Mateusz Skwierawski, WP SportoweFakty: Spokorniał pan?
Wojciech Szczęsny, bramkarz Juventusu i reprezentacji Polski: Pokory nigdy mi nie brakowało. Raczej więcej się nauczyłem, zacząłem robić inne rzeczy.
Co na przykład?
Medytuję. Robię to już drugi sezon, od czasu transferu do Romy. Razem z Bogdanem Lobontem (bramkarz Romy - przy. red.) oglądaliśmy w internecie różne konferencje, filmiki. Tematy życiowe. Dostawałem też nagrania wideo od psychologa z Arsenalu. I tak to się zaczęło. Puszczałem sobie konferencje o wpływie medytacji na koncentrację. Do dziś wysyłamy sobie z Bogdanem różne filmiki edukacyjne.
W jaki sposób pan medytuje?
Są różne techniki, niektórzy wybierają sobie punkt na ścianie i się na niego patrzą. Ja koncentruje się na oddechu. Wdech, wydech. Wsłuchuję się w niego, liczę, żeby było równo. Wyciszam się, łapię rytm i walczę z myślami w swojej głowie. Klucz to skupienie się tylko na jednej rzeczy. Jak dobrze to zrobisz, to dźwięki z zewnątrz nie dochodzą. Medytacji poświęcam zawsze około 10-15 minut, każdego dnia. A już za każdym razem w autokarze, w drodze na mecz. W Romie przekonałem się, że warto. Grałem na bardzo fajnym poziomie i stwierdziłem, że nie ma co zmieniać. Na początku było mi bardzo trudno odciąć się od wszystkiego, ale to kwestia wprawy. Dobra medytacja potrafi niesamowicie zrelaksować organizm. Dzięki temu popełniam zdecydowanie mniej błędów, jeśli w ogóle. To dosyć istotne, bo jestem w takim klubie, gdzie jeden błąd w sezonie to maksimum. Medytacja na pewno pomogła mi w zderzeniu się z nowymi realiami.
Jakimi?
W Juventusie pracuje się cały czas. I nie jest to wyświechtane hasło. Kiedy inni odpoczywają, co ja zresztą też robiłem w poprzednich klubach, tu każą pracować dwa razy ciężej. Nagle po tylu latach kariery musisz zmienić nawyki. Trudno się od razu przestawić i pod względem mentalnym, i fizycznym. Po prostu się nie chce. Przed przyjściem do drużyny usłyszałem, że już samo przygotowanie się do innego rytmu treningowego może zająć mi około trzy miesiące. I faktycznie: po trzech miesiącach taki tryb stał się dla mnie normalny, ale trochę mnie to kosztowało. W Turynie to normalne. Kult pracy płynie w żyłach mieszkańców miasta. Do lat 90. było to miasto oparte głównie na fabrykach Fiata, 3/4 społeczeństwa w nich pracowała. Wśród mieszkańców wyczuwalne jest codzienne zrozumienie, jak dużo musisz poświęcić, żeby coś osiągnąć.
Pan musiał dorosnąć, by odnaleźć się w takim środowisku?
Zmieniła się moja mentalność. Oczywiście w Arsenalu czułem presję zwycięstwa, na tym żeby wygrać mecz zależało mi tak samo jak teraz w Juventusie, albo może nawet bardziej, bo byłem i jestem wielkim kibicem tego klubu. Ale w Turynie presja łączy się z przekonaniem, że zaraz wygramy jakiś puchar, że to się po prostu stanie. W Arsenalu przed starem sezonu nie wierzyłem na przykład nigdy, że wygram ligę. A tu nie ma innej opcji. Nastawienie jest takie: sezon się zaczyna, a w maju Juventus bawi się na mieście i świętuje scudetto. Poza tym: wcześniej grałem w dużym klubie, ale może nie do końca byłem w stanie udźwignąć jego ciężar.
Czego brakowało?
Doświadczenia. Byłem bramkarzem numer jeden, grałem regularnie, większość spotkań bardzo dobrze, choć czasem zdarzały się błędy. Czegoś jednak brakowało. Nie chodzi mi o przygotowanie się do meczu, bo - jak już mówiłem - zawsze byłem kibicem tego klubu i motywacji nigdy mi nie brakowało. Mam tu na myśli raczej przygotowanie taktyczne do spotkania, analizę niektórych elementów: rzutów karnych, stałych fragmentów gry. Przed meczami Arsenalu nie poświęcałem na to więcej niż dziesięć minut. Klub jakoś specjalnie nie wymagał tego ode mnie, ale to zawodnik musi chcieć, prosić, zwłaszcza że miałem dostęp do materiałów. Było mi wygodnie. Twierdziłem, że robię wystarczająco dużo.
I że spędzi pan w Arsenalu całe życie.
Żyłem w mydlanej bańce, a po głowie krążyło przekonanie, że całą karierę spędzę w Arsenalu. Można to porównać do pierwszej szkolnej miłości, kiedy myśli się, że weźmiesz z tą dziewczyną ślub i się razem zestarzejecie. Nie widziałem się wtedy w żadnej innej lidze niż angielskiej, choć teraz nie jestem sobie w stanie wyobrazić gry poza Włochami. Dlatego może lepiej nie będę mówił o moich przypuszczeniach. W każdym razie - znalazłem się w nowym kraju i zobaczyłem, że nie musi być gorzej. Warto się uczyć i być otwartym. We Włoszech zderzyłem się z nowym światem. Dużo zmieniłem. Od przygotowania fizycznego po, przede wszystkim, taktyczne. Same rzuty karne analizuję teraz 25 minut przed każdym spotkaniem. Oglądam jak 3-4 zawodników z danej drużyny wykonywała karne na przestrzeni ostatnich ośmiu lat. To żmudna praca, dłuży się, ale na meczu wiesz, czego się spodziewać. I o takie szczegóły mi chodzi. Idąc do Romy nikt się przecież nie spodziewał, i ja też, że trafię do Juventusu. A dostałem robotę, o której marzy każdy bramkarz na świecie. Tych lepszych opcji transferu przecież nie ma wielu.
Ktoś starał się panu wybić z głowy pomysł transferu do Juventusu? Że może za wysoka półka, że się pan tam nie przebije?
Nie. Nawet sam Arsene Wenger, w naszej ostatniej rozmowie, kiedy pomiędzy Arsenalem a Juventusem trwały jeszcze negocjacje, powiedział, że lepiej nie mogłem trafić i nie będzie mi robił problemu, żebym zmienił klub. A to było dla mnie bardzo ważne zdanie. Bo zawsze niesamowicie liczyłem się i liczę ze słowami Wengera. Choć decyzję już podjąłem wcześniej, jego opinia utwierdziła mnie w tym przekonaniu.
Nie ma zadry między wami?
Nie. Numer trenera mam, ale odkąd odszedłem z Arsenalu, nie rozmawialiśmy. Myślę, że jeszcze będziemy mieli okazję podyskutować.
Nie ma pan do niego żalu, że skreślił pana w Arsenalu?
Nie.
Tłumaczył, czemu to zrobił?
Nie trzeba tłumaczyć. Popełniłem kilka błędów, do bramki wszedł David Ospina. Sam też pewnie podjąłbym taką decyzję.
Ale pan miał słabszych kilka meczów, nie sezonów.
Też postawiłbym na Ospinę i kupił Petra Cecha, gdyby zdarzyła się okazja. Zresztą – od tamtej pory moja kariera potoczyła się przecież nie najgorzej. Wenger nie miał żalu, że odchodzę. Gdyby tak było, pewnie by mnie nie sprzedał. Ułożyło się fajnie. Dla klubu była to najlepsza opcja, bo wtedy został mi rok kontraktu, a i ja chciałem odejść. Rozstaliśmy się w zgodzie.
Pomyślał pan wtedy: jednak nie jestem nie do ruszenia?
Bez przesady, w Arsenalu nie byłem jakąś niesamowicie ważną postacią. Byłem zawodnikiem pierwszego składu przez kilka sezonów, młodym zawodnikiem, który miał dużo do poprawy. Poza tym, nic znaczącego nie wygrałem, więc zachowajmy proporcje. Tamta sytuacja, fakt że pół sezonu spędziłem na ławce, klub kupił innego bramkarza, a ja musiałem odejść, na pewno mnie wzmocniła. Nie był to jednak kataklizm, bo przecież nie trafiłem do gorszego zespołu.
Bardzo liczy się pan ze zdaniem Wengera podobnie jak teraz Gianluigiego Buffona. Jeden z najlepszych bramkarzy w historii jest dla pana nie tylko wzorem, ale też dobrym kumplem.
Zaczęło się bardzo naturalnie. Gigi jest zawodnikiem, który zbliża się do końca kariery i czuje naturalną potrzebę, żeby mi pomóc. Po prostu zaopiekować się gościem, który ma go zastąpić. Wie, że ja nie chcę mu stworzyć nieprzyjemnej sytuacji, że zdaję sobie sprawę z mojej roli i celów w momencie, kiedy on skończy karierę. To sportowa odpowiedzialność. Poza boiskiem jesteśmy podobni, entuzjastyczni. A na murawie poważni.
ZOBACZ WIDEO Łukasz Fabiański: Walka o miejsce w bramce trwa
Traktuje go pan jak mentora?
Nie jest tak, że ja chodzę za Buffonem i jestem w niego wpatrzony, a jak coś zrobi to podbiegam i krzyczę: ale czad, jak ty to robisz?! Zachowuję równowagę. Gramy w tym samym zespole i jesteśmy równi. Nie mówię o jego statusie i fakcie, że jest legendą piłki nożnej. Bo wiadomo: ja jestem na dole, on na samej górze. Ale jesteśmy równymi kolegami z zespołu. Staram się korzystać z jego doświadczenia, rad, podpatrywać na treningach, w szatni, przed meczami, ale z boku. Dyskretnie.
Co się od razu rzuca w oczy?
To jak dba o szczegóły. Na przykład, gdy przed meczem przypomina każdemu zawodnikowi o jego zadaniach przy stałych fragmentach gry. To, jak rozmawia, jak mobilizuje, ma niesamowitą energię. Od razu się przyznaję: kilka rzeczy natychmiast od niego "spapugowałem". Nigdy wcześniej nie widziałem takich metod i uznałem, że trzeba to powtórzyć.
Co dokładnie?
A to już moja sprawa, nie powiem! Ale jedno mogę przyznać: jego podpowiedzi, polecenia, są tak niesamowicie trafne... I daleko mu do starego angielskiego stylu, w którym kapitan krzyczy: jazda na nich!
Na drugiej stronie przeczytasz między innymi o tym, jak "starszyzna" wprowadzała Szczęsnego do Juventusu, o relacjach bramkarza z ojcem i jak zareaguje, gdy pierwszy mecz mundialu z Senegalem rozpocznie na ławce rezerwowych.
[nextpage]
[b]Na najwyższym poziomie gra pan już od prawie ośmiu lat. Czego w takim razie może się pan jeszcze nauczyć od Buffona na boisku?
[/b]
Od długiego czasu gram na wysokim poziomie, ale umówmy się: nie prezentuję poziomu Buffona. Mam 27 lat, a w swojej karierze nie wygrałem nawet mistrzostwa. Był Puchar Anglii, Superpuchar, ale doświadczenia brakuje. Wiedziałem, że nauczę się w Juventusie jednej rzeczy: mentalności zwycięzcy. Tak się dzieje, kiedy przebywasz z ludźmi, którzy wygrali sześć razy z rzędu mistrzostwo Włoch, albo mistrzostwo świata czy Ligę Mistrzów. Czyli generalnie wszystko.
A pan do takiego klubu trafił jako wzmocnienie.
To, co mi się spodobało w Juventusie od początku, to fakt, że przychodząc tu, nie poczułem się jak bramkarz numer dwa. Wiedziałem, że nim będę, może niestandardowym, ale jednak. Nigdy nie dano mi tego odczuć. Też przez to, jaką renomę wyrobiłem sobie we Włoszech. Wszyscy dobrze wiedzieli, że nie przyszedłem do bycia rezerwowym. Jeżeli chodzi o relacje czysto przyjacielskie z zespołem, od początku ułożyło się dobrze. Byłem pod wrażeniem zwłaszcza starszej grupy, typowo włoskiej, jak właśnie Buffon, Andrea Barzagli, Claudio Marchisio, Giorgio Chiellini. Ich doświadczenie, ludzi którzy grali w życiu z setkami dobrych graczy, umiejętność wprowadzenia do zespołu młodszego kolegi, pomogło mi. Już po tygodniu chłopaki zaprosili mnie na kolację, byli tam sami Włosi. Czujesz wtedy, że nie są to tylko koledzy z zespołu, ale faktycznie kumple. Poza tym, że jesteśmy piłkarzami, jesteśmy też ludźmi. I fajnie jest ze sobą dobrze żyć.
Ma pan taką osobę, która pełni w pana życiu rolę mentora?
Z każdym tematem, wszystkim, co mnie trapi, mogę zwrócić się do mojej żony i u niej zawsze znajdę pełne wsparcie. Ale o radę sportową ją przecież nie poproszę. Zawsze trenerzy bramkarzy byli i są dla mnie ważni. A w tym roku doszedł jeszcze Buffon.
Jest dla pana jak drugi ojciec?
Nie, to nie jest aż taka relacja. Raczej traktuje go jak dużo starszego brata.
Kiedyś niemal codziennie, a już na pewno po każdym meczu, wymieniał się pan opiniami z tatą, Maciejem. Przestaliście rozmawiać, gdy miał pan 24 lata.
23.
Czyli trwa to już cztery lata.
To moje relacje z tatą, albo ich brak.
Nie brakuje panu czasem właśnie jego rad, rozmów?
Nie.
Były to rady nie tylko ojca, ale też byłego bramkarza. Rozmowa fachury z fachurą.
Powiedzmy, że w tym momencie to ja mógłbym radzić drugiej stronie. Nie uważam, żeby był to temat, który miałbym podejmować za pośrednictwem mediów. Nie czuję potrzeby rozmawiania o tym. Tak powinno być, że to są nasze sprawy, problemy, a nie mediów.
To w takim razie media zastanawia kwestia obsady bramki w reprezentacji. Czuje się pan numerem 1?
Nie powinno być czegoś takiego jak numer 1.
Sądziłem, że bramkarz czuje się raczej bardziej komfortowo, gdy zna hierarchię.
Gdybym teraz wiedział, że jestem drugi, to po co miałbym ciężko pracować do końca sezonu? Nieświadomość, brak wiedzy w tym temacie, dodaje motywacji, chęci do pracy i udowodnienia, że to ty jesteś numerem jeden. Poza tym prosta rzecz: przecież nie można przewidzieć, w jakiej kto będzie formie w czerwcu. A gdyby trener Nawałka powiedział w marcu: broni Szczęsny, a chciał zmienić decyzję za kilka miesięcy, to jakby to wyglądało? Nie miałoby to sensu.
To załóżmy, że dalej jest dobrze, prezentuje pan wysoką formę, a w meczu z Senegalem na MŚ siada na ławce. Raczej by się pan nie uśmiechał.
Nie jestem typem człowieka, który się obraża, jak coś idzie nie po jego myśli.
Ostatnie turnieje były dla pana pechowe. Na Euro 2012 otrzymał pan czerwoną kartkę w pierwszym meczu z Grecją. Na Euro 2016 w pierwszym spotkaniu z Irlandią Północną doznał pan kontuzji.
Zastanawiam się, co będzie teraz? Dwa takie przypadki można nazwać zbiegiem okoliczności, ale jakby znowu się coś stało… to zastanawiałbym się chyba, czy na kolejne mistrzostwa jechać. Albo bym poprosił trenera, żeby mnie w pierwszym meczu nie wystawiał.
Fatum jakieś.
Fatum nie, jakby się to stało podczas czterech turniejów, to mógłbym zacząć mieć wątpliwości. Wychodząc w składzie na mecz z Irlandią Północną nie myślałem o kartce ze spotkania z Grecją. Tak samo nie będę się zastanawiał nad kontuzją z Francji na mundialu w Rosji. Na Euro dwa lata temu do meczu z Ukrainą jeszcze wierzyłem, że wrócę. Nawet byłem przekonany, że będę zdrowy. Nic się jednak nie poprawiało, byłem dziesięć dni bez treningu, mecze w krótkim odstępie czasu, a ja chodzić nie mogłem normalnie. Dlatego się z tym szybko pogodziłem. Turniej w Polsce kojarzy mi się niemiło, ale Euro we Francji było kapitalne. Przeżywałem niesamowicie pozytywne emocje. Zupełnie tak, jakbym był z zespołem na boisku.
W Rosji będzie jednak znacznie trudniej.
Nie widzę powodu do hurraoptymizmu. Grupa jest cholernie ciężka, o wiele bardziej niż na Euro. W starciach z drużynami z Europy mamy większe doświadczenie, wiemy mniej więcej, czego się spodziewać. A tu czeka nas coś bardzo nowego. Pomijając już temat jakości czysto piłkarskiej reprezentacji Senegalu, Kolumbii i Japonii, to po prostu w ostatnich latach nie graliśmy w ogóle z zespołami z Azji czy Afryki. No ale na mundial nie jedziemy po to, żeby rywalizować z Liechtensteinem czy San Marino.
A pan nie jedzie po to, by siedzieć na ławce.
Nie miałbym z tym problemu. Albo inaczej: nie tworzyłbym problemu.
Oby więcej takich. :) Rozmówców i wywiadów ;)
I tak to powinno zostać.