- Siedziałem kiedyś z nim w barze. Pyta mnie: Gregor, czego się napijesz? - Poproszę wodę mineralną - odpowiadam. - Ale ja miałem na myśli jakiś alkohol - wino, whiskey? - Nie, nie, trenerze - chcę wodę. - Krępujesz się, bo ja tu jestem, tak? - Nie wypada mi pić przy trenerze. - A jak by mnie tu nie było, to co byś sobie zamówił? - No, może szklaneczkę whiskey. - To zamów sobie to, na co masz ochotę, bo jutro możesz już nie wiedzieć jak smakuje ta whiskey - taką historyjkę opowiedział Grzegorz Mielcarski, który był podopiecznym Bobby'ego Robsona za czasów gry w FC Porto.
Takich anegdot jest sporo i popularny "Mielcar" przyznaje, że mógłby je opowiadać bez końca. - Żal mi ludzi, którzy nie mieli szczęścia Go poznać - dodaje.
Prawie wszyscy podkreślają wielką pasję Robsona do futbolu, życzliwość i umiejętność zjednywania sobie ludzi. - Podczas jednego z treningów na kilkumetrową siatkę ogradzającą boisko wspiął się kibic. Trwał tak przywarty do ogrodzenia przez długą chwilę. Któryś z piłkarzy próbował go z niej strącić, kopiąc w jego kierunku piłką. W pewnym momencie podszedł do niego Bobby, zamienił kilka słów i ku zaskoczeniu wszystkich zaprosił na nasz trening. Powiedział mu: jeśli tak się dla nas poświęcasz, to będziesz z nami ćwiczył. Zaprowadził go do szatni, dał mu sprzęt. Potem przed gierką był on jednym z tych, którzy wybierali skład do jednej z drużyn. Ot, cały Robson. Pamiętam, że po każdym meczu, a zwłaszcza tych wygranych, w szatni najpierw rozmawiał i dziękował tym zawodnikom, którzy siedzieli na ławce, albo na trybunach - mówi Mielcarski.
Robson zmarł po długoletniej walce z rakiem. Kilka lat temu założył nawet własną fundację, która zajmowała się zbieraniem środków na walkę z nowotworami.