Michał Listkiewicz: Byłem samotnym żeglarzem

Zdjęcie okładkowe artykułu:
zdjęcie autora artykułu

- Znieczulica ludzka nie ma w tych czasach granic. W wielkim bloku mordowano w bestialski sposób moją mamę - musiały być krzyki, hałas, bo mieszkanie wyglądało strasznie. A sąsiedzi? Zero reakcji - mówi WP SportoweFakty Michał Listkiewicz.

W tym artykule dowiesz się o:

Paweł Kapusta, WP SportoweFakty: Nie nudzi pana ciągłe życie na walizkach? [b][tag=6273]

Michał Listkiewicz[/tag], były prezes PZPN, szef czeskich sędziów: [/b]- Nie, napędza mnie to. Gdybym miał siedzieć w jednym miejscu, to bym skapcaniał. Kiedyś żartowałem z żoną, że jesteśmy ze sobą 25 lat, ale gdyby to wszystko ścisnąć, wyszłoby 15, bo 10 upłynęło na podróżach. Teraz w życiu prywatnym trochę mi się pozmieniało. Partnerkę mam z Gdyni, a stamtąd do Pragi jest jeszcze dalej. W ostatnich dniach już zaczęło mną nosić, bo w Polsce ruszyła liga, a w Czechach stanie się to dopiero za dwa tygodnie. Dlatego jadę na mecz krajowego pucharu. Zobaczę młodego sędziego, obiecującego.

Najbardziej ekstremalna delegacja z FIFA? Jako młodego działacza rzucono mnie kiedyś w ramach mistrzostw świata do lat 19 do jednego z miast w muzułmańskiej części Nigerii. Wylądowaliśmy na pasie startowym na środku stepu. Wyrzucono walizki, samolot odleciał. Hotel - niedawno oddany do użytku, ale nie było w nim kompletnie nic: sztućców, pościeli - zupełnie nic! Okazało się, że FIFA kupiła wyposażenie, ale zanim przyjechaliśmy, wszystko rozkradziono. Menu na pierwsze dni pobytu: "rice and chicken". Po kilku dniach zapowiedziano zmianę menu, miał być "chicken and rice". Z siedem kilo schudłem! A najgorzej było z bezpieczeństwem. Na każdy mecz jeździliśmy busem, a przed i za nami samochód opancerzony z karabinkiem.

ZOBACZ WIDEO #dziejesiewsporcie: Tańczący Leo Messi i Katarzyna Kiedrzynek na plaży

Z zeznań wywnioskowałem, że dziewczyna była z patologicznej rodziny, bił ją ojciec, przez co uciekła z domu. Wpadła w narkotykowe towarzystwo. Pomagając w mordowaniu mojej mamy, zamordowała samą siebie.

Z PZPN też zdarzały się konkretne wyjazdy. Choćby na Białoruś. To były takie czasy, że lud się lubił zabawić... Awans na mundial w 2002 r. mieliśmy już w kieszeni, zorganizowaliśmy specjalny pociąg na mecz. Jechali nim wszyscy: działacze, politycy, byli sportowcy... Na granicy w Brześciu były sędzia Wit Żelazko w dresie wyskoczył z pociągu i zniknął za krzakami, bo "paliwo" im się skończyło. Minęła godzina, pociąg już ma ruszać, aż w końcu wraca. Niesie trzy reklamówki, ale idzie już nie w dresie, tylko w starej koszulce i podartych spodenkach. Okazało się, że wymienił dresy na gorzałę. No, ale dojechaliśmy. A po pierwszym meczu eliminacji, po zwycięstwie w Kijowie z Ukrainą? Niech pan słucha: siedzimy już w samolocie gotowi do powrotu, a Ukraińcy dwie godziny trzymają nas na płycie lotniska pod pretekstem braku zgody na lot. Po latach Ihor Surkis powiedział mi, że zrobili to celowo. Ze złości, że ich pokonaliśmy. Przez wyjazdy wiele spraw przeciekło panu przez palce. Choćby książki. Mam wiele pozycji, których nie mam kiedy przeczytać. Teraz pytam sam siebie, czy mi w ogóle wystarczy na to życia? Bardziej miałem na myśli kwestie rodzinne, synów... Synowie mnie rozumieją, też są sędziami. Tomek jest na samym szczycie drabinki, jest asystentem międzynarodowym w zespole Szymona Marciniaka. Kajetan jest na dole, dopiero zaczyna, ale złapał bakcyla. Synowie nigdy nie mieli pretensji, że w domu odbywać się miała ważna uroczystość, a tata znów w rozjazdach? Bardziej żona. Teraz największe wyrzuty sumienia mam, jeśli chodzi o wnuczkę. To już duża dziewczyna, jestem jej jedynym dziadkiem, bo drugi dziadek zmarł. Ale dziadkiem jestem słabym. Ostatnio zgubiła iPhone’a, a Tomek powiedział, że na kolejnego poczeka rok. Odpowiedziała: - Na szczęście jest jeszcze dziadek! No i trzeba było ten problem szybko rozwiązać. A co do wcześniejszych czasów, gdy tylko mogłem, zabierałem rodzinę ze sobą. Tomka zabrał pan do Kijowa na wspomniany mecz Ukraina - Polska. Syn zaspał w hotelowym pokoju, przez co cały zarząd PZPN musiał czekać w autokarze. Rzeczywiście, Tomek tak świętował zwycięstwo 3:1 nad Ukrainą, że zaspał na wyjazd z hotelu. Ale żeby nie było: w drodze powrotnej, gdy już wystartowaliśmy, syn przeprosił wszystkich przez system komunikacji w samolocie.

Ja nie jestem mściwy. Moja żona mówiła, że gdybym miał trzy policzki, to trzeci też bym nadstawił. Przykładowo "Fryzjer", czyli człowiek, który narobił wiele zła w polskiej piłce, pojawił się na pogrzebie Janusza Atlasa. Stał w krzakach, schowany, na uboczu. Podszedłem do niego i się z nim przywitałem.

Gdy zamordowano pana mamę, też nie było pana w Polsce. Do dziś dręczą mnie wyrzuty sumienia. Rozmyślam, czy gdybym był wtedy w Warszawie, zaniepokoiłbym się wcześniej, że mama nie odbiera telefonu, że nie ma z nią kontaktu. Być może wszystko potoczyłoby się inaczej. Sam nie wiem… W lutym 2002 roku, gdy dwójka napastników zamordowała pana mamę, był pan na Cyprze. Próbowałem się dodzwonić do mamy, ale nie byłem w stanie. Zadzwoniłem w końcu do jej sąsiadów, a oni powiedzieli, że telewizor u mamy w mieszkaniu gra od trzech dni, ale nikt nie odpowiada. Zadzwoniłem więc do Tadeusza Oblińskiego z PZPN. Poprosiłem, żeby sprawdził, co się dzieje. I pojechał. Razem z pana synem Tomkiem. Nie chcę za bardzo do tego wracać, przypominać w szczegółach, bo to były ciężkie przeżycia. Później napisała do mnie z więzienia kobieta, która pomogła w morderstwie. Pisała, że potrzebuje leków. Postąpiłem tak, jak postąpiłaby moja mama. Ona pomagała wszystkim, zresztą zamordowali ją ci, którym pomagała. Drugą osobą, która miała wpływ na mój sposób myślenia, była piosenkarka Eleni, której zamordowano córkę. Eleni powiedziała później, że nienawiść jest najgorszym uczuciem w życiu, bo zatruwa przede wszystkim ciebie samego. Nie da się funkcjonować z nienawiścią do świata i ludzi. Życie jest wtedy okropne dla osoby nienawidzącej, a nie nienawidzonej. Wybaczył pan mordercom? Kobiecie nie tyle wybaczyłem, bo takich rzeczy się nie wybacza, ale myślę o niej inaczej niż o drugim sprawcy. Chłopakowi na pewno nigdy nie wybaczę, bo to on był prowodyrem. Uczestniczyłem w rozprawach sądowych, obserwowałem ich zachowania. Z zeznań wywnioskowałem, że dziewczyna była z patologicznej rodziny, bił ją ojciec, przez co uciekła z domu. Wpadła w narkotykowe towarzystwo. Pomagając w mordowaniu mojej mamy, zamordowała samą siebie. Listów z więzienia już pan nie dostaje? Nie, sam to zresztą zakończyłem. Znajomy psycholog mi to doradził, aby nie pojawił się u mnie syndrom uzależnienia ofiary od oprawcy. To się ponoć często zdarza, choćby u maltretowanych przez mężów kobiet. W całej tej strasznej historii zadeklarowałem jeszcze pomoc dziecku skazanej dziewczyny. Odezwali się do mnie jednak ludzie, którzy się nim zaopiekowali. Poprosili, żebym do nich nie pisał. Dziewczynka, a dziś to już pewnie dorosła kobieta, nic nie wie. A przynajmniej wtedy nie wiedziała. Dla jej dobra postanowiono jej o tym nie mówić. Od tamtych chwil mam jednak jedno, mocne spostrzeżenie: znieczulica ludzka nie ma w tych czasach granic. Kiedyś nie zamykało się mieszkań, wszyscy sąsiedzi się znali, odwiedzali się, dopytywali. A tu w wielkim bloku mordowano w bestialski sposób moją mamę - musiały być krzyki, hałas, bo mieszkanie wyglądało strasznie. A sąsiedzi? Zero reakcji... Do dzisiaj jestem pełen podziwu dla Tadeusza, który zresztą wciąż pracuje w związku. Wtedy przekonałem się, że są wokół mnie ludzie świetni, przyjaciele. Na przykład Włodek Lubański natychmiast oddał mi swój bilet lotniczy, żebym jak najszybciej mógł wrócić do domu. To były bardzo trudne chwile, najtrudniejsze w moim życiu. Odebrano mi coś, co w życiu jest najcenniejsze.

Na kolejnych stronach czytaj między innymi, co Michał Listkiewicz mówi o czasach, w których był prezesem PZPN, a w Polsce wybuchła afera korupcyjna. Były prezes PZPN mówi także o Kazimierzu Górskim i przytacza anegdoty z legendarnym trenerem w roli głównej. [nextpage] Częste wyjazdy zagraniczne wyciągali później panu przeciwnicy. Że kota nie było w domu, a myszy harcowały… Przecież prezes PZPN nie jest od tego, żeby non stop siedzieć w biurze. A Zbyszek Boniek to co, cały czas przesiaduje w siedzibie? Nie! Zorganizował ludzi, świetnym sekretarzem jest Maciej Sawicki, jest Gienek Nowak, który trzyma w ryzach papierologię. Nie mam wyrzutów sumienia, taki układ się sprawdzał. Czasem ludzie do mnie przychodzą, mówią: 
 - Za twojej prezesury to było całkiem dobrze! 
- A pokazać ci, co wtedy o mnie pisałeś? 
- A, wiesz, polityka...
 Z dystansu uważam, że moja długa, bo prawie 10-letnia prezesura, nie była taka straszna, jak się o niej czasem mówi. Czego najbardziej żałuje pan z lat prezesury w PZPN? Zbyt dużego zaufania, którym obdarzyłem niektórych ludzi. Kilku szefów sędziów bardzo mnie zawiodło. Zmieniałem ich często, ale gdybym mógł cofnąć czas, ubłagałbym Andrzeja Strejlaua, żeby szefem sędziów został już w 1999 roku. Wtedy na pewno nie byłoby afery korupcyjnej, Andrzej Strejlau to człowiek z autorytetem porównywalnym do Kazimierza Górskiego. Problem w tym, że on szefem został, gdy mleko się już rozlało. Żałuję też zlekceważenia korupcyjnego problemu. Powiedzenie o czarnej owcy będzie się za mną ciągnąć do końca życia. Musiałbym być jednak idiotą, gdybym nie wierzył, że to tylko kilka złych jednostek, a nie cała, zorganizowana machina.

Bariera językowa niestety ciągle jest. Azjaci sobie jeszcze jakoś radzą. Sędziowałem na dwóch mundialach i od tego czasu wiele się nie zmieniło. Sędzia z Brazylii czy Argentyny to angielski zna, ale na poziomie zamówienia piwa w barze. I nic ponad to. Ułożyłbym specjalny słownik - 100 najważniejszych słów. To przecież małpa by się nauczyła! A papuga to i tysiąc słów.

Środowisko wiedziało. Wszyscy wiedzieli, a nikt nie dał dowodu, nikt nic nie powiedział?! Przede wszystkim na samym początku nie było mowy o procedurach karnych wobec takich ludzi. Dopiero w 2003 roku spenalizowano korupcję w sporcie. Wcześniej można było kogoś wykluczyć ze struktur, stosować tego typu kary. I nikt, komu pan ufał, nie przyszedł do pana i nie powiedział: "Michał, to jest machina, to trzeba wyleczyć"? Nie było podejrzeń o to, że korupcja jest aż tak bardzo zorganizowana. Nawet wspomniany Strejlau, człowiek kryształowy, który w PZPN jest od zawsze, tego nie stwierdził. Przecież gdyby to zauważył, na pewno by reagował. Dziennikarze też dali się uśpić, paru z nich zresztą z "Fryzjerem" niejedną wódkę wypiło... To jest moja największa porażka. Nikt jednak nie pamięta, że najostrzejsze przepisy antykorupcyjne w piłce wprowadziła moja ekipa. Co prawda przymusiła nas sytuacja, ale jednak przepisy weszły w życie. Ale przecież wiedzieliście o "Fryzjerze". Zdawaliście sobie sprawę z tego, że działa. Oczywiście, przecież przez Zbigniewa Bońka, który był wówczas wiceprezesem, "Fryzjer" został uznany persona non grata. Ale to było tylko w wymiarze moralnym, bo on przecież sobie hulał i mógł nam pokazać wała. Zwróciłem się do prezesa Wielkopolskiego Związku Piłki Nożnej, żeby "Fryzjera" zawiesił, żeby uniemożliwił mu działanie. Dostałem odpowiedź, że prawnicy wykluczyli taką możliwość. Że to niezgodne z prawem. A "Fryzjer" stał z boku i się z nas śmiał. A kto to był, wiedziałem dobrze, bo przecież miałem z nim starcie wcześniej. Podczas meczu Amiki Wronki z Jeziorakiem Iława nieżyjący już mój przyjaciel zwrócił mi uwagę na tego człowieka. A to były wczesne lata 90.! Pana dawni przyjaciele, którzy są umoczeni, już dla pana nie istnieją? Ja nie jestem mściwy. Moja żona mówiła, że gdybym miał trzy policzki, to trzeci też bym nadstawił. Przykładowo "Fryzjer", czyli człowiek, który narobił wiele zła w polskiej piłce, pojawił się na pogrzebie Janusza Atlasa. Stał w krzakach, schowany, na uboczu. Podszedłem do niego i się z nim przywitałem. Ludzie, którzy zostali skazani za udział w korupcji, unikają jednak ze mną kontaktu. Niedawno spotkałem Jerzego Gosia, dawnego przewodniczącego Kolegium Sędziów, bardzo mocno umoczonego. Ma mieszkanie w Warszawie niedaleko mojego, spotkaliśmy się na ulicy. Gdy tylko mnie zobaczył, chciał uciec na drugą stronę. Zawołałem go, powiedziałem, żeby się nie wygłupiał. Spytałem o zdrowie, o to, jak mu się wiedzie, czy pracuje. Do spraw wstydliwych nie wracałem, on zresztą też. A Wit Żelazko? Wit dał ciała, bo przecież ja go zarekomendowałem w Canal Plus. Nie wiem, co mu odbiło. Mógł być legendą, był przecież lubiany, rubaszny, charakterystyczny. Zaćmienie jakieś. Tym bardziej że to nie jest człowiek, który ma ciągoty do luksusu, dużych pieniędzy. Przecież on żyje, jak żył - w Karczewie. Tu chyba bardziej decydowały cechy samego "Fryzjera". Facet był prymitywny, ale metody "na łobuza" sprawiały, że ulegali mu ludzie o wiele silniejsi. Na przykład Jacek Granat czy Grzesiek Gilewski, mężczyźni kulturalni, wyedukowani... I taki gość nimi manipulował... To jest przedziwna sprawa, również od strony psychologicznej. Myśli pan, że polska liga jest dziś w stu procentach czysta? Historie, że ktoś kupił bądź sprzedał mecz, na pewno się już nie zdarzają. Problemem jest bukmacherka. Zresztą niedawno mówił o tym nawet sam Zbigniew Boniek, że istniało podejrzenie nieczystego grania przez jeden z zespołów. W czasach, gdy był pan prezesem PZPN, pomógł pan synowi w zrobieniu sędziowskiej kariery? Nigdy nie wykonałem choćby jednego telefonu w jego sprawie. Zresztą kiedyś była pewna zabawna sytuacja. Tomek prowadził mecz w okręgówce jako sędzia główny, a obserwatorem był mój znajomy. Obserwator po meczu spytał: 
 - Tomek, rozmawiasz może z tatą o sędziowaniu? Może jego mecze na wideo oglądałeś? 
 - Nie, ojciec nie ma nic wspólnego z moją karierą, poprosiłem go, żeby się nie wtrącał. 
 - No właśnie tak myślałem. Bo twój tata to był porządny sędzia, a ty ten mecz dzisiaj spieprzyłeś totalnie! To może pogadaj z ojcem, jak się sędziuje. Oczywiście, gdy oglądam mecze Ligi Mistrzów, w których sędziuje, to się denerwuję. Wkurzam się, gdy popełni jakiś błąd, mam wtedy taki nerw, jakbym to ja ten błąd popełnił. Zawsze dzwonię do niego po meczach, przekazuję, co według mnie zrobił dobrze, a co źle. Bardzo tego nie lubi. Jak się wkurzy, mówi: - Co ty tam wiesz! Za twoich czasów to piłka była zupełnie inna! Wolniejsza! To ja mu ripostuję: - Synu, spokojnie, do finału mistrzostw świata jeszcze daleka droga... Może jednak nie aż tak daleka? Niekoniecznie aż do samego finału, ale mundial ma na wyciągnięcie ręki. Ma szczęście, że jest w zespole Szymona Marciniaka, który w ostatnich dwóch latach zrobił kosmiczny wręcz postęp. Syn jest uzależniony od Szymona, ja byłem samotnym żeglarzem. Na mistrzostwach świata sędziowałem z różnymi sędziami. Co do Marciniaka, to człowiek z naturalnym talentem do sędziowania. Poza tym podchodzi do sędziowania profesjonalnie. Każda godzina dnia jest u innego zaplanowana. Wie, jak się odżywiać, ile i jak trenować. Zaraził tym również cały swój zespół. Kto by w moich czasach pomyślał, że będzie upalny dzień, więc na trening trzeba iść o szóstej rano? Gdzie tam... Szło się tu, niedaleko, na Żwirki i Wigury, między drzewa. Bieg do lotniska i z powrotem, w spalinach, i koniec treningu! A młodzi mają swoich trenerów, rozpisane zajęcia, diety. To po prostu atleci. Jestem dumny z Tomasza, bo on jest inny niż ja. Tomek to pracuś, a ja to taki złoty chłopiec, lubiłem na fali płynąć. Ma zupełnie inny charakter. Tomek jest ponoć na świecie pośrednio dzięki Kazimierzowi Górskiemu i reprezentacji Polski. To w sumie prawda, bo mamę Tomka, moją byłą żonę Bożenę, poznałem na imprezie, którą zorganizowałem z okazji remisu Polski na Wembley w 1973 roku. Byłem wtedy Casanova, bo Bożena przyszła z jednym chłopakiem na imprezę, a wyszła już ze mną! Może zaimponowałem jej opowieściami piłkarskimi? Żony miałem dwie. Zarówno pierwsza, jak i druga były kompletnie niepiłkarskie. Moja aktualna partnerka zresztą też, pierwszy raz na mecz poszła całkiem niedawno, na Lechia Gdańsk - Piast Gliwice. Wybrała się na stadion Lechii z apaszką Arki Gdynia. Musiałem jej pewne rzeczy objaśnić po drodze... A i tak największą atrakcją było dla niej spotkanie ze Zdzisiem Kręciną. Gdy go zobaczyła, dopytywała, czy to jest ten słynny pan Zdzisław. Dopiero Zdzisio przekonał ją, że piłka nożna jest najpiękniejszą dyscypliną sportu. Ponoć historiami z Kazimierzem Górskim rzuca pan nawet we śnie. Jestem dumny, że byłem kamerdynerem Kazimierza Górskiego. Gdy on był prezesem PZPN, ja byłem wiceprezesem, więc pełniłem u niego wysokie funkcje. Zawsze czułem się jednak, jakbym był jego synem. Mówił do mnie: Panie Misiu. Aż do ostatnich chwil. Byłem jedną z nielicznych osób, jeśli nie jedyną osobą, która miała wstęp do jego mieszkania o każdej porze dnia i nocy. Bo Kaziu nie był wcale wylewny. Musiał nabrać zaufania. W domu miał pluszową papugę, która skrzeczała po naciśnięciu. Nienawidził tego. I mówił: - Tę papugę może dotykać tylko Kajtek, nikt inny! Miał na myśli mojego małego syna. To była kopalnia sytuacyjnego poczucia humoru. Gdy jechało się z nim w Polskę samochodem, zawsze spał na przednim siedzeniu. Miał marynarkę, koszulę i spodnie od dresu "Montreal 76". Niemodne, ale wygodne. I jak nas zatrzymywała policja, to zawsze funkcjonariusze do Kazia: - O, Pan Górski! Można prosić o autograf? Gdy pokazywali, że jechaliśmy 120 i przekroczyliśmy prędkość, Kaziu mówił: - A to ciekawe! Przecież cały czas tu siedziałem i nie zauważyłem! Nie potwierdzam! Ponoć szukaliście kiedyś na mazurskich wsiach talentów do reprezentacji Polski. Byliśmy z Kaziem na grzybach na Mazurach. W końcu, w środku lasu, mówi do mnie: - Panie Misiu! Mecz! Gdzieś tu grają! Nasłuchujemy i faktycznie, gdzieś grali, było słychać gwizdek, krzyki. No to na azymut, w stronę dźwięku. Zachodzimy, a tam wioska, boisko, grają. B-klasa! Do dziś pamiętam nazwę zespołu: Darzbór Dobry Lasek. Jak zobaczyli Kazia, to z domów przynieśli na boisko najlepsze fotele! Pamiętam, że wtedy selekcjonerem był Andrzej Strejlau. Więc Kazio mówi: 
 - Panowie, wysłał mnie tu kolega Strejlau. Szukamy dobrego napastnika. Macie tu jakiegoś? - pytał.
 - Tak Panie Górski, ten z 10! - padła odpowiedź.
 - Panie Misiu, Pan zapisze, zawodnik z numerem 10! A kolega Misiu szuka sędziego, więc sędzia też niech się stara! 
 Po meczu podchodzi do Kazia miejscowy, widać, że nigdy się poza wioskę nie ruszał, i mówi: - Panie Górski, a czy ja mogę pana dotknąć? I trzymał go ze trzy minuty za ramię. Kaziu to był dobry człowiek, po prostu.

Na kolejnej stronie czytaj między innymi o tym, na czym polega praca Michała Listkiewicza w Czeskim Związku Piłki Nożnej oraz o niespodziewanym problemie FIFA, który ujawnił się podczas wprowadzania systemu VAR. [nextpage] Jak panu w tych Czechach? Dobrze tam pana traktują? Przedłużyli mi kadencję na rok, a może i dwa. Jest jednak w związku trochę problemów, nie ma prezesa, bo miał kłopoty z prawem. Jest już wprawdzie na wolności, ale związkiem nie zarządza, co rzutuje na komfort pracy. Na szczęście mam duże wsparcie klubów, ligi, sponsorów - wszyscy wysoko ocenili pracę komisji sędziowskiej. Na początku czuł się pan tam chyba nieswojo, niektórzy patrzyli na pana spod byka. Była nieufność. Poza tym wiadomo, Czesi o Polakach myślą czasem stereotypowo, ale nie odczuwam tego. Kierowanie organizacją przejąłem po bardzo szanowanej osobie - Dagmar Damkovej, która była świetną sędzią, a dziś jest członkiem komisji sędziowskiej UEFA i FIFA. Prywatnie jest też żoną wiceprezesa związku. Było więc wyczuwalne pewnego rodzaju napięcie na początku mojej pracy, ale wszystko jest już dobrze. Wprowadziliśmy do ligi młodych arbitrów, zastosowaliśmy przyspieszone ścieżki awansu. Za zgodą Zbyszka Przesmyckiego wprowadziliśmy niektóre rozwiązania stosowane w Polsce, jak choćby samoocena sędziów. Ślad mojej rocznej pracy jest widoczny, czego dowodem jest przedłużenie umowy na kolejny rok z opcją dwuletnią. Warunki pracy ma pan porównywalne do tych, które ma w Polsce Zbigniew Przesmycki? Mam trudniej, z co najmniej kilku powodów. Po pierwsze i najważniejsze, w czeskiej piłce jest o wiele mniej pieniędzy. Wynika to z zupełnie innego systemu finansowania sportu w Czechach. W co najmniej 70 procentach działania związku są finansowane z pieniędzy ministerialnych. W Polsce PZPN nie bierze z ministerstwa nic. Jak politycy kurek przykręcą, robi się problem - i taka właśnie sytuacja ma w Czechach miejsce. Dotyczy to całego czeskiego sportu. W Czechach panuje system, który dawno temu panował w naszym kraju. Jest tam Ministerstwo Edukacji i Sportu. Wiadomo, że edukacja ma ogromne potrzeby, więc sport pozostaje na uboczu. Jak opowiadam Czechom, jak jest w Polsce, zazdroszczą nam. PZPN jest przecież niezależny finansowo. A po drugie polski sport jest bardzo dobrze zarządzany. U nas minister sportu ma taką samą pozycję, jak inni ministrowie. W Czechach to jedynie niskiej rangi zastępca ministra edukacji. Przez to jest tam o wiele więcej powiązań sportu z polityką. U nas jest już tego o wiele mniej. Jeśli już się zdarza, to tylko gdy ktoś chce się ogrzać w blasku zwycięzców. Jedną rzecz mają od nas lepszą - sport młodzieżowy. Każdy klub ma akademię z prawdziwego zdarzenia. Sparta Praga zapewnia młodzieży takie warunki, jak wszystkie polskie kluby razem wzięte. Nawet kluby z Moraw mają po 10 -12 boisk treningowych. Państwo płaci pensje trenerom młodzieży. U nas wiadomo, jak to jest: trener prowadzi drużynę za 800 zł, więc dorobi na taksówce, a później jeszcze na pół etatu popracuje jako nauczyciel wychowania fizycznego. A tam są fachowcy na pełnych etatach. I to widać! Gdy pójdzie się na mecz czeskiej ligi juniorów, a później na polską CLJ-kę, widać przepaść. Przepaść! Tam się gra w piłkę, miejsce w tabeli nie jest ważne. A u nas walka, gol na 1:0 i dowożenie wyniku. O co chodzi z tym czeskim VAR-em? Wprowadzacie to od roku, a w Polsce Zbigniew Boniek podjął decyzję i VAR wprowadził w zasadzie z dnia na dzień. Sekret tkwi w pieniądzach. PZPN przeznaczył na ten projekt ogromną kasę, ot cała tajemnica. Wóz, w którym zainstalowany jest sprzęt, kosztuje około miliona złotych. PZPN kupił dwa. Gdyby porównać to do biegu na 1500 metrów, to gdy PZPN zaczął, Czesi byli już na 500 metrze. Teraz PZPN jest na 1000 metrze, a Czesi kawałek za Polską. Przyznał to zresztą mój współpracownik, który został zaproszony do PZPN do poprowadzenia szkolenia z VAR dla polskich sędziów. Zadzwonił do mnie i powiedział: - Słuchaj, bajka! Ile oni tu energii poświęcają na to, ile pieniędzy w to włożyli! Polska nas minęła jak parowóz. Wy wozu nie kupiliście. Dysponujemy jednym, więc możemy w kolejce obsłużyć dwa mecze. Bus jest leasingowany od stacji telewizyjnej. A stacja może w każdej chwili powiedzieć: - Hola, potrzebujemy wozu w weekend, oddawajcie! Boję się momentu, w którym ruszy w Czechach sezon hokeja. To sport numer jeden w tym kraju, więc nie zdziwię się, jeśli dostaniemy prośbę, żeby mecz piłkarski zrobić we wtorek, bo w weekend wóz ma pracować przy lidze hokeja. Ludzi mamy jednak dobrze wyszkolonych. Sędziowie powoli kończący kariery, jak Miroslav Zelinka wdrażali się w system, aby za jakiś czas płynnie weszli w rolę sędziów VAR. Ponoć na korytarzach PZPN można było słyszeć podśmiechujki. Że Czesi tacy innowatorzy, a Polacy ich wyprzedzili w dwa miesiące. Bez przesady. Moim zdaniem ludzie, których kształciliśmy w Czechach od roku, są jeszcze lepsi od polskich sędziów. Nie da się przecież programu pięcioletnich studiów zrobić w rok. Umówmy się... Ale tempo, które narzucił PZPN przy wdrożeniu systemu to typowe działanie w stylu Zbigniewa Bońka. Jeśli jemu na czymś zależy, to chce tego szybko i z efektami. Pośpiech jest dobry przy łapaniu pcheł, ale akurat przy VAR też jest OK, bo dzięki temu czas nie ucieka. Gdyby podejść do wdrożenia na zasadzie "poczekamy, zobaczmy", to ile kontrowersyjnych sytuacji by nam uciekło? Aczkolwiek uważam, że w Polsce ktoś musi się zdecydować, kto powinien być sędziami VAR. Sędziowie czynni, czy jednak sięgnąć po arbitrów, którzy niedawno kończyli kariery, choćby z pokolenia Marcina Borskiego. Podejrzewam, że jeśli nic się nie zmieni, to Marciniak szybko zapomni, jak jego żona i dzieci wyglądają. To prawda, że w międzynarodowym futbolu pojawia się teraz problem, z którego zwykły kibic nawet nie zdaje sobie sprawy, czyli kwestia językowa? Ponoć najlepsi sędziowie z takich regionów, jak Afryka czy Ameryka Południowa mają ogromne kłopoty z językiem angielskim i gdy nagle zasiadają za konsolą VAR i muszą podpowiadać koledze z innego kraju bądź kontynentu - jest z tym różnie? Od zawsze był taki problem. FIFA jest teraz w trudnej sytuacji. Jeśli postawi na krajowe zespoły sędziowskie, arbitrzy z małych krajów nigdy się nie przebiją, bo tam na przykład jest jeden znakomity sędzia, ale nie ma całego zespołu. Z drugiej strony przy VAR najlepiej sprawdziłyby się zespoły krajowe. Chodzi o błyskawiczną komunikację oraz powtarzalność. Przecież jeśli Marciniak w zespole ma Sokolnickiego, Listkiewicza, Musiała, Raczkowskiego i Siejkę, to wystarczy jedno słowo, nawet jedno chrząknięcie, aby Marciniak wiedział, że w tej sytuacji trzeba gwizdnąć karnego. A nagle pojawia się obcy człowiek w zespole, pojawia się opis sytuacji - to na pewno nie pomaga. A bariera językowa niestety ciągle jest. Azjaci sobie jeszcze jakoś radzą. Sędziowałem na dwóch mundialach i od tego czasu wiele się nie zmieniło. Sędzia z Brazylii czy Argentyny to angielski zna, ale na poziomie zamówienia piwa w barze. I nic ponad to. Przed MŚ w Rosji FIFA na pewno będzie bardzo intensywnie pracować z varowcami, zapewne będą zapraszani co miesiąc do Szwajcarii, aby jak najlepiej się przygotować. A jeżeli miałoby to zależeć ode mnie, ułożyłbym specjalny słownik - 100 najważniejszych słów. To przecież małpa by się nauczyła! A papuga to i tysiąc słów.

Czytaj inne teksty autora - KLIKNIJ!

Źródło artykułu: