Piłkarze Lecha zaatakowali tak wściekle, jakby na co dzień jedli surowe mięso [OPINIA]

PAP / Jakub Kaczmarczyk / Na zdjęciu: piłkarze Lecha i Legii
PAP / Jakub Kaczmarczyk / Na zdjęciu: piłkarze Lecha i Legii

7 bramek, mnóstwo emocji, efektowne akcje, momentami wymiana ciosów - taki mecz to się ogląda! Kapitalne spotkanie (5:2) było znakomitą wizytówką ligi. Gracze Lecha wyszli na boisko z tak dziką żądzą zwycięstwa, jakby na co dzień jedli surowe mięso.

Klasyk Ekstraklasy, derby Polski, mecz dwóch największych polskich klubów itd. - do opisywania konfrontacji Legii z Lechem zwykło się używać wielkich i mocnych określeń. Tyle że w ostatnich sezonach te spotkania zwykle były zamknięte i przynosiły więcej rozczarowań niż zachwytów. I to nie tylko dlatego, że oczekiwania wobec tego pojedynku były wygórowane. Raczej dlatego, że ponad pięknem futbolu z reguły stawiano wielkie ambicje, animozje kibiców obu klubów czy po prostu samą walkę na boisku. Tak, by nikt nie miał wątpliwości jak bardzo piłkarzom zależy na zwycięstwie. Jakby sensem futbolu była sama walka a nie dobra, widowiskowa piłka nożna. Dostawaliśmy więc - zamiast uczty piłkarskiej - sporo rąbanki, kopania się po kościach, przepychanek, bijatyk, szarpania itp. A bramek było jak na lekarstwo.

Na szczęście tym razem było zupełnie inaczej. Miało być w końcu trochę piłki w piłce, miało być efektownie, odważnie, widowiskowo i było. Tak, jak na duży mecz przystało. I na fakt, że był to optymalny moment na spotkanie dwóch wielkich klubów Ekstraklasy. Bo nie dość, że obie drużyny są napakowane gwiazdami ligi, to jeszcze "Kolejorz" broniący - przed tą kolejką - pozycji lidera Ekstraklasa, był dodatkowo podrażniony niespodziewaną wpadką z Puszczą Niepołomice (0:2) w poprzedniej kolejce. Po drugie stadion przy Bułgarskiej, to dla gospodarzy twierdza. Już przed przyjazdem Legii do Poznania, Lech z siedmiu meczów u siebie wygrał aż sześć. Teraz dołożył kolejne zwycięstwo. Był zdecydowanym faworytem tej konfrontacji i nie zawiódł.

Ale, bądźmy szczerzy, Legia też nie przyjechała na Bułgarską w roli chłopca do bicia. Zespół z Łazienkowskiej ma (miał?) przecież swój dobry czas. W tej drużynie - po kiepskim wrześniu - w końcu coś zaczęło się układać. Legia wygrała - licząc z europejskimi pucharami - sześć ostatnich meczów z rzędu! I aż w dziewięciu kolejnych spotkaniach nie doznała porażki. To robi wrażenie.

Ta seria - właśnie przerwana przez Lecha - była o tyle ważna, że odsunęła od trenera Goncalo Feio widmo zwolnienia. Bo po porażkach z Pogonią Szczecin i z Rakowem Częstochowa u siebie, posada Portugalczyka wisiała na włosku.

ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie Kompromitacja bramkarza. Kuriozalny gol w Meksyku

Klub już rozglądał się za jego następcą, prowadził rozmowy, do zmiany miało dojść w październikowej przerwie na kadrę, ale - ostatecznie - z żadnym, nowym szkoleniowcem się nie dogadano. Więc Goncalo cudem przetrwał i - po tej przerwie na kadrę - zaczął seryjnie wygrywać. Nie tylko w Ekstraklasie, ale i w Europie (komplet punktów w Lidze Konferencji).

Nie da się nie zauważyć, że ten postęp nastąpił w momencie, gdy Legia zmieniła system gry i z trójki obrońców przeszła na czwórkę. W tym ustawieniu zespół z Łazienkowskiej stał się szczelny obronie, a gra drużyny bardziej efektywna. Atmosfera wokół drużyny się poprawiła, bo Legia traciła mało bramek. Co zatem stało się w Poznaniu, że tak to się wszystko posypało? Czemu zespół z Warszawy zagrał tak naiwnie? Czemu zabrakło w obronie niezbędnej agresji? To są pytania do Goncalo Feio.

Na szczęście dla niego teraz nikt już nie mówi głośno o jego zwolnieniu. Wysoka porażka w Poznaniu też pewnie tego nie zmieni. Dostanie czas do końca sezonu. Jeśli wygrałby mistrzostwo, nikt nie będzie pamiętał o kryzysie z początku jesieni. Ale czy mówienie na Łazienkowskiej o tytule nie jest dzisiaj trochę nie na miejscu?

Lech czekał na zwycięstwo z Legią u siebie od czterech lat. Długo. Jak na oczekiwania kibiców Lecha nawet bardzo długo. Ale się doczekał. W niedzielę gospodarze zaczęli z wysokiego C. Na początku wręcz stłamsili Legię pod jej bramką. Już do przerwy lechici dwa razy wychodzili na prowadzenie, ale też dwa razy Legia wracała do gry i dwa razy doprowadzała do wyrównania. Lech nie spasował. Ruszył po przerwie z taką pasją, że w dziesięć minut drugiej połowy zdobył dwa gole, a chwilę później trzeciego, który zamknął ten mecz.

Lech po tej kolejce jest na szczycie tabeli i nie jest to lider malowany. Nikt na tę pozycję bardziej od poznaniaków nie zasłużył. Nie tylko w meczu z Legią, na co wskazują statystyki. Lech jest drużyną, która oddaje najwięcej strzałów w lidze. Już przed meczem z Legią, "Kolejorz" miał na liczniku 221 strzałów. Poznaniacy mają też największe posiadanie piłki w Ekstraklasie.

Praca duńskiego trenera Lecha jest nie do przecenienia. Trener Niels Frederiksen naprawdę robi różnicę. Trudno nie dostrzec progresu, jaki zrobił "Kolejorz" w tym sezonie. Z drużyny nijakiej, rozchwianej, chimerycznej Lech stał się zespołem silnym, stabilnym, pozytywnie przewidywalnym. Na tym etapie sezonu ma już dziewięć punktów przewagi nad Legią. To co prawda niczego jeszcze nie przesądza, ale to już bardzo dużo. Wielkie podziękowania dla piłkarzy i trenera Lecha, że tym razem zwyciężyła filozofia, że mecz piłkarski wygrywa ta drużyna, która strzeli jednego gola więcej, a nie filozofia, że wygrywa ta, która straci jednego gola mniej niż przeciwnik. Ukłony.

Dariusz Tuzimek, WP SportoweFakty

Źródło artykułu: Dariusz Tuzimek