Marcin Kamiński: Lech mnie zahartował

PAP / Jakub Kaczmarczyk
PAP / Jakub Kaczmarczyk

Marcin Kamiński latem przeniósł się do VfB Stuttgart. 24-letni piłkarz w rozmowie z WP SportoweFakty mówi o swojej sytuacji w drużynie, rozstaniu z Lechem i o tym, jak jego kariera stanęła w miejscu.

WP SportoweFakty: Za nami już kilka kolejek 2. Bundesligi, a pan wciąż nie zadebiutował w pierwszym zespole VfB Stuttgart, choć w meczach sparingowych grał pan według niemieckiej prasy w pierwszym składzie i miał być podstawowym zawodnikiem. Co się dzieje?

Marcin Kamiński: W okresie przygotowawczym tak naprawdę graliśmy w mieszanych składach. W żadnym sparingu nie było, kto jest w pierwszym składzie. Dopiero w ostatnim tygodniu można powiedzieć powstał podział na pierwszy i drugi skład. Zatem te stwierdzenia, doniesienia, że jestem cały czas w pierwszym składzie nie były prawdą. Mieliśmy dużą rotację. Trener zdecydował o tym, że póki co nie będę grał. Nie było to dla mnie łatwe do przełknięcia, bo chciałem grać i na to liczyłem przechodząc do drużyny, ale musiałem to przyjąć.

Ale przenosił się pan do nowego klubu, żeby grać.

- Taki był plan. Najwyraźniej jednak potrzeba więcej czasu. Przed pierwszym meczem trener powiedział mi, że nie pokazuję jeszcze wszystkiego co potrafię. Że nie widzi jeszcze tego, co widział, kiedy oglądał moje mecze. Że możliwe, iż potrzebuję czasu na aklimatyzację. Być może coś w tym jest, samemu tego nie potrafię ocenić.

Tyle że obrona VfB Stuttgart do tej pory spisywała się kiepsko, popełniła sporo błędów, a mimo tego nie zagrał pan nawet minuty.

- Na pewno chciałbym występować. Trener podjął jednak taką, a nie inną decyzję. Może po prostu w ten sposób chce pokazać, że ma do nich zaufanie i nie chce robić zamieszania, mimo iż ta gra nie wyglądała jakoś super.

Zamiast 2. Bundesligi zostały panu rezerwy VfB, które grają o dwie klasy niżej. Jaki jest tam poziom?

- Ciężko to w jakikolwiek sposób porównać. To jest czwarta liga. Nie powiem, że to jest zły poziom, bo jak na czwartą ligę wygląda to nieźle. Niemniej rezerwy to młody zespół. Jak grałem to byłem bodaj najstarszym zawodnikiem na boisku. Ale wiadomo, że gra się inaczej. To jest radosny futbol. Dla mnie ważne są minuty i gra, bo jak nie gram w pierwszej drużynie, to muszę gdzieś łapać rytm, żeby poczuć to wszystko.

ZOBACZ WIDEO: Sokratis Papastathopoulos: musimy zachować ten mecz w głowach (źródło TVP)

{"id":"","title":""}

Nie miał pan problemów z aklimatyzacją w nowym otoczeniu?

- Aklimatyzacja przebiegła naprawdę fajnie. W drużynie dobrze mnie przyjęto. Potrzebowałem oczywiście kilku dni, żeby poczuć się lepiej w szatni, ale bardzo szybko zostałem częścią drużyny. Wiadomo, że ograniczeniem jest język. On jest najważniejszy. Ale jest dobrze, bo większość mówi po angielsku, co jest dla mnie dużym ułatwieniem. Niemniej są sytuacje, kiedy w grupie rozmawiają po niemiecku i chciałoby się chociaż rozumieć, co oni mówią. Poszczególne słowa już łapię, ale łatwiej będzie mi funkcjonować z językiem.

I jak idzie nauka?

- Póki co uczyłem się samemu, ale teraz mamy mieć już lekcje w klubie. Trochę się ciągnęła sprawa z nauczycielem. Wcześniej zakończyli z jednym współpracę, a trudno było znaleźć nowego, zwłaszcza latem. Ale i tak to będzie trochę inaczej wyglądało, bo będziemy się uczyć w większej grupie.

Czuję pan rozczarowanie, niedosyt, że nie dostał jeszcze swojej szansy?

- Wiadomo, że chciałbym grać. Zresztą nie jestem przyzwyczajony do takiej sytuacji. Wiadomo, że w Lechu przez ostatnie lata grałem właściwie zawsze od pierwszej minuty i do tego dążyłem przychodząc tutaj. Póki co nie było mi to dane. Najwyraźniej na to jeszcze nie zapracowałem. Nie mam jednak jakichś czarnych myśli, nie ma u mnie zawahania, bo nie gram. W każdej chwili sytuacja może się diametralnie zmienić. Pewnie było to gdzieś w głowie na samym początku - w pierwszym czy drugim meczu, ale już się z tym uporałem.

Patrząc na to z zewnątrz, pana sytuacja nie wygląda zbyt dobrze. Zwłaszcza jeśli weźmiemy pod uwagę fakt, że pod koniec okienka VfB sprowadziło Benjamina Pavarda, młodego piłkarza, który również gra na środku obrony.

- Benjamin może grać na każdej pozycji w linii obrony. Wiem, że na środku również, ale nie traktuje tego jak sygnału, że nie jestem jeszcze gotowy. Widać, że ma on spory potencjał, ale to raczej inwestycja w przyszłość, niż na ten moment. Dlatego podchodzę do tego zupełnie spokojnie.

Pan za to młody nie jest.

- Młodość to była kilka lat temu. Ale teraz jestem w takim wieku, że muszę grać. Z drugiej strony jest to jednak taka pozycja, że im ktoś jest starszy, tym lepszy. Bo bardziej doświadczony.

Ciężko panu przełknąć to, że nie gra? Jak pan wspomniał, w Lechu wyglądało to inaczej. Można powiedzieć, że tam był pan pewniakiem.

- Nie było to dla mnie łatwe. To była zupełnie nowa sytuacja dla mnie. Musiałem sobie to poukładać, zaakceptować, że taka jest decyzja trenera i że rywalizacja to normalna rzecz, a ja jej nie wygrałem od początku. Dlatego staram się jeszcze mocniej. Wiem, że na początku nie prezentowałem wszystkiego co potrafię, choć działo się to raczej samoistnie. Ostatnio to się jednak zmieniło.

Dlaczego nie prezentował pan wszystkiego co potrafi?

- Chodziło raczej o sposób gry, o podejmowanie decyzji, ryzyka. Mały strach się pojawił, bo nie chciałem popełniać błędów. W Lechu znaliśmy się już na wylot, wiedzieliśmy czego po sobie oczekujemy. Tutaj musieliśmy się poznać. Nie boję się podejmować ryzyka, ale gdzieś na początku tak było, że go nie podejmowałem. Wiem dobrze, że właśnie to trener miał na myśli, bo mi o tym mówił.

W jednym z niemieckich serwisów przeczytałem jednak, że na treningach jest pan przestraszony...

- Nie byłem przestraszony. Co to, to nie. Nie boje się na treningach czy w meczach. Po prostu nie zawsze podejmowałem ryzyko. Wiedziałem, że niektóre decyzje są dobre, a mimo tego wybierałem inny wariant.

Spora była przepaść między tym, co miał pan w Poznaniu, a co zastał w Stuttgarcie?

- Żadnej przepaści nie odczułem. Na treningu jest więcej kibiców, bo są one otwarte. Do tego piłkarze cały czas są w ruchu. Wcale nie ma tutaj nie wiadomo jak innego poziomu, ale na pewno jest różnica w przygotowaniu fizycznym. Tutaj wszyscy są w ciągłym ruchu.
[nextpage]Wróćmy jeszcze na chwilę do tego, co się działo w Poznaniu. Jak pan podchodzi teraz do pożegnania od kibiców?

- Pierwszy okres nie był dla mnie łatwy. Po rozmowach w klubie wiedziałem, że nie mogę mieć sobie nic do zarzucenia. Nic nie zrobiłem, niczego nie powiedziałem. Najbardziej mnie bolały te wyzwiska, bo na meczu byli moi bliscy. To był mój ostatni występ i oni chcieli być na tym spotkaniu, ale nie słuchać takich rzeczy. Musiałem sobie z tym jakoś poradzić i to mi się udało. W Poznaniu przeżyłem wiele pięknych rzeczy - były wzloty i upadki. W tym klubie nauczyłem się też grać.

Czuł pan żal?

- Nie czułem żalu. Po prostu była dla mnie to strasznie dziwna sytuacja. Nie spodziewałem się czegoś takiego. Nie sądziłem, że coś takiego mnie w ogóle spotka.

Ale liczył pan na inne pożegnanie?

- Nie liczyłem się z żadnym pożegnaniem. To był dzień "Kotora" (Krzysztof Kotorowski - przyp. red.) i wszystko tego dnia było dla niego. To, że ja odszedłem, nie oznacza, że nasze drogi jeszcze kiedyś się nie skrzyżują.

To był pana ostatni mecz w Poznaniu, zaprosił pan rodzinę. Spędził w klubie wiele lat. Na pewno oczekiwał pan innych słów z trybun. Może podziękowań.

- Na pewno fajnie byłoby je usłyszeć.

Trafił pan do Stuttgartu, choć wcześniej było poważne zainteresowanie ze strony Sportingu Gijon. Dlaczego nie podpisał pan kontraktu z tym klubem?

- Dostałem informację, że Sporting Gijon mnie oglądał. Rozmawiałem nawet z dyrektorem sportowym tego klubu. Wiedziałem też, że toczyły się rozmowy. Po utrzymaniu się tego klubu miało dojść do konkretów, ale kiedy się faktycznie utrzymali temat zaczął się przeciągać i później niespodziewanie upadł. To było o tyle dziwne, że jak na to patrzyłem, to wydawało się, że są mocno zainteresowani. Były już nawet myśli, że to tam wyjadę, ale jednak musiałem czekać na inne możliwości, co nie było fajne, bo było już po sezonie.

A inne opcje?

- Miałem też oferty z innych klubów Bundesligi oraz Rosji. W pewnym momencie pojawił się temat Stuttgartu i nie potrzebowałem wcale dużo, żeby przyjść do tej drużyny. Wiedziałem, że celem będzie awans do Bundesligi. To jest priorytet i było to istotne również dla mnie.

Rosję pan szybko wykluczył?

- Tam na pewno byłyby świetne finanse. Prawdę mówiąc to była przepaść. Ale to nie jest kierunek, w którym chce iść. Wybrałem Zachód dla rozwoju. Pieniądze w tym momencie nie były dla mnie ważne.

Wyjazd dał panu impuls, o którym mówił jeszcze przed wyjazdem z Polski?

- Teraz widzę, że zmiana języka, otoczenia to były rzeczy, które były mi potrzebne. To wszystko na mnie pozytywnie wpłynęło i wyzwoliły inną energię. Coś się we zmieniło, coś ważnego. To ma wielkie przełożenie na moje samopoczucie. Wiedziałem, że Lech widzi mnie dalej u siebie, ale stwierdziłem, że to jest czas nowych wyzwań.

To może za późno zdecydował się pan na zmianę klubu?

- Były możliwości, ale wtedy sprawy nie były do końca zależne ode mnie. Kwestia transferu do Palermo rozgrywała się wyżej. Z tego co wiem to kluby się po prostu nie dogadały. To też była dla mnie szansa. Były też inne oferty, ale nie były one zbyt atrakcyjne albo dla klubu, albo też dla mnie. Nastał taki moment, że kończył mi się kontrakt i postanowiłem to wykorzystać.

Dojrzał pan mentalnie do tego wyjazdu?

- To był już chyba taki ostateczny, najwyższy czas, żeby wyjechać z Polski i spróbować swoich sił gdzie indziej. Możliwe, że to we mnie dojrzewało, że potrzebowałem czasu. W grudniu ubiegłego roku z Lechem rozmawiałem w sprawie przedłużenia kontraktu, więc miałem dużo czasu na podjęcie decyzji. Uznałem, że to jest ten moment, kiedy chcę spróbować czegoś nowego, innego. Kiedy pojawił się termin udzielenia odpowiedzi i wiedziałem, że podziękuję, to pojawił się we mnie taki luz.

Teraz Polakom jest nieco łatwiej. Wiele udanych transferów i świetna postawa sprawiła, że macie już pewną renomę.

- Oczywiście, że tak. Polacy za granicą są obecnie inaczej postrzegani. Nasze trio, które w grało w Dortmundzie, wyrobiło tę markę. Ale też Kamil Glik, Grzegorz Krychowiak, Arkadiusz Milik, Kamil Grosicki. To wszyscy dobrzy zawodnicy, którzy pokazali, że jak się im zaufa, to potrafią grać na wysokim poziomie. Czasem trzeba wiedzieć, kiedy należy wyjechać. A to nie jest łatwe.

Kilka lat temu można było odnieść wrażenie, że teraz będzie pan w innym miejscu. Znacznie wyżej. Tymczasem po Euro 2012 pana kariera zwolniła.

- Nie boję się stwierdzenia, że coś się wtedy zatrzymało. Po Euro 2012 faktycznie wszystko stanęło w miejscu. Potrzebowałem czasu, żeby się odbudować.

Co takiego się wtedy stało?

- Szczerze mówiąc do dziś nie potrafię na to odpowiedzieć. Nie wiem, z czego to wynikało. Myślę, że to przede wszystkim głowa. Miałem 20 lat, pojechałem na Euro i wydawało mi się za dużo, że nie wiadomo co osiągnąłem. Potem zaliczyłem ogromny zjazd w dół w Lechu. Była też kontuzja i uświadomienie, że to dopiero początek, że przede mną jeszcze dużo dobrych i złych momentów. To był szalony rok, bo zagrałem pełną rundę, potem było Euro, a po czterech czy pięciu dniach wolnego zaczynaliśmy eliminację Ligi Europy. Gdzieś ten organizm również wtedy nie wytrzymał.

Brzmi to tak jakby uderzyła panu woda sodowa...

- Nie miałem takiego poczucia. Nie chodziłem z głową w chmurach. Raczej było takie przekonanie, że powinienem grać, dlaczego nie gram. Takie miałem myśli wówczas w głowie, ale poukładałem to sobie. Cały 2012 rok był dla mnie długi i mentalnie i fizycznie nie poszło to tak jak powinno.

To może przesadna pewność siebie?

- Oczywiście, sądziłem wtedy, że skład w Lechu mam, że jestem podstawowym zawodnikiem. W pewnym momencie się może zachłysnąłem, był też uraz, który dał mi dużo do myślenia, co było bardzo istotne.

I chyba wyszło to panu na dobre?

- Od wiosny 2013 roku nie było już takich skoków. Nie było tak, że grałem jeden mecz super, po czym przychodzi kolejne spotkanie i wygląda to tak jakby ktoś inny grał w tej samej koszulce. Swoją dyspozycję ustabilizowałem. Zdarzał się oczywiście słabszy mecz, ale generalnie byłem na poziomie.

W Stuttgarcie podpisał pan aż trzyletni kontrakt. Wniosek z tego taki, że najlepsze lata dla piłkarza chce pan spędzić w tym klubie. 

- Rzeczywiście, długość kontraktu była dla mnie ważna. Podpisałem umowę na trzy lata z opcją przedłużenia, więc nie było mowy o patrzeniu krótkoterminowym. Wiadomo, że musiałem to sobie poukładać i że mam czas, żeby popracować nad tym, żeby być w pierwszym składzie.

I dołożyć się do powrotu do Bundesligi.

- Zdecydowanie. To było dla mnie oczywiste. Wiem, co to jest presja. Nie było meczu, sezonu w Lechu bez wielkiej presji. Zawsze dążyliśmy do tego, żeby wygrać Puchar Polski i mistrzostwo. Przechodząc do Stuttgartu doskonale wiedziałem na co się piszę. Wiedziałem, że będzie presja. To też był jeden z powodów, dla którego zdecydowałem się przenieść do tej drużyny. Nie ma tutaj czegoś takiego, że ktoś będzie lepszy, że przyjedzie po wygraną. Nie, to my zawsze będziemy w roli faworyta.

Czyli w Poznaniu się pan zahartował?

- Tak, zahartowałem. Na pewno mi to pomogło. Na mecze naszej drużyny przychodzi ponad 50 tysięcy widzów. Oni okazują wielkie wsparcie. Zresztą widać to też na wyjeździe, gdzie zdarza się, że naszych kibiców jest więcej niż fanów gospodarzy. Widać zatem, jak bardzo pragną oni powrotu do Bundesligi.

To tak na koniec. Wybrał pan już swojego mercedesa, którego miał zagwarantowane w kontrakcie?

- Wybrałem.

Jaki model?

- Nie chcę mówić. Ale muszę się przejść po muzeum mercedesa. Dostałem nawet kontakt do Polaka, który będzie mógł mnie po nim oprowadzić.

Rozmawiał Patryk Kurkowski
[b]

[/b]

Źródło artykułu: