Szymon Bartnicki: Jestem uzależniony od gry w zakładach bukmacherskich. Zanim popełnicie błędy, uczcie się na moich

Archiwum prywatne / Kasper Kędzierski / Na zdjęciu: Szymon Bartnicki
Archiwum prywatne / Kasper Kędzierski / Na zdjęciu: Szymon Bartnicki

- Uzależnienie od gry w zakładach bukmacherskich odebrało mi chęć do życia. Wpadłem przez to w takie kłopoty, że chciałem wskoczyć pod rozpędzony autobus. Chciałem popełnić samobójstwo - mówi Szymon Bartnicki, były dziennikarz sportowy.

W tym artykule dowiesz się o:

* Autor otrzymał pierwszą nagrodę w konkursie "Uzależnienia XXI wieku" organizowanym przez Fundację Inspiratornia za poniższy wywiad (więcej TUTAJ).

Paweł Kapusta, dziennikarz WP SportoweFakty: - Ile masz lat?
 
Szymon Bartnicki, były dziennikarz sportowy: - 29.

Można powiedzieć, że nie mając trzydziestki, przegrałeś życie?

Mimo licznych problemów, konsekwencji tego, że jestem nałogowym hazardzistą uzależnionym od gry w zakładach bukmacherskich – nie. Teraz już tak nie uważam.

CZYTAJ TEŻ: Ekstraklasa. Vuković ukarany przed meczem z Lechią! Kibice Legii z zakazem na Lecha

W którym momencie odpowiedziałbyś inaczej?

Tuż przed trafieniem na odwyk do ośrodka zamkniętego. Wtedy doszedłem do ściany. Grałem ponad 10 lat, a przez zdecydowaną większość tego czasu funkcjonowałem w świecie opartym o pożyczki. Spłacałem je z wygranych, by później wpaść w kolejne kłopoty i znów się zadłużać. Do pewnego momentu szło mi bardzo dobrze, byłem wzorowym klientem. W niemal wszystkich "chwilówkach" miałem dostępne najwyższe możliwe kwoty. W końcu jednak nie miałem pieniędzy ani na spłatę zadłużeń, ani na dalszą grę, by próbować wygrać kasę na ich spłatę. Zbiegło się to w czasie ze stratą pracy w PZPN, gdzie pisałem dla portalu "Łączy nas piłka". Byłem w takim dole, że chciałem się zawinąć. Nie widziałem dla siebie ratunku.

Co masz na myśli?

Chciałem popełnić samobójstwo. Niedaleko mojego domu jest szeroka droga, trzypasmowa. Przy niej znajduje się przystanek, dlatego zawsze przy przejściu jest tłum ludzi, którzy oczekują na zielone światło. Było tam kilkanaście osób, a ja ryczałem, wyłem z bezsilności. Było czerwone, a ja czułem, że jakaś wewnętrzna siła pcha mnie na ulicę. Byłem o krok od wskoczenia pod rozpędzony autobus.

Z nikim o tym nie rozmawiałem. Moim priorytetem było wtedy ukrycie problemów. Bałem się, że gdy na jaw wyjdą moje długi, narzeczona mnie zostawi, a wszyscy inni się ode mnie odwrócą. To był moment, w którym byłem w stanie zrobić wszystko, by nikt się o tym nie dowiedział. Narzeczona widziała po mnie, że mam kłopoty, próbowała dopytywać, ale ja szedłem w zaparte, że nie gram. Przypadek sprawił, że przyłapała mnie na kłamstwie.

Jak?

Siedzieliśmy na kanapie, oglądaliśmy telewizję. W tamtym czasie windykatorzy dzwonili do mnie kilkadziesiąt razy dziennie, dlatego wyciszałem dzwonek, ale wtedy tego nie zrobiłem. Zadzwonił telefon, odebrałem odruchowo. To była windykacja. Powiedziałem, że to pomyłka. Rozłączyłem się, ale jednocześnie zacząłem się cały trząść. Nie odpuściła, wyciągnęła to ze mnie. Nie miałem już siły, by się przed tym bronić. Zacząłem płakać, ona też. Krzyczała. Gdy spodziewałem się, że za moment wyjmie walizkę i mnie zostawi, powiedziała: "Co ty myślisz? Że cię zostawię? Nie zostawię cię, będę przy tobie".

Zadzwoniła do znajomego dziennikarza, który miał podobne kłopoty. Powiedziała, że jej brat wpadł w takie tarapaty. Rzucił kilka ogólników, ale potem spotkał się z nią. Gdy niedługo później straciłem robotę i dowiedział się, że tym bratem byłem ja - opieprzył mnie, a potem gadał już tylko z moją narzeczoną. Powiedział do niej: "Nie wierz w żadne jego słowo. Jeśli on chce żyć, musi iść się leczyć". Strasznie mnie wtedy wkurzył. No bo jak? Ja, "wielki pan redaktor", który moment wcześniej był na zgrupowaniu kadry i zbijał piątki z Milikiem czy Zielińskim, ma jechać w miejsce dla patologii? Nie było jednak innej możliwości.

Zostałem zwolniony, ale rozumiem to. Byłoby słabo, gdyby ktoś podchwycił temat, że "pracownik PZPN, wykorzystując swoją pozycję, pożycza pieniądze od reprezentantów Polski".

To prawda, że zostałeś zwolniony z PZPN, bo dzwoniłeś do piłkarzy i próbowałeś od nich pożyczać pieniądze?

Tak.

ZOBACZ WIDEO "Druga połowa". Rasistowski skandal w Gdańsku! "Powinniśmy piętnować takie zachowanie a nie robimy kompletnie nic"

Chodzi o piłkarzy z pierwszych stron gazet? Reprezentantów Polski?

Też. Ale żeby była jasność: nie dzwoniłem do nich na chybił trafił. Prosiłem o pomoc osoby, z którymi miałem nieco bliższe relacje. Uważałem ich za ludzi, do których mogę się zwrócić po pomoc, gdy ratowałem swoje życie. A chęć ukrycia moich problemów przed narzeczoną i bliskimi w obawie przed ich stratą uważałem wówczas właśnie za walkę o życie.

Wszystko wydarzyło się bardzo szybko. Większość ekipy PZPN i "Łączy nas piłka" była na wyjeździe z reprezentacją, a ja pracowałem wtedy w biurze w Warszawie. Wyszedłem na moment na papierosa. Gdy chciałem wrócić, nie zadziałała mi karta. Wpuścił mnie kumpel, który był ze mną. Chwilę później chciałem wysłać maila, ale nie zadziałała skrzynka pocztowa. Nagle dostałem telefon: - Sorry, że w tej kolejności, ale w związku z zaistniałą sytuacją musimy porozmawiać.

Kilka dni później spotkaliśmy się i porozmawialiśmy. Zostałem zwolniony, ale rozumiem to. Byłoby słabo, gdyby ktoś podchwycił temat, że "pracownik PZPN, wykorzystując swoją pozycję, pożycza pieniądze od reprezentantów Polski".

Na miejscu twoich przełożonych zrobiłbyś pewnie to samo.

Oczywiście, nie mam do nikogo pretensji. Mogę mieć je tylko do siebie. Jedyne, co mnie trochę zabolało, to sposób, w jaki się to odbyło. Ta karta, e-mail… Rozumiem jednak, że musieli szybko działać, więc jest ok. Nawet bardzo ok. Po tym jak mnie zwolniono, napisem maila do dyrektora Janusza Basałaja, bo wszystko działo się tak szybko, że nie miałem okazji z nim porozmawiać. Odpisał mi: "Szymon, są różne sytuacje w życiu człowieka. Trzeba mieć odwagę by zmierzyć się z trudnymi problemami. Wierzę, że dasz sobie z tym radę. Wiem, że nie jest Ci łatwo, ale chciałbym Ci serdecznie podziękować za dobrą, merytoryczną współpracę. Do miłego zobaczenia na stadionach kraju i świata". Nie masz pojęcia, ile to dla mnie znaczyło.

Przykro mi tylko, bo wygląda to tak, że pracownik PZPN wykorzystuje pozycję, by pożyczać kasę od piłkarzy. Nikogo nie interesuje, że pomocy szukałem u zawodników, których znałem od lat. Miałem z nimi relację, gdy kopali jeszcze w Młodej Ekstraklasie. Gdy dopiero wchodzili do dorosłej piłki. Kilku z nich pożyczyło mi pieniądze. Nie ci z reprezentacji. Z Ekstraklasy. Ale pożyczyli. Jest jeszcze inna rzecz, której się strasznie wstydzę. Gdy rozmawiałem z nimi, wymyśliłem bajkę o bracie uzależnionym od hazardu. Tego wstydzę się bardziej niż samych próśb o pomoc, bo ich po prostu okłamałem.

Do jednej z osób, która mi wtedy pomogła, napisałem niedawno wiadomość na Facebooku z gratulacjami po udanym meczu. Odpisał mi: "Mam do ciebie prośbę: nie pisz do mnie ani w sprawie gratulacji, ani życzeń". To cholernie zabolało, bo uważałem go za kumpla. Po wyjściu z ośrodka dostałem od narzeczonej ściankę ze zdjęciami z najlepszych momentów mojego "piłkarskiego" życia. Na jednym jestem z nim. Ale on nie chce mnie już znać. Żeby nie było, kasę mu oddałem, ale go okłamałem. To kolejna rzecz, która bardzo mnie boli. Boli tym bardziej, bo go rozumiem.

Na jaką kwotę byłeś zadłużony w najgorszym momencie?

Trudno jest mi operować kwotami, bo gdy grałem, nie myślałem, ile przegrywam. Do tego stopnia, że gdy miałem uregulowane wszystkie raty, uznawałem że jestem "na czysto" i mogę grać dalej. Na samym początku kolega, który pokazał mi zakłady bukmacherskie, mówił: "Nie myśl o tym, ile możesz przegrać. Pomyśl, ile możesz wygrać". Zakodowałem sobie te słowa w głowie tak mocno, że po jakimś czasie były to tylko cyferki.

Jak to się w ogóle zaczęło?

W liceum. Wyjechałem z domu, zamieszkałem w internacie. Pewnego dnia przyszedł kumpel, powiedział, że wygrał kilka stów u buka. Wszyscy się, gnojki, zajaraliśmy. Potem wygrał kolejny ziomek. Uznałem, że jeśli on może wygrywać, to też mogę robić na tym kasę, bo przecież znam się na piłce lepiej od niego. Szybko pojawiły się wygrane, przez które zacząłem wpadać w uzależnienie. Wciągnęło mnie jak w bagno. Gdy wygrałem dwucyfrową kwotę, od razu myślałem o trzycyfrowej. Gdy wygrałem trzycyfrową, marzyłem o czterocyfrowej. Zaczynałem od grania w punktach stacjonarnych. Później była już gra w sieci. Trzy- i czterocyfrowe kwoty, za które grałem. Potrafiłem zrobić sobie przerwę, pójść do toalety, tam na telefonie wziąć pożyczkę-chwilówkę, przelać pieniądze prosto na konto u bukmachera, wrócić do pokoju i grać za tę kasę.

Uzależnienie od zakładów bukmacherskich ma swoje etapy? Szczeble? Poziomy?

Fazy uzależnienia od hazardu. Pierwsza to faza zwycięstw. Wygrane powodują nieuzasadniony optymizm. Myślisz, że możesz wygrywać i z tego żyć. Wtedy wpadłem totalnie, nie minął miesiąc, a się uzależniłem. Szybko grałem na wysokie sumy, za nie swoje pieniądze, czyli na przykład za to, co dostałem od rodziców na internat. W najgorszym momencie, w największym dole, miałem dwie kupki pieniędzy: na grę w sobotę i niedzielę. Na wypadek, gdybym przegrał hajs z soboty, zostawiałem sobie trochę kasy, żebym mógł jeszcze spróbować się odegrać w niedzielę i pospłacać długi chociaż w części.

Kończyło się na tym, że przegrywałem wszystko z soboty, brałem niedzielne pieniądze i w środku nocy grałem na drużyny, które pierwszy raz w życiu widziałem na oczy. Równie dobrze mógłbym spróbować obstawić wynik meczu butelka - szklanka. Na podstawie statystyk, posiadania piłki albo strzałów na bramkę, grałem to za kilka tysięcy złotych. Byłem w takim amoku, że nie liczyłem pieniędzy. Aż w końcu wszystkie źródła wyschły. Doszedłem do ściany.

Musiałeś o tym powiedzieć rodzicom.

To było równie trudne, co powiedzenie narzeczonej. Mama wiedziała trochę szybciej, dowiedziała się przez telefon, bo trzeba było na szybko podejmować kroki w sprawie ośrodka. Ale trzeba było powiedzieć ojcu. Tacie, który zawsze był moim wzorem, motywacją. I nagle jedziesz do niego, żeby przyznać się, że przegrałeś życie.
Pierwszy moment, gdy zdali sobie sprawę z moich problemów, był jeszcze w liceum. Grałem "na kreskę" w punkcie stacjonarnym i zrobiłem w ten sposób 10 tysięcy złotych długu. Zdarzyło się, że rozmawiałem przez telefon. Tata myślał, że z dziewczyną, a okazało się, że z bukiem.

Wszedł do pokoju. - Dawaj kupony - warknął i wyszedł, ja chwilę później za nim. Siedzi z mamą w kuchni, płaczą. Dramat. A w grze były kupony, które miały rozstrzygnąć o długu. Obejrzałem z ojcem decydujący mecz. Wygrałem. Tata dołożył brakujące pieniądze do spłaty, poszedł do punktu, załatwił temat. Bardzo to wtedy przeżyłem. Myślałem, że już nie będę grał. Ale bez specjalistycznej pomocy to jest od człowieka silniejsze. Po pół roku kurz opadł, miałem wolną gotówkę i wróciłem. Przez wiele lat nikt nic nie wiedział.

CZYTAJ TEŻ: Mundial 2022. Katar - piłkarscy niewolnicy

Jak ojciec przyjął drugie wyznanie po latach?

Grała wtedy kadra. - Co, meczyk sobie obejrzymy! - cieszył się po moim przyjeździe. Byłem przerażony, nie wiedziałem, czy to nie będzie ostatni obejrzany z ojcem mecz. Bałem się, że mnie usunie z rodziny. Po meczu mówię do niego:
- Tato, wyłącz telewizor, musimy porozmawiać.
- Co, będę dziadkiem - odpowiedział uśmiechnięty.
- Jestem hazardzistą, muszę iść się leczyć.
I ojciec zamilkł. W końcu spytał:
- Co ze ślubem?
- Chyba trzeba odwołać.
- OK. Nie ma co tak siedzieć, chodźcie spać.

Rano się obudziłem, usłyszałem śmiech rodziców. Byłem w szoku, ale tak to chyba odreagowywali. Postanowili pomóc. Zawieźli mnie do ośrodka, zostali ze mną. Mówię o tym wszystkim, żeby osoby, które mogą się znajdować w podobnych tarapatach, nie bały się powiedzieć najbliższym o swoich problemach. 

Wiem, że fajnie byłoby poczytać, że przegrałem równowartość kilku mieszkań w Warszawie, ale szukasz nie tu gdzie trzeba. Moją największą stratą jest to, że miałem zaplanowany ślub i wszystko musiałem odwoływać. Ktoś powie, że ślub to tylko ceremonia. Ale my chcieliśmy mieć dzieci, rodzinę zakładać... Nasi znajomi wrzucają zdjęcia z dzieciakami, a u nas? Przeze mnie nie możemy sobie na to na razie pozwolić.

Jak wyglądał pobyt w ośrodku?

Bałem się tam jechać. Było to dla mnie cholernie przygnębiające, czułem się jak śmieć. Ośrodek jest w Starych Juchach na Mazurach, to miejsce dla uzależnionych od alkoholu, hazardu czy innych używek. Okazało się, że wbrew temu, co myślałem, nie ma tam żadnych meneli. Że to często ludzie na wysokim poziomie, po prostu po przejściach.

Od rana, z przerwami na posiłki, mieliśmy różnego rodzaju zajęcia. Rano - runda opowieści każdego z nas o swoich problemach, oceny nastroju. Później zajęcia teoretyczne, ciągłe pisanie prac. O stratach, relacjach, ciężkich momentach. Jedna wielka huśtawka nastrojów, bo przecież przed innymi rozdrapujesz swoje problemy. Później nadchodzą święta, Sylwester - a ja tam zamknięty, przybity. Potrafiliśmy jednak normalnie pogadać. Raz czułem się tak rozluźniony, że sam z siebie nadszedł "dzwon".

Pomyślałem: "Człowieku, co ty robisz? Przecież trafiłeś tu przez taką akcję, a teraz jesteś rozluźniony jak na wczasach". I znów dół. Kilka razy dziennie płakałem, byłem agresywny, kazali mi to rozładowywać na bieżni. Najtrudniejsze były weekendy. Mieliśmy wtedy wyjścia z ośrodka do sklepu i kościoła. Wioska, a tu cała gromada. Wszyscy miejscowi wiedzieli, co to za ekipa. W sklepie wszyscy patrzyli czy nie kradniemy, czy nie gapimy się na alkohol. A do kościoła wchodziliśmy jak celebryci. Wszyscy się na nas gapili, wytykali palcami.

Po trzech miesiącach wyszedłeś z tego ośrodka jako naprawiony człowiek?

Jako rozwalony człowiek. To chyba najlepsze określenie. Terapeuci pokazywali mi, na czym polega ta choroba, jaki wpływ na mnie wywarła. I w tym ośrodku pokazano mi, że moje całe dotychczasowe życie podporządkowałem hazardowi. Oczywiście nieświadomie. Mój stosunek do pracy był uwarunkowany hazardem. Niskie poczucie własnej wartości też było związane z hazardem. Gdy dowiadujesz się, że każdy element twojego życia to hazard, zadajesz sobie pytanie: kim właściwie jesteś? I w wieku 30 lat nie jesteś w stanie odpowiedzieć. Na dodatek w ośrodku jesteś pod parasolem. Nawet jak zadzwoni windykator, jedyne co możesz powiedzieć, to że jesteś na leczeniu. A tu nagle wychodzisz, musisz się zmierzyć ze swoimi problemami. Bałem się wyjścia, nie chciałem wracać do realnego świata.

Zaczęło się szukanie pracy. Najpierw w zawodzie. Terapeutka mi odradzała, mówiła, że praca przy piłce będzie "wyzwalaczem". O powrót do dziennikarskiego środowiska walczyłem bardzo długo i zaciekle, ale odbiłem się od wszystkich redakcji. To dołujące. Kumple robią super materiały, wywiady, a ty wpisujesz w domu w kalendarz, że zmyłeś naczynia i odkurzyłeś, żeby mieć poczucie jakiegokolwiek działania. Zastanawiałem się, czy redakcje mnie nie chciały, bo jestem słaby, czy też dlatego, że środowisko było bardzo dobrze poinformowane o moich problemach. Obie opcje były beznadziejne.

Partnerka ci ufa?

Jest z tym coraz lepiej, ale to wciąż ograniczone zaufanie.

A tam sam sobie ufasz?

To jak z alkoholikiem - po terapii i tak do końca życia pozostanie alkoholikiem. I ja, hazardzista, do końca życia nim już będę, bo to zaburzenie psychiczne. Mechanizm dalej we mnie siedzi.

To ufasz sobie czy nie?

Nie do końca. Wciąż momentami nie radzę sobie z emocjami, mam zaburzone poczucie własnej wartości. Trudno żyć ze świadomością, że jest się chorym. A już w ogóle trudno żyć ze świadomością, że ma się zaburzenie psychiczne. Proste rzeczy: chciałbym po prostu zadzwonić do kumpla i z nim pogadać. Ale kurde, pewnie wie. A jak wie, to jak mam z nim gadać? Mówić o tym, a może przemilczeć? A jak mnie oceni? To może nie zadzwonię. Mam problem z emocjami, ale jak widzisz - nie cieknie mi nic z buzi, nie wydaję dziwnych odgłosów, a jednak jestem chory. I to jest przygnębiające. Czasem wystarczą dwie-trzy pierdoły bym miewał objawy depresji. Cały czas jednak nad sobą pracuję. Z każdej sytuacji staram się wyciągać wnioski i udaje mi się to. Czuję, że jestem silniejszy niż przed kilkoma miesiącami. A mimo to wciąż zdarza się, że łapię dół.

Miałeś ponoć umówiony wywiad z wielką, polską redakcją. W ostatniej chwili dostałeś jednak odpowiedź od dziennikarza, że kierownictwo wywiad zablokowało, bo ma umowy z bukmacherami, którzy im płacą. Co sobie wtedy pomyślałeś?

Było kilka takich sytuacji. Miał być wywiad – nie było wywiadu. Za pierwszym razem się tym przejąłem, bo byłem zdecydowany pierwszy raz się otworzyć. Ale teraz - zrozumiałem to. Jest jak jest. Może boją się tego, co powiem? Ja jednak często podkreślam, że nie mam nic do zakładów bukmacherskich. Nikomu nie bronię grać. Ja tylko chcę, by ludzie wiedzieli, że to hazard. Że hazard uzależnia. By wiedzieli, czym grozi uzależnienie od hazardu.

W tym celu założyłem bloga postawnasiebie.org, na którym opisuję swoją historię. Dzięki niemu nie zapominam, kim jestem. Blog, to co na nim piszę, pomaga mi trzymać się w ryzach. Pomaga też innym. Dostaję bardzo dużo wiadomości od hazardzistów i ich bliskich. Nie mówię im, co mają robić. Piszę jak było u mnie i jak twierdzą - pomaga im to. Czasem nie nadążam odpisywać. (BLOG I KONTAKT DO BOHATERA WYWIADU - KLIKNIJ!). Ostatnio wyszedłem do ludzi. Miałem wykłady dla przedstawicieli klubów piłkarskich i drugi w szkole. Były też zapytania z kolejnych szkół, ale przez strajki jeszcze do nich nie dotarłem. Nadrobię to, bo chcę robić kolejne wykłady.

Jak podchodzisz do faktu, że najważniejsi dziennikarze sportowi w Polsce, z ogromnymi zasięgami, reklamują zakłady bukmacherskie?

Rozumiem to. Wiem, że tak jest i musi być. Wkurza mnie tylko częstotliwość i sposób. Na przykład reklamy w stylu "darmowy zakład!". Że możesz zagrać za 50 zł, ale tylko pod warunkiem, że wpłacisz 50 zł. A jak już wpłacisz te 50 zł, a pierwsze niby darmowe pięć dych już przegrasz, to grasz dalej. Nie wypłacisz reszty. Albo jeszcze coś innego. Popularne hasło, wielkimi literami: "zakład bez ryzyka". A niżej, maczkiem, że jest ryzyko uzależnienia. No to jest to ryzyko czy nie ma?

Wszystko jest dla ludzi. Nie chcę straszyć. Chcę uświadamiać. Hazard ludziom kojarzy się przede wszystkim z kasynami. Też tak myślałem do pewnego momentu. Byłem jednak kiedyś na pewnej imprezie, podczas której jeden z gości żalił się na swoje problemy, które ma przez grę w kasynie. Słuchałem go i pomyślałem: przecież ja mam większe problemy przez grę u buka. I właśnie to chcę przekazać: zakłady bukmacherskie to też zagrożenie. Jeśli ktoś ma się uczyć na błędach, to niech się uczy na moich, zanim popełni własne.

Ile jesteś dzisiaj na minusie?

Nie wiem. Wiem, że fajnie byłoby poczytać, że przegrałem równowartość kilku mieszkań w Warszawie, ale szukasz nie tu gdzie trzeba.

Czyli?

Człowieku, moją największą stratą jest to, że miałem zaplanowany ślub i wszystko musiałem odwoływać. Ktoś powie, że ślub to tylko ceremonia. Ale my chcieliśmy mieć dzieci, rodzinę zakładać... Nasi znajomi wrzucają zdjęcia z dzieciakami, a u nas? Przeze mnie nie możemy sobie na to na razie pozwolić. Kocham swoją narzeczoną, a wyrządziłem jej nieprawdopodobną przykrość. Kiedyś będę musiał powiedzieć o tym swoim dzieciom. Dziś marzę o tym by je mieć i dziękuję Bogu, że ta kobieta została ze mną. Czasu nie cofnę, nie uchronię jej przed całym złem tego świata, ale nie chcę jej więcej ranić.

Źródło artykułu: