Pięć goli to jest zawsze pięć goli. Robi wrażenie. Nawet jeśli były wbite tylko "kelnerom". Wynik trzeba docenić, trzeba pogratulować trenerowi, drużynie i trzeba o tym meczu natychmiast zapomnieć. Przeciwnik był słabiusieńki i przez większość meczu grał w "dziesiątkę".
Podtrzymuję tezę, jaką wygłosiłem przed meczem: z tą drużyną wygrałaby połowa klubów polskiej Ekstraklasy. Goście wyglądali w Warszawie jak grupa estońskich turystów, którzy przypadkowo wysiedli z autobusu obok stadionu, bo myśleli, że tu nadal jest bazar. Zejdźmy więc szybko na ziemię i nie wyciągajmy daleko idących wniosków po spotkaniu, które było mniej wymagające niż treningowa gierka.
Walia to rywal z innej półki. Twardy, walczący, dużo lepiej zorganizowany. No i będzie grał u siebie, w Cardiff. Ale też, nie straszmy się przesadnie, bo nie ma czym. To przeciwnik w zasięgu Biało-Czerwonych.
Istotne jest, żeby właśnie na tle Walijczyków najlepsi piłkarze czwartkowego meczu - Jakub Piotrowski i Nicola Zalewski - potwierdzili, że potrafią zagrać tak samo dobrze jak z Estonią. Żeby Nicola równie łatwo kręcił rywali na skrzydle, a Kuba znów był taranem w środku pola, który w każdej chwili może strzelić bramkę. Żeby napastnicy (Lewandowski, Świderski, Buksa), którzy czwartkowy mecz skończyli bez gola (a przecież bramek padło pięć!), udowodnili, że to był tylko przypadek.
ZOBACZ WIDEO: Listkiewicz: Lewandowski? Był dobrym duchem drużyny, nie histeryzował
Stare piłkarskie porzekadło mówi, że zwycięskiego składu się nie zmienia, ale przed Walią nie trzymałbym się tej zasady. Powiem więcej: jeśli w Cardiff obrona wyjdzie w takim samym zestawieniu (Paweł Dawidowicz, Jan Bednarek, Jakub Kiwior), to nie wygramy tego spotkania. My tam jedziemy nie na mecz, tylko na wojnę. Na walkę wręcz, więc obrońca, który słabo gra w kontakcie (Bednarek), absolutnie się tam nie sprawdzi.
Nie chcę obarczać stopera Southampton całkowitą winą za utratę gola z Estonią, bo przy tej wtopie umoczyło paluszki jeszcze kilku jego kolegów: Bartosz Slisz dał się rywalowi minąć, Jakub Moder się poślizgnął, a Wojciech Szczęsny dostał piłkę pod pachę. Wszystko to prawda, wina się rozkłada.
No, ale akurat Bednarek zrobił klasycznego Bednarka: miał doskoczyć do rywala, zawahał się, spóźnił, a później mocno gestykulował, eksponując swoje pretensje do kolegów. Ja już ten "film" widziałem. I to niestety kilka razy. Nie mam ochoty ponownie go oglądać w Cardiff we wtorek. Utrata gola z takim przeciwnikiem była absolutnie niepotrzebna. Z Estończykami prawie w ogóle nie została sprawdzona nasza gra defensywna, a jak już raz została, to nie zdała egzaminu.
Niestety naszym reprezentantom zdarzył się kolejny moment dekoncentracji. I przy takim wyniku może byłoby to do wybaczenia, gdyby nie fakt, że "moment dekoncentracji" to jest znak rozpoznawczy Biało-Czerwonych w całych eliminacjach do Euro 2024. Kolejny, w Cardiff, będzie ostateczną katastrofą. Dlatego ważne było, żeby nad tą straconą bramką nie przejść do porządku dziennego. Nie rozgrzeszyć się łatwo i głupio, że skoro strzeliliśmy pięć goli, to na stratę jednego można sobie pozwolić. No właśnie nie można.
Szczęsny myśli tak samo. Więc kiedy zawodnicy z pola, tuż po meczu, na środku boiska "zbijali piątki" i poklepywali się w zadowoleniu po plecach, nasz bramkarz manifestacyjnie zszedł z boiska, jakby chciał kolegom uzmysłowić, żeby zeszli na ziemię.
Ta manifestacja Szczęsnego była ważniejsza, niż wszystko inne co się stało tego wieczora na Narodowym. Ta "interwencja" Wojtka może nam uratować awans do mistrzostw Europy. Bo jest zimnym prysznicem, który ma otrzeźwić polskich piłkarzy i przywrócić ich do pionu. Jest wołaniem o profesjonalizm i o koncentrację. Wołaniem tak głośnym, że głośniej się już wołać nie da.
Dariusz Tuzimek dla WP SportoweFakty
Czytaj więcej:
Zadanie wykonane. Imponujący wynik Polaków
Nie do wiary. Wyliczył, ile musieliśmy czekać na taki mecz reprezentacji Polski