia mojej pozycji negocjacyjnej.
Poproszę o jakieś konkrety.
Na przykład w trakcie rozmowy Robert mówi - tak kompletnie od czapy - że ja wyłudziłem jakiś kredyt na nieruchomość w Krakowie. A gdy go zapytałem, o czym on mówi, co ma na myśli - nie umiał odpowiedzieć. Nie znał żadnych szczegółów, zachowywał się tak, jakby ktoś mu opowiedział jakąś plotkę, a on od siebie dołożył jeszcze konfabulację. Dziś rozumiem więcej z naszych rozmów, a te insynuacje stosował, żeby mnie postraszyć, że na mnie też różne rzeczy mogą wypłynąć. Tylko że on nie miał żadnych konkretów. Wrzucał to, bo chciał - albo ktoś z jego otoczenia chciał - żeby to było nagrane. Żeby w przestrzeń publiczną mogło wypłynąć, że Kucharski wyłudził jakiś kredyt. Aż w końcu powiedziałem mu: "Robert, przestań pie*****ć głupoty!". Bo ewidentnie poruszał się po omacku. Coś tam wrzucał, żeby później, gdy wypłyną te nagrania, błoto się do mnie przykleiło, żebym się musiał z tego tłumaczyć.
Pojawiło się coś jeszcze tego typu w wypowiedziach Roberta nagranych w restauracji Baczewskich?
Tak, była jeszcze jedna "wrzutka", o pośle i oświadczeniu majątkowym. I znów nie było żadnych konkretów. Tylko jakieś sugestie, że on niby coś o mnie wie, co może być dla mnie niekorzystne. W rozmowie zarzuca mi, że wokół mnie funkcjonują oszuści, którzy go wykorzystują, że nie rozliczyłem się z nim za podpisanie kontraktu z Bayernem w 2016 roku. Było jeszcze parę innych insynuacji. Po co to mówił? Czy to szantaż? Niech każdy sam to oceni. Zwracam tylko uwagę, że te sprawy nie miały absolutnie nic wspólnego z naszymi rozliczeniami. Te "wrzutki" miały jedynie zaistnieć na nagraniach i zaistniały.
Pan tym zarzutom zaprzecza?
Widzi pan?! Robi pan dokładnie to, o co Lewandowskiemu i jego doradcom chodziło. Już muszę się publicznie tłumaczyć z kwestii, które nie istnieją, są jego wymysłami i manipulacją. Perfidia tego zagrania polega na tym, że Lewandowski opowiada bzdury - co też mówię mu podczas rozmowy - a ode mnie oczekujecie, abym się tłumaczył. Robert Lewandowski nie ma na mnie żadnego "haka" oprócz tego, że byłem politykiem partii dziś opozycyjnej wobec władzy. To pewne! Chodziło tylko o to, żeby takie kwestie pojawiły się na nagraniu, żeby mnie zdyskredytować.
Skoro panu chodziło jedynie o rozliczenia finansowe, to dlaczego w tej całej sprawie pojawia się kwestia niezapłaconych przez Roberta podatków i zagrożenie, że te kwestie wypłyną, że staną się publiczne? Druga strona wskazuje, że szantaż miał polegać na tym, że wykorzystał pan Rafaela Buschmanna z "Der Spiegel" do zainteresowania się kwestiami podatków Roberta i jego firmy.
Tylko ludzie kompletnie naiwni mogą myśleć, że mam nieograniczony wpływ na takie pismo jak "Der Spiegel". Proszę mnie nie przeceniać. Artykuły o nieprawidłowościach finansowych dotyczących Roberta pisał nie sam Buschmann, ale aż pięciu reporterów, którzy współpracowali z redaktorem naczelnym tego magazynu. Można o tym przeczytać w oficjalnym oświadczeniu wydawnictwa. Napisali też, że ich artykuły są oparte o wiarygodne, pisemne dowody, które zebrali w ramach dziennikarskiego śledztwa. Zaprzeczają też, by którykolwiek z dziennikarzy "Spiegla" uczestniczył w szantażu. Co ciekawe, przeczytałem w tym oświadczeniu wydawnictwa, że Lewandowski nie skorzystał z prawa do sprostowania. Niczego takiego do redakcji nie nadesłał. Zastanawiające, prawda?
Jak pan to sobie tłumaczy?
Jak się temu przyjrzeć, to teza o szantażu kupy się nie trzyma. Ma wątłe podstawy lub nawet żadne. Nasze spotkania z Robertem odbyły się we wrześniu 2019 i w styczniu 2020, a dopiero w październiku został zgłoszony domniemany szantaż. Do obu spotkań doszło z inicjatywny drugiej strony, nie z mojej. A jeszcze w maju tego roku wysłałem do Roberta esemesem gratulacje z okazji narodzin drugiej córki i otrzymałem na nie od niego odpowiedź, więc chyba nie czuł się zagrożony. Nagle się okazało, że poczuł się szantażowany we wrześniu, akurat wtedy, gdy złożyłem przeciwko niemu pozew do sądu z żądaniem wypłaty ponad 39 mln złotych. To było prawdziwym powodem oskarżenia mnie o szantaż. No i przypominam, że prawnicy obu stron pracowali nad porozumieniem blisko rok. To co? Robert Lewandowski stoi na stanowisku, że prawnicy negocjowali porozumienie szantażowe? To absurd!
Słucham pana, ale nadal nie mogę pojąć, że tak daleko zabrnęliście w tym konflikcie. Wydacie fortunę na adwokatów, pan został zatrzymany we własnym domu, ze wszystkimi tego nieprzyjemnymi konsekwencjami. Obaj poniesiecie straty finansowe i wizerunkowe. Nie mogliście się po prostu dogadać?
Nie, bo nie było takiej woli z drugiej strony. Prawnik Roberta, Kamil Gorzelnik przysłał mi propozycję wyjścia ze spółki za rekompensatą... 100 złotych. To jest kompletnie niepoważna, lekceważąca propozycja. To jest nieprofesjonalne. Urząd Skarbowy od razu by się tym zainteresował, jak można zbyć udziały w spółce, która ma prawa do wizerunku czołowego piłkarza świata, za 100 złotych? Czy przy takim ich nastawieniu mogliśmy się w ogóle dogadać? Kiedy przyjechałem na tę pierwszą rozmowę do Monachium, Robert stał na stanowisku, że nic nie wniosłem do spółki i nic mi się z niej nie należy.
Ale pełnomocnik Roberta mówił w jednym z wywiadów, że w czasie rozmowy w restauracji Baczewskich Lewandowski przedstawił panu analizę, że nie istnieją ryzyka związane z rozliczeniami podatkowymi.
Proszę pana... To było niepoważne. Przedstawiłem poważną analizę, wykonaną na podstawie audytu renomowanej kancelarii EY, która potwierdziła możliwość wstępnie zidentyfikowanych ryzyk prawnych i podatkowych. A Robert w restauracji przeczytał z kartki kilka punktów od doradcy podatkowego. Tyle tylko że on mi ani tej analizy nie dał, ani nie przesłał, żebym się mógł z tym zapoznać, choć to obiecywał. Przecież to są poważne, skomplikowane sprawy, a nie temat na rzucenie lapidarnie kilku punktów z kartki w czasie rozmowy w restauracji. Zresztą już dużo wcześniej, na spotkaniu z moimi prawnikami, Kamil Gorzelnik - który jako kluczowa postać też został przeze mnie pozwany w tym pozwie na 39 mln - potwierdził, że istnieją takie ryzyka, które trzeba zminimalizować. Wolą Roberta było, że te ryzyka bierze na siebie. Tak też było konstruowane porozumienie. Śmieszne, bo Lewandowski to samo powiedział do mnie w czasie naszej rozmowy: że on mnie może... zwolnić z tych ryzyk. Niesamowite! Zupełnie jakby mógł o czymś decydować w tej sprawie, jakby stał ponad prawem i urzędami skarbowymi.
Z Anną Lewandowską też się pan spotykał?
Nie, nigdy się z nią nie spotkałem w tej sprawie i nie rozmawiałem z nią o tym. Moi prawnicy tylko wysłali do niej zapytanie mailem z prośbą o ustosunkowanie się do zauważonych nieprawidłowości związanych z wypłatami dla niej ze środków spółki. Moi prawnicy wysłali jej też propozycję umowy arbitrażowej, aby spór rozstrzygać w Krajowej Izbie Gospodarczej. Na to pismo nie odpowiedziała. Proszę pamiętać, że ani Robert Lewandowski, ani Kamil Gorzelnik nie udzielali mi żadnych informacji o działalności spółki, mimo że byłem jej udziałowcem. Nie miałem wiedzy, a mogłem ponosić konsekwencje tego, co robiono w spółce. To mi nie pasowało. Dlatego w pisemnej umowie porozumienia, jaką przygotowali prawnicy, domagałem się, by druga strona oświadczyła, że działała zgodnie z prawem, że na przykład nie zaciągnęli zobowiązań w spółce, że płacili podatki i tak dalej. Zresztą sam też oświadczałem w tym porozumieniu, że nie zaciągnąłem w spółce żadnych zobowiązań, że nie wyprowadziłem praw do wizerunku Roberta i tak dalej.
A co pan wniósł do spółki? Bo Robert mówił, że nic się panu nie należy.
Bardzo wygodne stanowisko, szczególnie że jego spółka funkcjonowała całe lata w moim biurze, a on nie ponosił z tego tytułu żadnych kosztów. Ale przede wszystkim wniosłem do firmy prawa marketingowe do wizerunku Roberta Lewandowskiego. Z perspektywy czasu uważam, że w chwili wnoszenia tych praw do spółki wyliczona wartość mojego wkładu nie odzwierciedlała ich rzeczywistego potencjału, ale i tak je wówczas wyceniono na 3,5 miliona złotych. A przy tej wycenie wzięto pod uwagę jedynie część wartości kontraktu z Nike, a przypomnę: już wtedy Robert miał wielu innych reklamodawców. Już wtedy te prawa były warte dużo więcej. Do 2018 roku - gdy Robert stał się zawodnikiem światowego topu - wartość tych praw bardzo znacząco wzrosła. Tyle że robione były wypłaty z konta spółki, żeby pomniejszyć jej wartość przed rozliczeniem się ze mną. Tak więc nie jest tak, że nic nie wniosłem i nic mi się nie należy.
Zatrzymano pana o szóstej rano we własnym domu, przeszukano panu dom i biuro, postawiono zarzuty, przetrzymano na noc w areszcie. Prokurator zastosował wobec pana bardzo wysoką sankcję poręczenia majątkowego na kwotę 4,6 mln złotych. Dostał pan zakaz zbliżania się do Roberta Lewandowskiego i jego żony oraz zakaz wyjeżdżania z kraju. Twardo się z panem prokuratura obeszła... Mówił pan, że stały za tym motywy polityczne, że obecnej władzy pasowały "obrazki" z zatrzymania byłego posła PO, który grał w piłkę w Donaldem Tuskiem.
Cała ta sytuacja była oczywiście traumą. Nie tylko dla mnie, ale i dla mojej rodziny. Można było dzieciom tego oszczędzić, wezwać mnie na przesłuchanie, ale postanowiono zrobić z tego spektakl. Nie chcę w tej chwili rozwijać tego wątku. Przyjęło się, że jak ktoś podnosi larum o "sprawie politycznej", to znaczy, że nie ma innych argumentów. Ja mam ich całą masę i przedłożyłem je wraz z zażaleniami do sądu. Jestem pewnie jedynym w tym kraju zatrzymanym z art. 191 KK [Kto stosuje przemoc wobec osoby lub groźbę bezprawną w celu zmuszenia innej osoby do określonego działania, zaniechania lub znoszenia, podlega karze pozbawienia wolności do lat 3 - przyp. red.].
W nagraniu waszej rozmowy z 2018 roku wypomina pan Robertowi, że jego słowa są dla pana bolesne. Wasze stosunki zaczęły się psuć już dużo wcześniej, ale chyba nie spodziewał się pan, że współpraca skończy się dla pana zatrzymaniem i poważnymi zarzutami.
Robert brnie, nie patrząc na konsekwencje swoich działań. To wynika pewnie z tego, że tak mu doradzają. On sam nie jest w stanie przewidzieć konsekwencji. Traktuje ludzi w sposób arogancki. Pewnie to wynika też z tego, że marketingowcy przekonali go w swoich strategiach, że archetypem zachowania dla niego jest Władca, a wspólnie z żoną mają się zachowywać jak - to metaforycznie pisali - król i królowa Polski. Naprawdę tak było! Prosiłem go wielokrotnie, aby traktował mnie poważnie, a nie w sposób, który proponują mu marketingowcy. Niestety, potrafił mówić wprost, że mnie niczego nie zawdzięcza, bo przecież ja też na nim zarobiłem pieniądze. Aby było jasne - nie oczekiwałem ani nie oczekuję od żadnego piłkarza wdzięczności.
Doskonale pamiętam słowa trenera Bogusława Kaczmarka, który ma dużo bogatsze doświadczenie życiowe, że prędzej doczekasz się wdzięczności łopaty grabarza niż od piłkarza. To trudno zrozumieć naszemu środowisku piłkarskiemu, ale kierując karierą Roberta, kierowały mną wyłącznie względy sportowe i jego sukces. Wielokrotnie byłem poddany presji pieniądza. Ale ja właściwie oceniłem skalę talentu Lewandowskiego i to ja mu wybrałem ścieżkę kariery, którą on do dzisiaj podąża. Jego podpowiadacze przekonywali go, że gdy zmieni menedżera, to trafi do Realu Madryt. I co? Nadal gra w Bayernie, a ja byłem bliski przekonania władz bawarskiego klubu, aby dali zielone światło na transfer. To ja przeprowadziłem to bardzo skomplikowane przejście z Borussii Dortmund i ja mu później wynegocjowałem największy kontrakt w historii całego polskiego sportu. Polak - piłkarz zarabia najwięcej w Niemczech, moje metody negocjacji okazały się dobre. Nikt mi tego nie odbierze.
No właśnie, jak to było z tym przedłużaniem kontraktu z Bayernem. Zdaje się, że Robert w dniu podpisywania kontraktu dopatrzył się, że będzie zarabiał o 1 mln euro mniej za każdy sezon gry w stosunku do tego, co pan i Maik Barthel mu wcześniej obiecali? Różne wersje pojawiały się ostatnio w mediach na ten temat.
Wie pan, jak się komuś wynegocjuje kontrakt, który gwarantuje mu pensję ok. 100 milionów euro w pięć lat, to chyba można by oczekiwać poważnego zachowania. Robert wymyślił już trzy wersje sytuacji, którą sprowokował swoim zachowaniem przy podpisaniu kontaktu z Bayernem w 2016. Inną opowiedział opinii publicznej, kolejną bajkę opowiedział prokuratorowi w swoich zeznaniach, a jeszcze inną podczas nagranej przez siebie rozmowy ze mną. Dzisiaj tylko ktoś bardzo naiwny mógłby dać wiarę funkcjonującym w mediach tłumaczeniom, że Robert poczuł się oszukany, bo wcześniej inną kwotę zapisał sobie na karteczce w domu. Wierzy pan, że można się było pomylić w tej najważniejszej kwestii, jaka jest w kontrakcie? Że to, ile będzie pan zarabiał, musi pan sobie napisać na karteczce, bo pan zapomni? Bajki dla dzieci.
Rzeczywiście najedliśmy się wtedy wstydu przed działaczami Bayernu, bo Robert nie chciał podpisać gotowej umowy. W końcu Bayern postawił sprawę jasno: albo podpisuje na tych warunkach, które są, a jeśli próbuje teraz wynegocjować milion euro więcej, to oni się nie zgadzają i piłkarz zostaje na starych warunkach. Lewandowski to podpisał, ale później domagał się ode mnie i Maika Barthela, żebyśmy wyrównali mu tę różnicę. Gdy dwa miesiące później, w lutym 2017 bezczelnie zaproponował, że jego prawnik przygotuje umowę na 2 mln euro i ja mam ją podpisać, zdecydowanie odmówiłem. Wtedy on oświadczył mi, że tym samym kończymy współpracę. I tak się to skończyło. Bardzo niedługo po tym, jak wynegocjowałem mu naprawdę kosmiczne pieniądze. Takie specyficzne podziękowanie.
Zdawał pan sobie sprawę z tego, że idąc na otwarty, publiczny konflikt z Robertem Lewandowskim, porywa się pan na piłkarza w Polsce uwielbianego, na wręcz dobro narodowe... Miał pan chyba świadomość, że sympatia kibiców będzie po stronie najlepszego polskiego piłkarza a nie pana?
Nigdy nie bałem się mierzyć z silniejszymi. Prawo jest równe dla wszystkich. Będę dochodził sprawiedliwości, nawet jeśli to trochę potrwa. Na pozwie złożonym w Polsce nie skończyłem dochodzenia swoich praw. Moi pełnomocnicy prowadzą już także działania w Niemczech. Prawda wyjdzie na jaw, a ja nie domagam się niczego niezwykłego. Po prostu rozliczenia się ze wspólnego biznesu od swojego byłego wspólnika.
Nie będzie panu łatwo, szczególnie w piłkarskim środowisku. Zbigniew Boniek powiedział w jednym z wywiadów: "Kucharski mówił w wywiadach, że Boniek chciał, by Lewandowski szedł do Genoi czy Romy. To kompletna bzdura, dla mnie Kucharski to po prostu kłamca".
Oczywiście, że Boniek dzwonił do mnie w sprawie Romy, natomiast w sprawie transferu do Genoi chciał się "wbić", jak to mówią o nim agenci i jak mówią w klubach. Nie o sprawiedliwość akurat w środowisku piłkarskim mi chodzi. Opinia środowiska piłkarskiego nigdy nie miała dla mnie znaczenia. Zresztą, czy Boniek jest autorytetem w kwestiach transferów i agentów piłkarskich? On w tym wywiadzie, który pan cytuje, chwali się, że w 2013 roku doradzał Robertowi zmianę agenta, bo inaczej Lewandowski nie zrobi światowej kariery. Stało się dokładnie odwrotnie. I jak to świadczy o Bońku, że jako prezes PZPN przychodzi do piłkarza reprezentacji i doradza mu zmianę agenta? Robert powiedział mi o tej rozmowie z Bońkiem, bo ona tak naprawdę świadczyła o mnie bardzo dobrze. Boniek podał Robertowi nawet kwotę, jaką może zarabiać, zmieniając agenta na zagranicznego, ale ta kwota była dużo niższa niż wynegocjowana przeze mnie w momencie ich rozmowy.
Domyślnym pozostawię, w jakim celu sugeruje się kadrowiczowi takie rzeczy. Zresztą Boniek prawdopodobnie doradzał to samo Bartoszowi Kapustce, żeby zmienił menedżera. Chłopak posłuchał, nie przedłużył kontraktu ze mną. A włoscy agenci sprzedali go tam, gdzie wiadomo było, że nie ma szansy na granie - do Leicester. To zahamowało rozwój piłkarza na 4 lata, Kapustka musiał wrócić do Polski i dopiero teraz próbuje się odbudować w Legii. Ja bym go na pewno nie transferował do klubu, w którym nie miał szans na grę. Kto odda Kapustce te cztery lata? Boniek? Gdybym tak postąpił w przypadku Lewandowskiego i on by cztery lata stracił, dzisiaj nie rozmawialibyśmy ani o wygranej Lidze Mistrzów, ani nawet o grze w Bayernie. Niech więc Boniek nie mówi o rzeczach, o których ewidentnie nie ma pojęcia.