Mateusz Skwierawski, WP SportoweFakty: Po meczu sędziowanym drużynie Leo Messiego też pojechałeś do drugiej pracy, na budowę?
Łukasz Szpala: Długo tak funkcjonowałem. W pierwszym sezonie w MLS dostałem sześć meczów na próbę. Nie byłem jeszcze sędzią zawodowym, pracowałem bez kontraktu. Pomiędzy kolejkami ligowymi jeździłem na budowę. Nie było wyjścia, musiałem się jakoś utrzymać.
A zaczęło się od niższych klas rozgrywkowych w Polsce.
Pamiętam swój debiut. Na B-klasę jechałem jako sędzia asystent. Główny był bardzo doświadczony, dobrze po sześćdziesiątce. Piątki zawsze miał imprezowe, więc soboty bywały trudne. Siedzimy raz w samochodzie, on wyraźnie nieświeży, nagle mówi, że go noga boli i nie wie, czy da radę biegać. - Młody, szykuj się - oznajmił. Od razu poczułem stres. To był mecz derbowy w podokręgu dębickim. Przebraliśmy się w szatni, ten sędzia psikał nogę chlorkiem, ale nie pomagało. Zastąpiłem go. Byłem bardzo zestresowany, ale raczej nic nie zawaliłem.
Dziś jesteś zawodowym sędzią w USA, prowadziłeś mecze między innymi Realu Madryt czy reprezentacji Brazylii.
Przed spotkaniem towarzyskim Meksyku z Brazylią usiadłem w fotelu i na chwilę się zamyśliłem. Przypomniały mi się stare czasy. Sytuacja z samochodu, ale też inne mecze. Na jednych derbach w B-klasie kibice byli mocno niezadowoleni z decyzji głównego. Byłem wtedy asystentem. Po spotkaniu kibice otoczyli barak, w którym się przebraliśmy. Zrobiło się groźnie. Zaczęli w niego walić, przeklinać. Musieliśmy wzywać policję, żeby wyjść.
Te wszystkie ciężkie treningi, poświęcenia i przygody wracają do mnie, gdy dostanę prestiżowy mecz w Stanach, jak na przykład Realu Madryt z Manchesterem United czy Interu Miami z Leo Messim w składzie. Wtedy człowiek na chwilę się zatrzymuje.
Robisz karierę w Stanach, ale w Polsce zatrzymałeś się na poziomie IV ligi. Jak to możliwe?
Skończyłem studia inżynierskie, zacząłem magisterkę, ale miałem jedno marzenie: zostać sędzią zawodowym, w naszej Ekstraklasie. Zaczynałem od najniższego szczebla, od C-klasy. Nie dostałem jednak awansu z IV ligi do III. Miałem tylko 23 lata, nie mam o to pretensji. To był jednak punkt zwrotny. Spojrzałem na innych arbitrów, którzy zatrzymali się na tym szczeblu na lata i stwierdziłem, że nie chcę spędzić całego życia w IV lidze. Gdybym awansował na trzeci poziom rozgrywkowy, do Stanów bym prawdopodobnie nie wyleciał. A tak rzuciłem wszystko, nawet studia magisterskie i ruszyłem za ocean.
Doświadczenie z Polski pomogło ci w USA?
Do Stanów wziąłem listę meczów, które prowadziłem w Polsce. Załatwiłem zaświadczenie z mojego związku, że pracowałem dla nich w konkretnych latach. Zawsze spisywałem na kartce mecze, które sędziowałem. Notatki przepisałem na komputerze i wydrukowałem. Chodziło o spotkania w juniorach, trampkarzach i seniorach. Dokumenty dostarczyłem do związku w Illinois.
Byli pod wrażeniem?
Usłyszałem coś w stylu: "Bardzo fajnie, gratulujemy, ale u nas to się nie liczy". Myślałem, że przetarcie z Polski coś da. Niestety. W USA tylko międzynarodowe doświadczenie, pod egidą FIFA, mogłoby mi pomóc. Musiałem zacząć od zera. Jeździłem na turnieje dziecięce, gwizdałem w meczach stanowych, w tutejszych B-klasach, szukałem różnych eventów, turniejów weekendowych. Sędziowałem po osiem meczów w dwa dni, żeby zostać zauważonym. A w tygodniu pracowałem.
Na budowie.
Zaczynałem od malowania. Razem z ekipą przez pierwsze cztery miesiące zajmowaliśmy się gigantyczną willą. Byłem fanem filmu "Kevin sam w domu". To było jedno z pierwszych miejsc, które zobaczyłem po przyjeździe do Chicago. Nawet mamę tam zabrałem, bo dom Kevina stoi pod miastem. W telewizji wydawał się ogromny. Na żywo już trochę mniejszy. A posiadłość, którą przyszło mi remontować, była cztery czy nawet pięć razy większa.
Dwa miesiące spędziliśmy na samym przygotowaniu tego miejsca do malowania. Najpierw było szlifowanie, podkłady. Trzeba było zabezpieczyć kratki na ścianie, obicia dookoła drzwi, podłogi. Później sprejowanie, pierwsza warstwa farby, druga. Najgorsza robota, bo nie widać efektów. Chodziłem przez kilka tygodni cały w białym pyle. Miałem go we włosach, na rękach, w nosie. Samo malowanie na koniec było ogromną przyjemnością.
Budziłem się o 5.30, jadłem śniadanie. Robiłem kanapki do pracy i na później, na drogę powrotną. W samochodzie spałem 45 minut, jadąc na robotę. Zaczynaliśmy z chłopakami o 7.00 rano, a kończyliśmy o 17.00. Wracając, jadłem drugi zestaw kanapek. Do mieszkania wchodziłem o 17.45, zostawiałem plecak, przebierałem się w sportowy strój i schodziłem na osiedlową "siłkę". O 18.00 zaczynał się serial "Two and a half men", przy którym lubiłem trenować. Był śmieszny. Relaksował mnie po dziesięciu godzinach pracy.
Oglądałem jednym okiem, robiłem półtorej godziny treningu, mniej więcej o 20.00 jadłem kolację i do spania. To była moja rutyna, którą wyniosłem z domu. Jestem z okolic Tarnowa. Do miasta jeździłem pociągiem, później z dworca szedłem do szkoły pieszo około pół godziny. Mama zawsze robiła mi kanapki do szkoły i na powrót do domu.
Jak długo żyłeś w ten sposób?
Dwa lata. Przez pierwsze osiem miesięcy mieszkałem u człowieka, którego wcześniej nie znałem. Mój mentor, sędzia główny Piotrek Mazur, miał w USA kolegę. Skontaktował mnie z nim, jeszcze gdy byłem w Polsce. Jego kolega polecił mi znajomego, który maluje domy i szuka pomocnika. Pierwsze dwa dni przenocowałem u kumpla, którego znałem z Polski, a później trafiłem do mieszkania faceta, z którym zacząłem pracować na budowie. Spałem u niego w salonie na dmuchanym materacu. Ustawiłem go w kącie, za kanapą, żeby nikomu nie przeszkadzał. To było małe mieszkanie z jednym pokojem i salonem. Po kilku miesiącach zainwestowałem w normalny materac. Taki wąski, jednoosobowy, na łóżko. Był znacznie wygodniejszy. Leżał w tym samym miejscu: w kącie przy ścianie.
Zastanawiam się, jak łączyłeś budowlankę z treningami?
Pracowałem dziesięć godzin dziennie od poniedziałku do piątku przy malowaniu, a gdy trzeba było murować - osiem godzin. Robota mi odpowiadała, bo miałem wolne weekendy, a jeśli potrzebowałem wolnego na mecz, nikt nie robił problemów. Cały czas w mojej głowie było sędziowanie. Budowlanka to był sposób, żeby przetrwać. Nie było to idealne zajęcie pod kątem wypoczynku, ale podporządkowałem swoje życie pod inny cel.
Wiele razy wychodziłem na trening brudny. Chodziłem na pobliski stadion biegać umazany farbą. Nie było się czasu umyć. Ale nie zwracałem na to uwagi.
Miałeś jakiekolwiek doświadczenie z pracy na budowie?
W Polsce nigdy nie pomalowałem nawet ściany. Raz, w wakacje, przez dwa miesiące pomagałem w firmie produkującej dachy. Żeby dorobić.
W Stanach pracowałem też w studiu, robiliśmy tekstury na ścianę pod wykończenia wnętrz. Trochę czasu spędziłem na murarce. Jeździliśmy z chłopakami do wieżowców mieszkalnych obok Willis Tower w samym centrum Chicago, tych pięknych drapaczy chmur. Patrzyłem, jak ludzie sobie żyją. Mieli niesamowite widoki na miasto. Marzyłem, by kiedyś znaleźć się w takim budynku, ale już nie w roboczym stroju. Nieraz siedzieliśmy z kolegami na przerwie i zastanawialiśmy się, co zrobić, żeby odnieść sukces.
Widok na centrum Chicago mobilizował. Myślałem jak robot: iść na trening, dążyć do celu. Zapewnić sobie inne zarobki, które pozwolą na zamieszkanie w takim miejscu. Ale zanim to nastąpiło, musiałem zafugować kilka kominów.
Na dużej wysokości?
Zaraz obok Willis Tower stał budynek, miał z 15 pięter. W porównaniu do wieżowców obok to nic, ale ja mam lęk wysokości. Wchodziliśmy na dach z kolegą. Mi przypadła niewdzięczna rola pomocnika. Nie znałem się na murarce, więc wciągałem po linie wiadra z piaskiem i cementem. Kolega murował, ja mieszałem. Na dachu.
Najpierw jednak musiałem wciągać na ten budynek drabinę po sznurku, żeby wdrapać się po niej na komin. Wciągając ją, nie patrzyłem w dół, bo się bałem. Ukruszyłem drabiną kawałek dachu, który spadł na samochód. Wprost na maskę. Była do wymiany. Niemal całą pensję z tej fuchy musiałem przeznaczyć na naprawę tego auta. Dziękuję koledze, że honorowo dołożył się do mechanika.
Kiedy zobaczyłeś światełko w tunelu?
W kwietniu 2017 roku. Wtedy dostałem pierwszy mecz w lidze USL, na drugim poziomie rozgrywkowy w Stanach, zaraz po MLS. Opłaciło się jeździć na te wszystkie turnieje i gwizdać w niższych ligach. Sędziowałem nawet spotkania polskich rozgrywek w Chicago. Była taka liga, złożona z pięciu, sześciu zespołów o typowo polskich nazwach. Amerykanie nie przepadają za tymi meczami, bo jest dużo krzyku, pretensji, ostrej gry. Na przykład w derbach Wisłoka - Igloopol. Ja byłem obyty z takim klimatem, brałem, co dali. W końcu zostałem zauważony. Właśnie na turnieju młodzieżowym.
Wszedłem na poziom zawodowy i pracowałem już trochę mniej, trzy dni w tygodniu. Ten moment był przełomowy. Po latach ciężkiej orki dostałem mecz w USL. Wyszedłem na stadion jako główny, zobaczyłem światła, fajerwerki, mnóstwo kibiców, zaśpiewali hymn. Pomyślałem: to jest moje miejsce, chcę tu być. Czułem przynależność do tego środowiska.
Przed debiutem w MLS, cztery lata później, wziąłem tydzień wolnego w pracy. Wiedziałem, że zarobię na boisku mniej niż na budowie, ale chciałem być dobrze zregenerowany, bo Howard Webb obserwował tamto spotkanie.
A niedawno sędziowałeś spotkanie Leo Messiemu. Inter Miami przegrał z Atlantą 2:3 po golu Bartosza Slisza.
Po tych wszystkich niższych ligach to była bułka z masłem. Pamiętam mecz międzystanowy drużyn z Chicago. Jedna drużyna złożona z zawodników z Nigerii. Wybiegani, fizyczni. Spotkanie na szczycie, wieczór. Podyktowałem rzut karny, dla mnie oczywisty. Skończyło się 2:2. No ale Nigeryjczycy nie zgodzili się z moją decyzją. Było trudno, nie było nawet szatni, przebierałem się na ławce obok boiska. Otoczyli mnie całą drużyną, mieli pretensje. Gorąco się zrobiło. Na szczęście nie doszło do rękoczynów. Minęło kilkadziesiąt minut, zanim ci ludzie się rozeszli.
Messi też miał pretensje?
Sędziowałem im ważny mecz, o wszystko. Dla mnie również było to prawdopodobnie najważniejsze spotkanie, które prowadziłem w Stanach. Przegrali z Atlantą i odpadli w play-offach o zdobycie mistrzostwa MLS. Miałem z Messim kilka interakcji. Po jednej pytał mnie, czemu nie ma faulu, albo krzyknął: "Ej, faul! Sprawdź to, użyj VAR-u!". Ale nie sprawiał większego problemu. To była przyjemność.
Takie postacie paraliżują?
Generalnie wyłączam się i nie patrzę, komu sędziuję. Gwiżdżę każdy faul, nie stosuje taryfy ulgowej dla gwiazd. Na pewno Luka Modrić czy Messi robią wrażenie swoją grą. Tacy piłkarze wnoszą cię na wyższy poziom. Stoję obok jednego z nich i dopiero wtedy zdaję sobie sprawę, ile oni widzą. Modrić nie zdąży przyjąć piłki, a już ma pomysł, gdzie poda. To, gdy jest się obok, robi wielkie wrażenie. Tak samo jest z Messim. Muszę skanować przestrzeń razem z nimi, czytać grę, bo on na przykład potrafi w jedną sekundę nabrać wszystkich, zrobić coś nieprzewidywalnego.
Gratulowałeś Sliszowi gola przeciwko Interowi?
Pewnie, to był wielki dzień dla jego zespołu. Bardzo lubię Bartka. Zawsze podczas meczu stara się wywierać na mnie presję, mówi do mnie ciągle, zaklnie po polsku. Ale wszystko w fajnym, profesjonalnym tonie. Z każdym polskim zawodnikiem mam lub miałem dobry kontakt.
Ułożyłeś sobie życie w Stanach?
Myślę, że tak. Nie planuję wracać do kraju. Pamiętam początki, mieszkałem bliżej centrum. Byłem w szoku, ilu Polaków jest w Chicago. W siłowni ciągle słyszałem nasz język. Są tu polskie sklepy, restauracje, banki, mnóstwo firm budowlanych. Jeśli ktoś nie zna języka angielskiego, to spokojnie poradzi sobie, mówiąc tylko po polsku. Najwięcej "nas" w okolicach lotniska. Na miejscu poznałem też swoją obecną partnerkę, Polkę. Wybraliśmy się do kina i poszło. Ada wyjechała z rodziną w wieku 12 lat. W Chicago chodziła do szkoły. Trochę zapomniała języka, ale szybko jej przypomniałem, bo w domu rozmawiamy tylko po polsku. Na jej angielski nie reaguję.
Drogie jest życie w Stanach?
Jeśli chcesz pracować, to nie. Nie trzeba robić nadgodzin, żeby się utrzymać. Wystarczy zwykła, sumienna praca od poniedziałku do piątku. Ja zarabiałem na początku minimalną stawkę, około dziesięciu dolarów za godzinę. Na budowie. Pracując tydzień, można było zapłacić za wynajem mieszkania i rachunki. Prowadziłem swobodne życie. Na pewno teraz jest drożej niż dziesięć lat temu, gdy przyjechałem do USA. Wynajem mieszkania kosztował mniej więcej 600-700 dolarów miesięcznie, ale stawki wzrosły dwukrotnie. Obecnie mieszkam dalej od Chicago, kupiłem dom. Kolega, u którego pracowałem i spałem na podłodze, pomagał mi go malować. Do dziś mam z Maćkiem dobry kontakt. Często przejeżdżam obok osiedla, na którym remontowaliśmy tą gigantyczną posiadłość. Wspomnienia wracają.
Masz cel na kolejne lata?
Bardziej skupiam się na tym, żeby dobrze sędziować tu i teraz, mecz po meczu. Wiadomo, mundial zawsze jest marzeniem. Może mistrzostwa świata w 2030 lub 2034 roku będą w zasięgu? Po drodze są też turnieje młodzieżowe, ale ja nie wybiegam za daleko w przyszłość. Jeśli wszystko będzie szło tak dobrze, jak do tej pory, to na pewno nie jest to niemożliwe. Najważniejsze, by było zdrowie i by omijały mnie kontuzje. Reszta sama się ułoży.
Przeżywasz swój "American Dream".
Warto marzyć i iść po swoje. Tak, spełniam swój polski sen w Ameryce.
rozmawiał Mateusz Skwierawski