Igor Lewczuk. Już nie musi myśleć: "co ja tu robię"

Newspix / ICON SPORT / Na zdjęciu: Igor Lewczuk
Newspix / ICON SPORT / Na zdjęciu: Igor Lewczuk

Dorabiał jako kelner, a później trafił do reprezentacji, w której miał się nawet otrzeć o śmierć. Po trzech sezonach w Bordeaux Igor Lewczuk wraca do Legii Warszawa. A kilka lat temu nie wiedział nawet, po co do niej trafił.

- Jak długo będziesz się oglądał na Glika w reprezentacji? - zagaił Lewczuka Stanisław Czerczesow, trener Legii. - Ale ja nie jestem w reprezentacji - odpowiedział zaskoczony zawodnik. - Moim zdaniem będziesz, masz umiejętności. Doprowadzimy do tego? - zapytał piłkarza. Obrońca zerwał się z krzesła, widać było, że rozsadzała go energia. Powiedział krótko: "Wchodzę w to!".

Ta rozmowa z Czerczesowem, dziś selekcjonerem kadry Rosji, była dla Lewczuka sygnałem do rozpoczęcia sprintu. Jego kariera w tamtym okresie bardzo przyspieszyła: z Legią zdobył dwa mistrzostwa i dwa Puchary Polski oraz awansował do fazy grupowej Ligi Mistrzów. Później wyjechał do Bordeaux, a Adam Nawałka regularnie powoływał go do reprezentacji.

Z akademika do ekstraklasy 

W kadrze spotkał starego znajomego ze Znicza Pruszków - Roberta Lewandowskiego, który był już światową gwiazdą. Obrońca miał wtedy pretensje do siebie, że tak późno zaczął. Do 21. roku życia traktował piłkę jako hobby, grał w czwartoligowym Hetmanie Białystok nie trenując nawet w tygodniu. Nie miał na to czasu, bo studiował dziennie na AWF-ie i pracował dorywczo: czasem jako kelner, czasem przy odśnieżaniu kortów tenisowych.

ZOBACZ WIDEO El. Euro 2020. Polska - Izrael. Efektowna wygrana przysłoniła mankamenty kadry? "Nie chwalmy piłkarzy za bardzo"

- Mieszkałem w akademiku, zjeżdżałem na drzwiach po schodach, miałem inne perspektywy. Nie było też takich wzorców jak dziś. Robiło się po cztery serie brzuszków po dwadzieścia i mówiło się: "ale popracowałem" - opowiadał nam.

W 2008 roku grał w Zniczu w starej II lidze (trzeci poziom rozgrywkowy), bardziej dla przyjemności, żeby "się trochę poruszać i dorobić". Rok później trafił do ekstraklasy, do Jagiellonii, za kolejne dwanaście miesięcy zdobył Puchar Polski. Ale nie wystrzelił w górę. W klubie miał problemy, prezesi zmuszali go do podpisania nowej umowy karnymi treningami i kuriozalnymi zadaniami, musiał na przykład czytać gazety w specjalnym pokoju. Mentalnie "spalił się" po nieudanym meczu pucharowym z Arisem Saloniki.

Odszedł do pierwszej ligi do Piasta Gliwice, następnie trafił do Ruchu Chorzów i Zawiszy Bydgoszcz. Dlatego tym bardziej transfer 29-letniego obrońcy do Legii Warszawa, który nie był jakimś wybitnym ligowcem, został przyjęty z zaskoczeniem, nawet przez samego zawodnika. Podpisując kontrakt z Legią zastanawiał się, do czego on tam w ogóle jest potrzebny.

Z Płocka do Paryża

Za dwa lata grał już przeciwko PSG we francuskiej ekstraklasie. - Wchodząc do szatni PSG przypomniałem sobie, że jeszcze niedawno przebierałem się w Płocku. Kilka lat temu grałem ze szwagrem na PlayStation i śmialiśmy się z wymowy nazwiska "Toulalan". A niedawno do szwagra dzwonię i mówię mu, że z Jeremym jeździliśmy właśnie na rowerku. Wszystko szybko się zmienia - wspominał.

Po Euro 2016 to Michał Pazdan miał odejść z Legii jako pierwszy, był przecież jednym z bohaterów reprezentacji, ćwierćfinalistów turnieju. Jego transfer do mocniejszego klubu z czołowej ligi miał być czymś zupełnie naturalnym. Pazdan z Lewczukiem dobrze się w Legii uzupełniali, ale gracz z Białegostoku nie był tak rozchwytywany na rynku. Bordeaux też o niego nie zabiegało, na liście życzeń klubu znajdował się na odległym miejscu, jako opcja awaryjna.

Transfer doszedł jednak do skutku, ponieważ klub nie zdołał sprowadzić innych zawodników. Francuzi ostatniego dnia letniego okienka już o 4 rano wysłali delegację lotem czarterowym do Warszawy. Transakcja został sfinalizowana na zgrupowaniu reprezentacji w hotelu kadry.

Dla Lewczuka nie była to łatwa decyzja. Z jednej strony o takim ruchu nawet nie marzył, z drugiej żona dostała w Polsce lepszą pracę, niedawno kupili w stolicy dom, a na Legię czekali w Lidze Mistrzów świetni rywale: Real Madryt, Borussia Dortmund i Sporting Lizbona.

Legia miała być jego ostatnim przystankiem, ale zawodnik zaryzykował, wziął "stopa" i wyjechał w podróż życia. W pierwszym sezonie grał w Bordeaux regularnie, wystąpił w 33 meczach, w kolejnym był rezerwowym, ale mimo to klub przedłużył z nim umowę o rok. Łącznie przez trzy lata rozegrał w zespole 55 spotkań, strzelił gola i raz asystował.

Alergia na reprezentację 

W tym "amerykańskim śnie" zabrakło tylko większej roli w reprezentacji. W pewnym momencie Lewczuk był powoływany do kadry przez rok, ale tylko przyglądał się wszystkiemu z boku. Koło nosa przeszły mu dwa duże turnieje: Euro 2016 i mundial 2018.

Tak musiało po prostu być. Przed meczem towarzyskim z Finlandią w marcu 2016 r. lekarz reprezentacji zastanawiał się, czy nie podać Lewczukowi zastrzyku adrenaliny prosto w serce. Zrobiło się naprawdę groźnie, początkowo media informowały, że zawodnik był bliski śmierci. A to dlatego, że podczas śniadania wypił sok marchwiowy, który wywołał u niego silną alergię.

Lewczukowi przez uczulenie spuchły oczy i przez kilka dni nie mógł trenować. W dwóch towarzyskich meczach z Finlandią i Serbią nie wystąpił, a miał to być dla niego test przed mistrzostwami Europy. Do Francji wyjechał, ale nie z drużyną narodową.

Adam Nawałka później powoływał obrońcę po Euro 2016, wydawało się, że zawodnik zastąpi kontuzjowanego Michała Pazdana w spotkaniach eliminacyjnych MŚ 2018 z Danią i Armenią, ale selekcjoner postawił na Thiago Cionka.

Lewczuk już nigdy później nie był tak blisko występu w reprezentacji, na mistrzostwa świata do Rosji również nie pojechał i przygodę z kadrą zakończył na dwóch meczach towarzyskich (z Norwegią i Mołdawią w styczniu 2014 r.).

"Spadaj pan"

Może odczuwać lekki niedosyt, ale wydaje się, że obrońca ze swojej kariery wycisnął maksimum. Zresztą najlepiej sam to kiedyś podsumował.

- Jakby mi pan powiedział kilka lat temu, że trafię do ligi francuskiej, to bym odpowiedział, że fajny z pana facet, ale spadaj pan - powiedział nam.

Po trzech latach znowu jest w Legii, podpisał kontrakt na rok z opcją przedłużenia o kolejny. I już nie musi się głowić, po co.

Kamil Grabara: Pan Hajto opowiada głupoty

Źródło artykułu: