Miron Markiewicz, jeden z najbardziej znanych i doświadczonych ukraińskich trenerów, przyznaje, że jest załamany tym, jak prezydent USA Donald Trump potraktował Wołodymira Zełenskiego i Ukrainę.
- Czujemy się zostawieni przez Amerykę - mówi. - U nas nikt się nie spodziewał takiej postawy ich prezydenta - dodaje szkoleniowiec, który prowadził reprezentację Ukrainy, dziewięć lat pracował w Metaliście Charków, a Dnipro Dniepropietrowsk doprowadził do finału Ligi Europy w 2015 roku. Pracował też w ukraińskiej federacji. Ma 74 lata.
Gdy rozmawiamy, prosi o chwilę przerwy, bo akurat jest na froncie. - Wyjechałem na wschód, pod Charków. Pomagam chłopakom przy działaniach wojennych. Cały czas się angażuję, od początku wojny - komentuje szkoleniowiec.
"Nie rób z nas wariatów"
- Jak nie chcesz pomagać, to powiedz o tym wprost, a nie robisz z nas wariatów - trener odnosi się do Donalda Trumpa, który powiedział, że to z winy Ukrainy nadal trwa wojna z Rosją.
Markiewicz mówi też o zachowaniu Wołodymyra Zełenskiego w Białym Domu. Prezydent Ukrainy pokłócił się z Trumpem oraz wiceprezydentem USA J.D. Vancem.
- Myślę, że go sprowokowali. Mogło wydarzyć się coś, czego nie wiemy - uważa trener. - Moim zdaniem Zełenski zareagował normalnie. On zawsze mówi to, co myśli. Trzeba zrozumieć jego nerwy. Wojna trwa już tyle lat - dodaje trener.
Markiewicz stracił w wojnie wielu przyjaciół z piłki. Jego asystenci z Dnipro i Metalista, a także zawodnicy, z którymi pracował, zdecydowali się walczyć z bronią w ręku, poszli na front.
- Nadzieja dalej jest - przekonuje. - Nastroje nie są najlepsze, ale co robić? Trzeba dalej walczyć. Dobrze, że jest jeszcze Europa. Nie zostaliśmy sami - kończy legendarny ukraiński trener.
Nie chciał wyjeżdżać
Markiewicz urodził się pod Lwowem i do dziś tam mieszka. Mówi o sobie, że jest "pół Polakiem i pół Ukraińcem". Ma polskie korzenie, część jego rodziny mieszka nad Wisłą. Trener bardzo dobrze mówi też w naszym języku.
Markiewicz długo nie dopuszczał do siebie myśli, że Rosja napadnie na Ukrainę. Gdy tak się stało, od razu zaangażował się w pomoc. - Płakać mi się chciało, jak widziałem zniszczony Charków. To moje drugie miasto, kawał życia tam spędziłem - mówił.
- Wielu ludzi na początku wojny uciekło do Polski. Nawet mi to przez myśl nie przeszło - opowiada. W swojej restauracji mieszczącej się na stadionie piłkarskim we Lwowie pomagał ludziom z frontu. Przygotowywał posiłki dla żołnierzy oraz potrzebujących. Gromadził tam wszystkie potrzebne rzeczy: jedzenie, ubrania, lekarstwa, a następnie wysyłał pełne busy z asortymentem do Charkowa, Kijowa i na wschód kraju.
Wywalczył awans
Lwów jest względnie bezpiecznym miejscem w Ukrainie, choć miasto było kilkukrotnie ostrzeliwane przez rosyjskie wojska. - Parę rakiet spadło, ale paniki nie było. Wie pan, wojna jest, ludzie są na to przygotowani. Wiem, że to dziwnie brzmi, ale takie są nastroje - tłumaczy.
Gdy z miesiąca na miesiąc nie było widać końca wojny, Markiewicz starał się żyć tak jak wcześniej. We Lwowie organizował turnieje piłkarskie. Chciał w ten sposób zapewnić mieszkańcom odrobinę normalności w tych okropnych czasach. Dochód z zawodów przekazywał na pomoc żołnierzom. - Z całej Ukrainy przyjechało trzydzieści drużyn. Z Łucka, z Równego, z okolic Lwowa. Grała też młodzieżowa reprezentacja Ukrainy - wymienia. - Ja do dziś występuję w "oldbojach". Nie zwracam już uwagi, że mnie coś później boli - uśmiecha się.
W zeszłym sezonie Markiewicz wrócił na ławkę trenerską i wprowadził Karpaty Lwów do ukraińskiej ekstraklasy. Drużyna zajęła drugie miejsce w lidze. - To była inna praca, niż kiedyś. Mecze trwały po kilka godzin z powodu alarmów bombowych. Ale dokonaliśmy tego. Był awans. Powiedziałem w klubie: na razie wystarczy. Na koniec zrobiłem coś dla swojego miasta. Może jeszcze wrócę na ławkę, nie mówię "nie" - komentuje nasz rozmówca.
- Na razie jednak jestem na wschodzie Ukrainy. Mam teraz inną misję do wykonania. Piłka musi poczekać, ale to moja największa miłość. Jeszcze założę korki - uzupełnia szkoleniowiec.