Zbigniew Mucha
Są zawsze, od lat siedzą na trybunach w tym samym miejscu koło siebie. Patrzą na boisko, na piłkarzy w czerwonych koszulkach, na klub, którego historię budowali i w którym nic nie ma prawa się dziać bez ich wiedzy. No i cały czas dyskutują, a może się nawet lekko kłócą.
- Kto krytykuje klub, trenera czy zawodników, będzie miał ze mną do czynienia – oznajmił Rummenigge tuż po głośnym wywiadzie Roberta Lewandowskiego. Uli Hoeness (w piątek 5 stycznia skończył 65 lat) nic nie musiał oznajmiać, bo on z reguły działa, chociaż wcześniej bywało inaczej – był pierwszą tubą bawarskiego koncernu. On akurat wywiad "Lewego" odebrał jako wyraz troski o klub, a przynajmniej tak powiedział.
Często ostatnio różnił się w opiniach z "Kalle". Pytanie, czy to celowe zagrywki, czy faktycznie mają na wiele spraw różne spojrzenie i zachodzi pewien konflikt kompetencji. Rummenigge woli na przykład zatrudniać gwiazdy, z kolei odkąd znów w klubie jest Uli, pojawiło się w nim więcej Niemców, rozbudowano akademię, a zielone światło dostali wychowankowie. No i trenerem jest Jupp Heynckes, kompan Hoenessa, którego Rummenigge wymienił cztery lata temu na Pepa Guardiolę. Takich rozdźwięków między najsłynniejszymi generałami Bundesligi jest sporo, ale też wciąż znacznie więcej ich łączy, niż dzieli.
Atak albo prawda
To naturalne, że związek wielkich indywidualności nie może być idylliczny. Świadomie czynią z Bayernu Monachium przedsiębiorstwo doskonale prosperujące i na siebie zarabiające – bez centa długu i cienia wątpliwości, że brakuje im w Niemczech godnej konkurencji. Rummenigge chciałby jednak uczynić z klubu markę globalną, Hoeness ponoć pielęgnuje bawarski rodowód. Zgadzają się co do pryncypiów, różnią drogami dojścia do celu - począwszy od stanu kadry zawodniczej po organizację choćby letnich tournee. Poza tym Uli lubi rządzić autorytarnie. To dlatego najprawdopodobniej rezygnowali z pracy w Monachium Matthias Sammer czy Michael Reschke, a zatrudniony Hasan Salihamidzić raczej na pierwszy plan wysuwać się nie zamierza.
ZOBACZ WIDEO Słupek, poprzeczka i genialne parady bramkarzy - skrót meczu Inter - Lazio [ZDJĘCIA ELEVEN SPORTS 1]
- Jesteśmy z Hoenessem niczym małżeństwo, które wróciło do siebie po separacji i jeszcze nie całkiem się do siebie przyzwyczaiło – barwnie zilustrował relacje obu panów Rummenigge, gdy starszy o trzy lata kolega opuścił więzienne mury. Jak wyglądała życiowa droga obu symboli jednego z największych klubów piłkarskich globu?
Uli musiał zakończyć karierę przedwcześnie. Miał 27 lat, kiedy się poddał, nie dając już rady dłużej walczyć z nawracającą kontuzją. Dzięki temu został najmłodszym dyrektorem w historii Bundesligi, i to w dodatku w Bayernie, który za jego rządów miał wkrótce stać się światowym imperium. To była nowość dla niego i zaskoczenie dla publiki. Nagle musiał zarządzać ludźmi, którzy byli jego kumplami z boiska. Robił to jednak doskonale. Dziś, z bagażem niemal 40-letniego doświadczenia w zarządzaniu klubem, jest niczym rekin, do którego należy cały akwen, mimo że de facto dzielić go musi z równie znakomitym w roli działacza Rummenigge.
Przez lata menedżerskiej kariery człowiek zwany Wielką Gębą skutecznie zapracował na miano gbura. Impertynencją, bezczelnością, spoglądaniem na wszystkich z góry doprowadzał ludzi do furii. Sam również stawał się furiatem, ale tylko wtedy, kiedy ktoś próbował skrzywdzić jego Bayern. Zaczepiał, nacierał, wdeptywał w ziemię w zgodzie z nadanym mu przydomkiem: Abteilung Attacke (Odział Atak), choć sam akurat wolał używać sformułowania: Oddział Prawda.
W słownej jatce czuł się jak ryba w wodzie. I mimo wielu ludzkich odruchów, jakie nabył ponoć "w drugim życiu" (o tym później), nigdy nie porzucił maski Wielkiej Gęby. - Inne kluby są za głupie, by zdobyć mistrzostwo Niemiec - jedna z najsłynniejszych publicznych prowokacji do dziś czyni go człowiekiem poza Monachium znienawidzonym. Po nagłośnieniu afery narkotykowej Christopha Dauma, jeszcze nim ten przyznał się do uzależnienia, menedżer Bayernu był lżony na każdym stadionie, a nawet grożono mu śmiercią.
Powtórnie narodzony
- Człowiek, który był prawie martwy, a dziś nie boi się niczego. Zawsze mówi to, co myśli - napisał Josef Wagner z "Bilda" z okazji 60 urodzin Ulego, choć - jak zastrzegł - tak naprawdę trzydziestych, bo przecież Hoeness urodził się dwa razy.
17 lutego 1982 roku mimo fatalnych warunków pogodowych mały samolocik przedzierał się z Monachium do Hanoweru, gdzie z Portugalią grała reprezentacja RFN. Na pokładzie awionetki były cztery osoby, w tym Hoeness. Około godziny 20 maszyna zniknęła z radarów, a leśniczy zobaczył wybuch na torfowiskach, 15 kilometrów przed Hanowerem. Ekipa ratunkowa, która dotarła dwie godziny później, w rozbitym samolocie znalazła trzy ciała. Hoeness leżał w krzakach z połamanymi żebrami, kończynami, w kiepskim stanie. Ocknął się dopiero w szpitalu, gdzie Rummenigge dotarł prosto ze stadionu, z wygranego meczu reprezentacji. Długo siedział na korytarzu i płakał. Hoeness wykaraskał się z tego, a 17 lutego od tej pory był obchodzony przez niego jako dzień powtórnych narodzin do czasu, gdy w końcu uznał, że głupotą jest celebrowanie dnia, w którym zginęły trzy inne osoby i jedyne, czego się od tej pory trzyma, to zwyczaju zajmowania miejsca w samolocie z tyłu, po prawej stronie. To właśnie tam przesiadł się zaraz po starcie dwusilnikowego piper seneca…
Po tym wypadku coś się zmieniło, przede wszystkim w samym Hoenessie. O tym się głośno nie mówi, nie uwypukla, ale Bayern pod jego rządami nazywany bywa organizacją dobroczynną, o czym przypomniał Ulrich Hesse w książce "Tor". To właśnie Bayern organizuje zrzutki dla potrzebujących, przede wszystkim swoich byłych piłkarzy, nie jest korporacją, ale ludzką, rodzinną firmą. Żaden klub nie rozgrywa też tylu meczów dobroczynnych. Sam Hoeness również nigdy nie zostawia swoich ludzi w potrzebie. Ciężko kontuzjowanym daje odprawy, Gerda Muellera wydobył z alkoholowego nałogu, Mehmeta Scholla gościł długo w domu, gdy ten potrzebował opieki psychologicznej.
Halo, mówi Uli
Kiedy musiał w młodym wieku zakończyć karierę, nikt specjalnie za nim nie płakał. Od dziecka chyba nie był specjalnie lubiany. Zawsze prymus, zawsze na pierwszym miejscu, kapitan młodzieżówki, szef szkolnej gazetki, zdjęcia ze ślubu zaoferował mediom za 25 tysięcy marek, a kiedy podpisał kontrakt z Bayernem, zadzwonił do największej gazety w rodzinnym Ulm, by o tym osobiście poinformować. Nie zostawiał niczego przypadkowi. Pod tym względem Kalle był znacznie skromniejszy, można nawet rzec, że wyciszony, choć na początku lat 80. zyskał status gwiazdy i zarazem dowódcy drużyny, jakim Uli nigdy się nie cieszył. Ale tamten miał niewątpliwy talent organizacyjny. - Gdyby nie on, nie zarobiłbym w życiu grosza poza boiskiem. Nie do wiary, jak Uli Hoeness wpada na pomysły, co jeszcze można przekształcić w biznes -miał powiedzieć kiedyś Paul Breitner ("Tor").
Po trupach do celu. Pycha i pewność siebie dwudziestoparolatka drażniły nawet kolegów w Bayernie. Guenter Netzer nazwał go bandytą, bo ponoć Uli w meczu towarzyskim reprezentacji celowo tak grał, by gwiazdor Borussii Moenchengladbach wypadł jak najgorzej i nie załapał się do kadry na finały mistrzostw świata. Nie wszystkim naturalnie przypadło do gustu, że to właśnie nielubiany od zawsze szczaw został dyrektorem generalnym Dumy Bawarii. Ale kto się do tego lepiej nadawał, jeśli nie facet, który będąc jeszcze piłkarzem, załatwił Bayernowi – jak podaje "Die Welt" – sponsora na koszulkach i dzięki pieniądzom od fabryki traktorów Magirus Deutz udało się wykupić z Eintrachtu Brunszwik Paula Breitnera, oczywiście dobrego druha Ulego.
[nextpage]Pierwsze sukcesy sportowe jako dyrektor mógł odnieść właśnie dzięki temu, że nowy zespół oparł o Afro-Paula, ale przede wszystkim Rummenigge. Uli i Karl-Heinz trafili do Monachium w odstępie czterech lat. Najpierw Hoeness, syn rzeźnika z Ulm, a potem Kalle, który grę w piłkę próbował łączyć z praktyką bankowo-kasjerską w rodzinnym Lippstadt. Obaj przyszli do zespołu trenowanego przez Udo Lattka, z tym że młodszego podpowiedział klubowi słynny Max Merkel. Zauważył go już wcześniej, pracując w TSV 1860, ale zauroczony talentem blondwłosego napastnika uznał, że to klub za słaby na potencjał kogoś, kto w zespole młodzieżowym Borussii Lippstadt potrafił strzelić 16 goli w jednym meczu. Nie pozostając głuchym na podobne recenzje, Bayern zapłacił za nastolatka niespełna 20 tysięcy marek. Był rok 1974, Uli właśnie świętował tytuł mistrza świata, młodszy kumpel dopiero miał doczekać debiutu w reprezentacji, a 10 lat później transferu do Interu Mediolan, ale już za około 10 milionów marek. Sprzedawał go wówczas… Uli, mimo że długo i niezmiennie powtarzał, że Kalle jest jak Mona Lisa – nie na sprzedaż. Ale nie miał wyjścia. Na początku lat 80. Bayern tonął w długach, mówiło się o groźbie bankructwa.
Reprezentacja, czyli zadra
Hoeness już jako menedżer klubu nie lubił szastać pieniędzmi. Wydawał mało, płacił dobrze, ale tylko jak na warunki niemieckie. Oddanie Rummenigge do Interu w 1984 roku uratowało finanse, ale spowodowało zapaść innego rodzaju. Na napastnika podobnej klasy Bayernu nie było stać (a właściwie – nie było stać oszczędnego Hoenessa), zatem przychodzili zawodnicy niegodni formatu bawarskiego klubu, co odbijało się zwłaszcza na wynikach osiąganych w Europie.
Patrząc na reprezentacyjne metryczki dwóch najważniejszych obecnie person w monachijskim przedsiębiorstwie, dywagowanie o braku spełnienia brzmi jak bluźnierstwo, ale wcale nie musi nim być. Uli zadebiutował w drużynie narodowej jako 20-latek. Nie był ani klasycznym pomocnikiem, ani napastnikiem. Wszedł jednak jak burza do zespołu RFN w marcu 1972 roku, a za chwilę został mistrzem Europy i jednocześnie członkiem drużyny uważanej za najlepszą w historii niemieckiego futbolu. Dwa lata później był już mistrzem świata, a po kolejnych dwóch przestrzelił jedenastkę w finale mistrzostw Europy. 17 listopada 1976 roku zagrał w kadrze po raz ostatni, przez cztery lata gromadząc 35 występów w biało-czarnym stroju.
Tym samym z Kalle się praktycznie rozminęli. W klubie przeciwnie, zdążyli nagrać się ze sobą, zdobyli dwa Puchary Mistrzów, ale w drużynie narodowej wyszli na boisko razem zaledwie dwukrotnie, jesienią 1976 roku. Dla Hoenessa były to dwa ostatnie mecze, dla Rummenigge – dwa pierwsze. Na mundialu w Argentynie młokos częściowo potwierdził drzemiący w nim talent, na Euro ’80 był już najlepszy – zdobył złoto dla drużyny i Złotą Piłkę dla siebie (nawet dwa razy). Potem dwa razy jako kapitan prowadził zespół do wicemistrzostwa świata, dwa razy przegrywał finał i klął z bezradności, bo za każdym razem nie był w pełni sił na mundialu. Tak jak Hoeness odczuwał głód meczów i pożegnanie z kadrą w wieku 24 lat, tak Rummenigge nie mógł przeboleć braku najważniejszego piłkarskiego trofeum.
Właśnie z powodu kontuzji nie czuł się pewnie. Harald Schumacher opisywał jego nieustającą podejrzliwość odczuwalną zwłaszcza podczas meksykańskiego mundialu (1986), jakby Kalle bał się, że ktoś może podważyć jego pozycję – lekko schorowanego lwa – w stadzie. Z Ulim też lekko nie miał selekcjoner Helmut Schoen; w trakcie turnieju MŚ 1974 – jak głosi Hesse – wymykał się po cichu z hotelu, by samochodem bez hamulców popędzić do Hamburga na spotkanie z żoną. Opuścił też bankiet organizowany w monachijskim Hiltonie z okazji zdobycia mistrzostwa świata, ponieważ działacze DFB nie zaprosili żon piłkarzy. Nawiasem mówiąc, w jego ślady poszło wielu innych, niektórzy – jak Gerd Mueller – obrażeni zrezygnowali w ogóle z gry w reprezentacji.
Braci się nie traci
Powiada się o nich, że są jak bracia. Ale przecież o swoich prawdziwych braciach nie zapominali, kiedy byli na szczycie. Początkujący dyrektor Hoeness zaczął kupować piłkarzy do Bayernu i jednym z pierwszych, których sprowadził, był o rok młodszy brat Dieter. Kosztował niby niewiele, bo niespełna 200 tysięcy marek, ale powątpiewano w jego potencjał. Warunkami fizycznymi przypominał co prawda Horsta Hrubescha, lecz już piłkarską klasą niekoniecznie. Tymczasem Dieter zdobył ponad sto bramek dla Bayernu i został wicemistrzem świata ’86, ramię w ramię zresztą z Rummenigge. Od brata zaś nauczył się zarządzania, stąd później wieloletnia praca na wysokich stanowiskach między innymi w VfB Stuttgart i Hercie Berlin.
Kalle też ma braci. O ile kariera starszego Wolfganga nie zasługuje na specjalne wzmianki, o tyle z młodszym było dużo lepiej. Bez połowy co prawda talentu Karla-Heinza, ale to niewątpliwie za jego rekomendacją, Michael przebył identyczną drogę z Lippstadt do Monachium w 1982 roku. Otarł się o reprezentację, a na przełomie lat 80. i 90. odnosił sukcesy najpierw z Bayernem, później z Borussią Dortmund. W końcu z powodzeniem zajął się biznesem, założył szkołę piłkarską, firmę produkującą mobilne oraz sztuczne boiska, jako ekonomista i specjalista od bankowości (to chyba rodzinne!), prowadzi również świetnie prosperującą agencję marketingu sportowego.
Pół wieku ramię w ramię
Kiedy Kalle kontynuował karierę w Interze i potem kończył w Servette Genewa, Uli cierpliwie i nieustannie formował bawarskiego giganta. Wreszcie Karl-Heinz, już jako gwiazdor w stanie spoczynku, który był niby cały czas blisko klubu, ale formalnie z nim niezwiązany, w konsekwencji słabego sezonu 1991-92, znaczonego porażkami sportowymi i licznymi skandalami wewnątrz klubu, został wraz z Franzem Beckenbauerem poproszony o dołączenie do zarządu. Nie odmówił, a sytuacja wkrótce zaczęła się uspokajać. Doświadczenia zdobyte za granicą, obycie i otrzaskanie światowca postanowił przenieść na bawarski grunt już w roli wiceprezydenta Bayernu. Od tej pory, zwłaszcza po odejściu na emeryturę słynnego Kaisera, rządzili już z Hoenessem we dwóch.
Od 1970 roku są nieustannie w Bayernie, przeważnie obaj jednocześnie. Właściwie od tego czasu nie było nawet roku, by któryś z nich albo nie strzelał goli, albo nie zarządzał Die Roten, którzy w tym czasie raz jeden sięgnęli po klubowe mistrzostwo świata, dwa razy po Puchar Interkontynentalny, pięć razy triumfowali w Pucharze (Lidze) Mistrzów, po razie w Pucharze UEFA, PZP i Superpucharze, 25 razy zdobyli mistrzostwo Bundesligi, 14 razy Puchar Niemiec i 6 razy Puchar Ligi.
13 marca 2014 roku Uli został skazany na 3,5 roku więzienia za uchylanie się od płacenia podatków. Niby sam zgłosił się na policję, ale przypadkowo zrobił to, gdy trwało już dochodzenie śledczych. Chodziło o zatajenie przed skarbówką 28,5 miliona euro. Gdy ogłaszano wyrok, przed sądem pikietowali jego zwolennicy, wznosząc hasła: "Wolność dla Hoenessa". Nic z tego, został tej wolności pozbawiony. Połowę kary mu darowano jako wzorowemu więźniowi, odsiedział jednak 637 dni. Przez pierwsze pół roku bez prawa do przepustek. Rano jadł białego wursta, a potem rżnął w karty. W końcu zamieniono sposób odbywania kary na zakład półotwarty. Codziennie wychodził do pracy, którą zaproponował mu – oczywiście – Kalle. Były boss w ramach resocjalizacji pracował w Bayernie z młodzieżą, a wieczorem wracał za kratki.
Kiedy został wolnym człowiekiem, przewodniczący rady nadzorczej Bayernu Rummenigge w rzeczy samej niejako otworzył mu drogę na tron. Gdy Hoeness postanowił kandydować na stanowisko prezydenta, inni wycofali kandydatury. Na 7152 akcjonariuszy tylko 108 było przeciw. I doszło do scen niecodziennych – Uli popłakał się ze wzruszenia. Wrócił na białym koniu.
Znów zatem są razem. Jeden, ten młodszy, jak się rzekło, to światowiec, drugi – dla Bawarczyków wydaje się bardziej swojski, wciąż przecież zarządza wytwórnią kiełbasy w Norymberdze. Siedzą więc w wełnianych płaszczach wysoko na Allianz Arenie i patrzą, jak wzrasta ziarno, które zasiali niemal pół wieku temu.