Na sześciopasmowej autostradzie I-15, na północ od Miramar Road stał samochód ciężarowy Ford F-600. Samochód zepsuł się, więc kierowca zostawił go prawidłowo na prawym skrajnym pasie (awaryjnym), zapalił żółte pulsujące światła i poszedł szukać pomocy.
Było już po północy. Ciepło, sucho. Drogę w tym miejscu, w pobliżu skrzyżowania, oświetlały latarnie. Niewielki ruch, żadnych nadzwyczajnych okoliczności. Maksymalna prędkość na tym odcinku drogi wynosiła 55 mil, czyli około 90 kilometrów na godzinę.
Kazimierz Deyna znacznie tę granicę przekroczył. Może zasnął, może migające miarowo żółte światła ostrzegawcze trucka wziął za jakieś inne. Jechał tak, jakby nic nie stało mu na drodze. Całą siłą swojego Dodge’a uderzył w tył zaparkowanej ciężarówki. Policja nie stwierdziła śladów hamowania.
ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie Piękny gol piłkarki FC Barcelony. Co za uderzenie!
Swoim autem wpadł na stojący samochód przednią prawą stroną. Miał zapięte pasy, ale to mu nie pomogło. Przednia część samochodu została zmiażdżona aż do fotela kierowcy. Deyna zginął na miejscu. Była godzina 1:25 w nocy.
Coroner Charles Kelly napisał w raporcie, że przyczyną śmierci były liczne obrażenia głowy, klatki piersiowej, a w ślad za nimi także i wewnętrzne. Urazy były tak liczne i widoczne, że Deyna musiał zostać pochowany z zabandażowaną głową.
Zidentyfikowano go na podstawie prawa jazdy, oraz okolicznościowego sygnetu, który otrzymał od prezydenta San Diego Sockers po zdobyciu kolejnego halowego tytułu mistrza Stanów Zjednoczonych. W bagażniku wiózł 22 piłki, którymi tego dnia prowadził trening z małymi chłopcami.
Pogrzeb
Był dobrym i lubianym człowiekiem. Nie wytrzymał zmian w swoim życiu, które zaszły po zakończeniu kariery. Nie potrafił niczego innego poza grą w piłkę. Tylko uczenie dzieci dawało mu satysfakcję. Powtarzał wielokrotnie: - Mam w życiu jedno marzenie. Kiedy już dobrze się ustawię w tej Ameryce, wrócę do Polski i założę szkółkę piłkarską dla dzieci.
Po jego śmierci żona zawiadomiła kogo się dało. Nie przyjechał nikt z naszego kraju.
Kazimierz Deyna był wybitnym piłkarzem, jednym z najlepszych w historii światowego futbolu. Docenili to związani z soccerem Amerykanie, którzy licznie zjawili się na uroczystościach. Byli przedstawiciele władz miasta, Amerykańskiej Federacji Piłkarskiej, szefowie i piłkarze San Diego Sockers oraz klubów, gdzie "Kaka" zajmował się młodzieżą.
Zabrakło natomiast - poza garstką miejscowej Polonii - tych, na których można i trzeba było liczyć. Nie pojawił się żaden piłkarz (a było ich sporo w USA, Kanadzie i Europie Zachodniej), z którymi "Kaka" grał w Legii i w reprezentacji. Nie zjawili się wysłannicy licznych klubów polonijnych.
Przykre także, że w uroczystościach pogrzebowych tak znakomitego futbolisty nie wziął udziału nikt z przedstawicieli Polskiego Związku Piłki Nożnej.
Jedno ze wspomnień o Deynie klubowy magazyn (San Diego Sockers) "Sockers Today" opatrzył tytułem: "Kaz Deyna was a Legend for Soccers and Sockers". "Nie wiemy, czy w niebie gra się w piłkę nożną. Jeśli tak, można mieć pewność, że The Magician Kazzie w niebieskiej drużynie nosi na rękawie kapitańską opaskę".
W 2012 urna z prochami Kazimierza Deyny została sprowadzona do Polski. 6 czerwca w Katedrze Polowej Wojska Polskiego w Warszawie została odprawiona ponownie msza święta pogrzebowa, po której urna spoczęła na Cmentarzu Wojskowym na Powązkach. Uroczystość miała charakter państwowy. Tego samego dnia nastąpiło również uroczyste odsłonięcie pomnika "Kaki" w pobliżu stadionu Legii oraz nadanie jego imienia wschodniej trybunie na tymże stadionie.
Legenda
Kazimierz "Kaka" Deyna był wybitnym piłkarzem, gwiazdą reprezentacji, warszawskiej Legii oraz amerykańskiej drużyny San Diego Sockers. Gracza, który wszedł na światowe piłkarskie salony bez żadnych kompleksów i z miejsca zyskał szacunek przeciwników i podziw kibiców.
Był, jest i będzie ikoną zarówno narodowej drużyny, jak i Legii Warszawa, z którą odnosił największe sukcesy w piłce klubowej. Po ukończeniu przez niego trzydziestego roku życia, ówczesne władze państwowe pozwoliły mu wyjechać za granicę. Zdecydował się na Manchester City, gdzie czas spędzony musiał zaliczyć do średnio udanych.
I pomyśleć, że na początku lat 70 napływały dla "Kaki" oferty z Włoch, Niemiec i Hiszpanii. Chciał go przecież nawet wielki Real Madryt - marzenie jego dzieciństwa. W tamtym okresie jednak piłkarzom było bardzo trudno opuścić nasz kraj, by mogli kontynuować swoją karierę za granicą.
Po mistrzostwach Świata w 1974 roku, w których Polska zajęła 3. miejsce, Deyna został wybrany trzecim piłkarzem na świecie według tygodnika "France Football". Sklasyfikowano go obok Johana Cruyffa i Franza Beckenbauera. W tym samym roku niemiecki "Kicker" przyznał Deynie "Brązową Piłkę", w gronie tych samych piłkarzy. Polacy zrobili furorę. O Deynie pisano w samych superlatywach.
"Świat się dowiedział, że nowy Rivera, nowy Gerson, nowy Netzer przybył do RFN z kraju, który dotychczas uchodził za piłkarską prowincję. Po zakończeniu mistrzostw zyskał Deyna miano najlepszego gracza środka pola na świecie. Jego atutami w grze nie jest szybkość i bojowość, jak u Gersona lub Netzera. Polak jest większym od nich artystą, takim jak Gianni Rivera, z tą jednak różnicą, że o ile Włoch umiał genialnie zainicjować akcję, o tyle Polak jest piłkarzem, który nie tylko sam kieruje grą całego napadu, ale również z niespotykaną siłą i precyzją sam potrafi strzelać na bramkę. Deyna jest zawodnikiem, który narzuca napastnikom takie, a nie inne tempo gry" - pisasł Harry Valerin, zachodnioniemiecki dziennikarz i teoretyk futbolu.
Wyjazd do USA
Na początku 1981 roku, po przygodzie w Manchesterem City, Deyna podpisał kontrakt z zawodową drużyną piłkarską San Diego Sockers. To był początek nowej drogi, ale jednocześnie koniec wielkiej kariery. Od tej pory przez ponad pięć lat mierzył się z amerykańskimi nastolatkami i podstarzałymi piłkarzami z Europy, którzy tak jak on w Stanach Zjednoczonych kończyli swoje kariery lub przybywali tu, by zarobić podczas wakacji.
Nadal był gwiazdą, w swoim czasie najbardziej utytułowanym piłkarzem na kontynencie amerykańskim, choć przed nim grali tam Pele, Beckenbauer, Cruyff, Eusebio i inni. Uchodził za wielkiego mistrza, znanego na Starym Kontynencie, a Ameryka pod względem piłkarskim zawsze miała kompleks Europy i ceniła wszystko, co z niej pochodziło.
Deyna reprezentował kunszt rzadko spotykany. Był konstruktorem i egzekutorem. Grał w North American Soccer League (rozgrywki na normalnych boiskach) i w Major Indoor Soccer League (rozgrywki halowe).
Miał też epizod kinowy. W 1981 roku reżyser John Houston zaangażował go do filmu "Victory" (polski tytuł: "Ucieczka do zwycięstwa"). U boku Pelego, Bobby'ego Moore’a, Osvaldo Ardilesa, Paula van Himsta oraz aktorów Maxa von Sydowa, Sylvestra Stallone'a i Michaela Caine'a, Deyna zagrał rolę polskiego żołnierza, więźnia stalagu, członka międzynarodowej drużyny piłkarskiej, ogrywającej Niemców podczas okupacji w Paryżu.
Po zakończeniu kariery znalazł się na życiowym zakręcie. To był czas, kiedy nie układało mu się najlepiej - został oszukany przez wspólnika, miał kłopoty finansowe, bywał w kasynie, pojawił się duży problem z alkoholem.
Deyna miał pecha, że zawierzył Tedowi Miodońskiemu - biznesmenowi i menadżerowi, który pomagał wielu Polakom odnaleźć się w Stanach Zjednoczonych. Ten "opiekował" się jego finansami. Robił to jednak na tyle niedbale, że piłkarz stracił spory majątek, sięgający ponoć pół miliona dolarów.
Miodoński na cel brał sobie głównie piłkarzy, gdyż ci byli gwarantem pojawienia się większych pieniędzy. Kilka lat wcześniej, jednym z oszukanych przez niego był - również grający w USA - Franciszek Smuda.
Epilog
"Deyna Kazimierz. Nie rusz Kazika, bo zginiesz" - słychać czasem z trybun stadionu przy Łazienkowskiej. W warszawskiej Legii grał z numerem "10". Numer ten od sezonu 2006/07 jest w stołecznym klubie zastrzeżony - nigdy już nie zobaczymy z nim żadnego zawodnika tego klubu. Podobnie rzecz się ma w San Diego Sockers.
Po Deynie pozostały tylko wspomnienia i żal, że po zawieszeniu butów na kołku nie poszedł inną drogą. Jeszcze dziś pewnie pokazałby młodym nie jedno zagranie. Był wielkim reżyserem, architektem poczynań ofensywnych zespołów, w których występował. Jako kapitan był charyzmatycznym przywódcą przede wszystkim reprezentacji Polski.
Wojciech Ślusarczyk, RetroFutbol.pl