Ja tylko nie widzę! Marcin Kaczorowski przełamuje bariery

Archiwum prywatne /  Na zdjęciu: Marcin Kaczorowski
Archiwum prywatne / Na zdjęciu: Marcin Kaczorowski

- Wydawało mi się, że moje życie się skończyło, jeszcze zanim na dobre się nie zaczęło - opowiada Marcin Kaczorowski z Łodzi. Pracuje w szpitalu, jest masażystą w miejscowym Widzewie. Nagrywa też filmy, skacze na spadochronie. I nic nie widzi.

W tym artykule dowiesz się o:

Nikt mu nie pomógł. Pięcioro rozwydrzonych nastolatków okładało go pięściami w miejskim autobusie. Chwilę wcześniej banda bluzgała, kopała w drzwi, poręcze i kasownik. Marcin zwrócił im uwagę. I dostał za swoje. Bandyci przestali go bić dopiero wtedy, gdy kierowca nagle zahamował. Zostali zatrzymani przez policję. Byli w wieku od 14. do 19. roku życia. Dwoje z nich zostało skazanych.

- Tak naprawdę, to była jedna z wielu takich sytuacji. Ta akurat po prostu została nagłośniona - opowiada o zdarzeniu z 2014 roku.

Trudne sytuacje go jednak nie złamały. To kawał chłopa - i psychicznie, i fizycznie. Wysoki, silny, taki co to nie da sobie w kaszę dmuchać. Jest środek zimy, a Marcin Kaczorowski przychodzi na spotkanie bez kurtki, płaszcza czy polaru. Ma za to koszulkę Widzewa Łódź z napisem "Władcy Miasta Włókniarzy".

Tamto pobicie przez chuliganów kosztowało go jedynie kilka siniaków. Więcej stracił w młodości.

Dramat rozgrywany latami

Wzrok w prawym oku stracił, gdy był zaledwie 6-letnim chłopcem. Poszedł na ślizgawkę i upadł. Dziesięć lat później, w II klasie liceum, podczas przerwy między lekcjami siedział na podłodze korytarza. Jeden z kolegów opowiadał dowcip, żywiołowo i energicznie przy tym gestykulował rękoma. - Wstawałem - opowiada Marcin - kiedy on zrobił coś w rodzaju półobrotu. Dostałem łokciem w lewe oko.

Początkowo nie zdawał sobie sprawy, jak poważny odniósł uraz. Wrócił do domu, ale wraz z upływem czasu nie odzyskiwał widzenia. W końcu pojechał z rodzicami do szpitala w Suwałkach. Przyjęli go na oddział, leżał 10 dni. Stamtąd trafił do Białegostoku, gdzie lekarze wykonali szczegółowe badania. - Diagnozę, że prawdopodobnie nie będę widział do końca życia, usłyszałem 5 maja 1995 r. - opowiada.

Rodzice załamani wrócili do domu, on jeszcze został w szpitalu. - Byłem sam, bez żadnej opieki psychologicznej. Wydawało mi się, że moje życie się skończyło, jeszcze zanim na dobre się nie zaczęło - wyznaje.

Nigdy nie miał żalu do sprawcy nieszczęśliwego zdarzenia. Co więcej: ukrywał przed rodzicami prawdziwą przyczynę utraty wzroku. Opowiadał, że spadająca gałąź drzewa trafiła go w oko. O rzeczywistym przebiegu feralnej sytuacji wiedziała jedynie klasa. - To był czysty przypadek, nie chciałem, żeby komuś do głowy przyszło ciąganie kolegi po policji czy sądach - opowiada.

Paradoksalnie, zdaniem Marcina, ówczesna obojętność otoczenia, w tym jego rodziny, pozwoliła mu szybciej się pozbierać. W szpitalu (wyszedł z niego po tygodniu) postanowił, że jednak o siebie powalczy. - Przysiągłem sobie, że zrobię wszystko, aby żyć normalnie - stwierdza.

Pięścią w stół

Jego rodzina sugerowała, by rozpoczął edukację w szkole dla niewidomych w Laskach, niedaleko Warszawy. - Walnąłem pięścią w stół i powiedziałem: albo skończę szkołę w Suwałkach, albo nie będę się dalej uczył - opowiada.

Przez dwa ostatnie lata szkoły średniej Marcin ciężką pracą adaptował się do nowej rzeczywistości. Nocami odsłuchiwał nagrane przez kolegów lekcje, uczył się, ostatecznie skończył szkołę średnią i zdał maturę. Nauczył się samodzielności, odwagi - jako niewidomy jeździł na mecze Widzewa z rodzinnych Suwałk, co wymagało nie lada determinacji. Od zawsze kochał ten klub. - Gdybym nie stracił wzroku, zapewne nie mieszkałbym w Łodzi, nie byłbym tym, kim jestem i nie robiłbym tego, co robię. Najprawdopodobniej przejąłbym gospodarstwo po dziadku - mówi.

Widzewskie marzenie

Do Łodzi pierwszy raz przyjechał w 1995 roku na badania, po wypadku, do szpitala Wojskowej Akademii Medycznej. Potem, po ukończeniu liceum w Suwałkach, zdecydował, że przeniesie się do tego miasta. Zaczął studiować prawo na Uniwersytecie Łódzkim. - Przerwałem je po roku - przyznaje. - Pierwszy rok był nudny. Ale pewnie miało na to wpływ także to, że pierwszy raz mieszkałem poza domem. Złapałem oddech. Koledzy, mecze, mniej się przykładałem - opowiada.

Archiwum prywatne/ Na zdjęciu: Marcin Kaczorowski
Archiwum prywatne/ Na zdjęciu: Marcin Kaczorowski

W 2001 roku uczył się już w Krakowie, chciał zostać masażystą. Zanim zdał egzaminy, w łódzkim dodatku "Gazety Wyborczej" ukazał się reportaż o nim - niewidomym kibicu Widzewa. Historię poznali w klubie, zadzwonili, zaproponowali pracę. W lipcu drużyna udała się do Wisły na obóz przygotowawczy - już z Marcinem. Na miejscu dostał dwuosobowy pokój, połowę pomieszczenia zajmował stół do masażu, na którym piłkarze zmieniali się jak w sztafecie. - Miałem przerąbane. Większość przychodziła do mnie co chwilę, żeby mnie przetestować. Pracowałem do pierwszej w nocy i padałem na łóżko. Nie miałem siły się wykąpać. Dopiero po dwóch godzinach spania szedłem pod prysznic. Ale przeszedłem chrzest bojowy - wspomina.

Po siedmiu latach, gdy klub kupił biznesmen Sylwester Cacek, odszedł. - Nie było chemii - przyznaje. - Ponosiły mnie może trochę nerwy i emocje, ale byłem bardzo wkurzony, jak się rozstawałem z klubem. Z bycia kibicem jednak nie potrafię zrezygnować. Nie wiem, co by musiało się wydarzyć, żeby tak się stało - stwierdza.

Na szczęście nie został bez pracy, już wówczas miał zajęcie w szpitalu. Był rehabilitantem.

[b]

Powrót na ławkę
[/b]

Latem 2015 roku Marcin, po upadku Widzewa Cacka, otrzymał telefon od przedstawiciela władz nowego RTS-u. Miał ogarnąć sprawy medyczne. Klub gra w czwartej lidze. Pomaga zawodnikom, jeździ, jak przed laty, z drużyną na mecze. Oczywiście jest obecny na spotkaniach w Łodzi.

Aktualnie jego współpraca z klubem polega głównie na indywidualnych spotkaniach z zawodnikami, a także na obecności na ławce trenerskiej podczas meczów Widzewa. Mimo stałej pracy w szpitalu bez problemu znajduje czas dla piłkarzy. - Kiedy siedzę na ławce, słyszę ten ryk niosący się z trybun - opowiada Kaczorowski. - Jeszcze nie byłem na nich podczas meczu. Brakuje mi tego jak cholera! - przyznaje.
 
Kamerzysta, skoczek, kucharz, przewodnik

Marcin przełamał w swoim życiu wiele barier, stając się dla środowiska niewidomych ikoną. Często można go spotkać na stadionie lub na mieście z założoną na głowie kamerą. Nagrywa filmy, które wykorzystane mają zostać w pełnometrażowej produkcji, nad którą pracuje z Michałem Josviakiem. To dziennikarz, który napisał o Marcinie pierwszy reportaż, a następnie nakręcił o nim i jego synu film "Henio, idziemy na Widzew".

- Mam pewne ograniczenia. Czasem jest mi trudniej. To nie uprawnia mnie jednak do bycia wyłącznie biorcą. Ja tylko nie widzę! - stwierdza.
 
Dlatego skacze ze spadochronu, pisze wiersze, lubi eksperymentować w kuchni, chce żyć jak każdy, a może nawet bardziej.

ZOBACZ WIDEO Demolka jakich mało! Siedem goli Juventusu. Zobacz skrót [ZDJĘCIA ELEVEN SPORTS]

Źródło artykułu: