Howard Webb - wróg publiczny numer 1
Wyobraź sobie sytuację, że po wielu latach oczekiwań Polska reprezentacja w piłce nożnej, pod wodzą światowej klasy trenera Leo Beenhakkera, po raz pierwszy w historii, rozpoczyna batalię o mistrzostwo Starego Kontynentu. Pierwszym meczem jest walka na śmierć i życie z Niemcami. Zamiast powtórki z Cedyni i Grunwaldu, kolejna przegrana, a polskich kopaczy pogrąża urodzony w Gliwicach Lukas Podolski. W kolejnym spotkaniu Polacy mają się zmierzyć z potencjalnie najsłabszą na tych mistrzostwach drużyną gospodarzy. Po ciężkim meczu z Niemcami stwierdzasz, że z kiepską Austrią nasi chłopcy sobie na pewno poradzą. Oglądasz straszną i bezmyślną kopaninę, przeplataną fenomenalnymi paradami broniącego niejednokrotnie w sytuacji "sam na sam", niezawodnego do niedawna Artura Boruca. Mimo słabego początku Polacy w 30. minucie obejmują prowadzenie za sprawą Rogera Guerreiro. Utwierdza cię to w przekonaniu, że będziesz świadkiem pierwszego historycznego zwycięstwa polskiej reprezentacji na Mistrzostwach Europy. Odliczasz minuty do końca spotkania. Nagle w 93. minucie meczu Austriacy mają stały fragment gry, który sędzia Howard Webb każe powtórzyć. Sprawa zaczyna być podejrzana, gdyż ty nie widzisz powodów do powtórki. Zaczynasz przypuszczać, że sędzia próbuje udzielić pierwszej pomocy gospodarzom. Po wznowieniu gry sędzia Webb ponownie ją przerywa. Myślisz wtedy, że faulował któryś z Austriaków, próbując dopchać się do lecącej piłki. Wydaje się tobie, że grę wznowi Boruc wykopując piłkę przed siebie, a jak piłka spadnie na murawę sędzia nareszcie zakończy ten mecz. Nagle gwizdek i okazuje się, że nawet najbardziej błaha sytuacja jest okazją do wsparcia gospodarzy turnieju. Za przytrzymanie rywala za koszulkę i rzekome obalenie go na ziemię angielski sędzia odgwizduje rzut karny, który wykorzystują skrzętnie Austriacy. Zamiast zwycięstwa nad mizernym przeciwnikiem jest remis za sprawą kontrowersyjnej decyzji sędziego. Sprawa wydaje się nieprawdopodobna, wręcz jak niesmaczny żart. W rzeczywistości zdarzyło się to naprawdę i ten kto nie miał przyjemności oglądać tego meczu, na pewno słuchał późniejszych relacji z niedowierzaniem.
Idzie nowe - czyli Nikodem Dyzma polskiej piłki
Kilka miesięcy temu szczęśliwie nam panujący Michał Listkiewicz ogłosił całemu światu, że czując się całkowicie spełniony i zadowolony ze swoich dotychczasowych osiągnięć postanowił abdykować, by dać szansę innym. Mimo, że we wrocławskim areszcie podejrzanych o piłkarskie szwindle działaczy, sędziów i samych piłkarzy było tak dużo, że musieli czasem spać w dwójkę na jednej pryczy, związek piłkarski milczał udając, że problem korupcji w polskim futbolu nie istnieje. Na domiar złego polska ekstraklasa piłkarska ruszyła ze znacznym opóźnieniem, bo trudno było ustalić, które kluby powinny zostać zdegradowane za korupcyjny proceder. W atmosferze typowego dla PZPN chaosu zjeżdżają się do Warszawy wielce szanowni delegaci by wybrać swojego nowego przywódcę. Choć kandydatów było czterech, to ostatecznie głosować można na: byłego wyśmienitego piłkarza i mizernego senatora Grzegorza Lato, mogącego się pochwalić zarzutami prokuratorskimi Zdzisława Kręcinę i również świetnego piłkarza, lecz fatalnego trenera - Zbigniewa Bońka. Mając na względzie dotychczasowe negatywne dokonania działaczy związkowych, zamieszanie wielu z nich w aferę korupcyjną, coraz częstsze oskarżenia publiczne pod ich adresem i równie często zjawiających się wcześnie rano u kolegów funkcjonariuszy policji, można byłoby przypuszczać, że dla dobra przygotowań do Euro 2012, jak i poprawy dobrego imienia związku, wybór padnie na najgłośniej deklarującego potrzebę zmian Zbigniewa Bońka. Cóż… Dziwnym zbiegiem okoliczności wybory wygrywa Grzegorz Lato, który uzyskuje dokładnie tyle głosów, ile było potrzeba do zwycięstwa w pierwszej turze. Szefem największego w Polsce związku zostaje człowiek, który nie potrafi samodzielnie ułożyć jednego zdania, podczas swojej kadencji w Senacie nie znalazł w sobie odwagi na choćby jedno wystąpienie, a podczas pierwszego wywiadu już jako nowo wybrany prezes oświadcza, że jeśli Ukraińcy nie radzą sobie z przygotowaniami do Mistrzostw Europy, to mogą ich śmiało zastąpić Niemcy. Gdyby nie było ciebie przez kilka tygodni w Polsce i po powrocie do kraju, kupując w kiosku gazetę, dowiedziałbyś się, że prezes PZPN Grzegorz Lato sugeruje zorganizowanie Euro 2012 wspólnie z Niemcami, nie uznałbyś tego za mało zabawny żart?
Na kłopoty Boruc, czyli jak przegrać wygrany mecz
Wyobraź sobie zespół, który wygrywa swoją grupę eliminacyjną do Mistrzostw Europy, zdobywając na faworyzowanym zespole Portugalii aż cztery punkty, wracający jednak z owych Mistrzostw w minorowych nastrojach, ale nadal liczący się w piłkarskiej Europie. Ten zespół po pewnej wygranej nad silnymi Czechami jedzie na Słowację, by rozegrać mecz z tamtejszą przeciętna reprezentacją narodową. Plan jest realizowany w stu procentach, bowiem prowadzenie uzyskuje Euzebiusz Smolarek. Rywale nie są w stanie zagrozić polskiej bramce, a nasi chłopcy pewnie zmierzają po kolejne trzy punkty. Jednak gdy myślisz już o wyjęciu z lodówki kolejnej butelki bezalkoholowego piwa, celem słusznego świętowania triumfu, mecz kończy się zwycięstwem Słowaków po dwóch koszmarnych kiksach Artura Boruca i polskiej obrony w odstępie zaledwie kilku minut. Zamiast wygranej dającej fotel lidera w grupie eliminacyjnej Polska reprezentacja jest obiektem uzasadnionych drwin.
Brak koncentracji i umiejętności jest efektem następnej kompromitacji z kolejnym przeciętniakiem. W meczu rozgrywanym w Belfaście z reprezentacją Irlandii Północnej po kolejnym błędzie Boruca wespół z Jakubem Wawrzyniakiem prowadzenie obejmują niespodziewanie gospodarze. Do wyrównania doprowadza powracający do składu reprezentacji Ireneusz Jeleń. W drugiej połowie spotkania Polacy tracą jednak dwie bramki, w tym jedną w kuriozalny sposób. Fatalnie grający tego dnia Michał Żewłakow z niewyjaśnionych przyczyn wycofuje piłkę do bramkarza, która następnie turla się po nierównym jak kartoflisko boisku, podskakuje tuż przed zaskoczonym Borucem i wpadła do siatki. Ostatecznie Polacy przegrywają mecz w fatalnym stylu 2:3, zmniejszając tym samym swoje szanse na awans do przyszłorocznego mundialu. Typując przed meczem zwycięstwo Norn Iron można było by się narazić na szyderczy śmiech. W rzeczywistości przegranej Polaków nie można traktować w kategoriach żartu, bo ten żenujący spektakl miał niestety miejsce.
Prima aprilis to nie jeden dzień w roku
Wydawać by się mogło, że na niespodziewane żarty ze strony mediów sportowych mamy zaledwie jeden dzień w roku. Jednak niewyobrażalne i zaskakujące informacje docierają do nas znacznie częściej. Trudno jest wówczas odróżnić co jest niewybrednym żartem, a co zwykłą prawdą. Okazuje się, że nie trzeba czekać do pierwszego dnia kwietnia, żeby opowiedzieć znajomemu coś zabawnego, bo polski futbol nie raz przysparza nam powodów do zdrowego śmiechu. Gorzej gdy ktoś na wpadki polskich piłkarzy reaguje nie potrzebną złością.
Wcale bym się nie zdziwił, jeśli wieczorem koledzy z redakcji zmuszeni będą napisać, że w meczu Polski z San Marino wyrównującego gola na trzy minuty przed końcem spotkania strzelił kelner, przy jednoczesnej asyście kucharza. Mam nadzieje, że prima aprilisowych żartów dzisiaj już nie będzie.
tomasz.dzionek@sportowefakty.pl