Siedem punktów przewagi miał Liverpool nad Manchesterem City na półmetku ubiegłego sezonu. I co? I nic, bo do połowy maja zdążył lider Premier League cały ten dorobek roztrwonić, pozwalając się na ligowej mecie wściekle naciskającemu rywalowi wyprzedzić. Dlatego dziś, gdy „The Reds” uciekli obrońcy tytułu na odległość sześciu oczek, nikt nie grzmi, że w razie niedzielnego zwycięstwa na Anfield piłkarzy Juergena Kloppa już nikt nie dogoni. Bo mistrzostwa Anglii zdobyć się w listopadzie najzwyczajniej w świecie nie da, zwłaszcza że w tym sezonie grupą pościgową kieruje Pep Guardiola.
Poza tym w niedzielę Manchester City wcale przegrać nie musi. Wprawdzie od ponad dwóch i pół roku pozostaje Anfield dla angielskich ligowców twierdzą nie do zdobycia, ale przecież każda seria kiedyś się kończy. Na tę liverpoolską składa się już 45 meczów w Premier League bez porażki u siebie, ale ostatnim, który odniósł ligowe zwycięstwo nad „The Reds” był właśnie zespół Guardioli. Tyle że „The Cityzens” dokonali tego - w styczniu - na swoim Etihad, na wyjeździe zaś MC po raz ostatni pokonał Liverpool (po dwóch bramkach Nicolasa Anelki) aż 16 lat temu! Łezka się w oku kręci, gdy przypomni się uczestników tamtego spotkania – Jerzego Dudka, Samiego Hyypię, Stevena Gerrarda i Michaela Owena z Liverpoolu, czy Petera Schmeichela i Robbiego Fowlera z MC…
Czytaj także: Premier League. Sprawca napadu na Mesuta Oezila i Seada Kolasinaca skazany
Przed niedzielnym meczem na szczycie o podgrzanie atmosfery postarał się Guardiola. Trochę w stylu swojego starego druha z Barcelony, mistrza psychologicznych gierek Jose Mourinho, menedżer MC sprowokował rywali sugestią, że ich napastnik Sadio Mane albo strzela niesamowite gole, albo nurkuje, nabierając naiwnych sędziów, zarówno tych boiskowych, jak i tych od taśm wideo.
ZOBACZ WIDEO: Premier League. O.S.T.R wkracza do gry!
Rzeczywiście, zwycięskie bramki w październikowych meczach z Tottenhamem i Aston Villą zdobył Liverpool z „jedenastek”, podyktowanych w kontrowersyjnych okolicznościach, a Mane w obu przypadkach odegrał jedną z głównych ról. Senegalczyk, atakowany przez rywala, przewracał się i za chwilę słyszał gwizdek sędziego. Ataki do brutalnych z pewnością nie należały, ale… czyste jak łza też nie były.
Czytaj także: Premier League. Liverpool - Manchester City. Pep Guardiola z uznaniem o rywalach. "To wyjątkowy zespół"
Kontrowersja w futbolu nie musi jednak od razu oznaczać błędu arbitra, bo na „soft penalty”, czyli z miękki rzut karny nie ma mocnych. Głowią się nad nim najtęższe sędziowskie umysły i raz trzymają stronę poszkodowanego, a raz atakującego.
Zresztą Guardiola również ma w kadrze specjalistę od teatralnych padów, bo skrzydłowy Raheem Sterling w kotka i myszkę w polu karnym rywali umie bawić się z sędziami nie gorzej niż Mane. Ponadto podyktowany rzut karny, nawet ten miękki, trzeba jeszcze wykorzystać, a w meczu Liverpool - MC na Anfield, niemal dokładnie rok temu, Riyad Mahrez z 11 metrów chybił i skończyło się 0:0.
Tym razem w bezbramkowy remis nikt nie wierzy. Gwarancją goli powinny być nazwiska snajperów wyborowych z obu drużyn. Mane, Mohamed Salah i Roberto Firmino z Liverpoolu oraz Sergio Aguero, Sterling i Gabriel Jesus z MC. Rewolwerowcy, jak się patrzy. Z tym, że taki Aguero, największy spec od zdobywania bramek w meczach z zespołami Big Six w Premier League - choć nie chce się w to wierzyć - jeszcze nigdy na Anfield gola nie strzelił. Może przełamie się zatem Argentyńczyk w swoim jubileuszowym, 250. występie w angielskiej ekstraklasie?
Bukmacherzy boją się wskazać faworyta angielskiego meczu na szczycie. Choć wiedzą, że na żadnym innym stadionie Manchester City nie ma tak fatalnej passy jak na Anfield, że Guardiola z nikim nie przegrywał częściej niż z Kloppem, wreszcie, że w środku tygodnia, w europejskich pucharach, Liverpool grał u siebie, a jego rywal na wyjeździe i w dodatku miał MC jeden dzień mniej na odpoczynek. Wiadomo też, że na Etihad z każdym tygodniem wydłuża się lista kontuzjowanych zawodników, że do Leroya Sane, Aymerica Laporte’a dołączyli ostatnio Rodri, David Silva i Aleksandr Zinczenko, a pod znakiem zapytania stoi występ lidera klasyfikacji „Złotej Rękawicy”, bramkarza Edersona.
Wszystko to przemawia więc raczej za pretendentem, niż mistrzem, a mimo to wytypowanie zwycięzcy przyprawia o wielki ból głowy i jawi się jako zagadka, którą rozwiążą dopiero sami piłkarze. Wróżenie z fusów, czytanie z gwiazd, ani żaden jasnowidz tu nie pomogą.