Jakub Kwiatkowski był rzecznikiem prasowym PZPN w latach 2012-2023, a od 2018 roku pełnił także funkcję team managera reprezentacji Polski. W rozmowie z WP SportoweFakty zdradza kulisy swojego głośnego rozstania z federacją, mówi o wiedzy Cezarego Kuleszy na temat premii od Mateusza Morawieckiego i wspomina o "stanie dużego rozluźnienia" działaczy podczas wyjazdu reprezentacji na Wyspy Owcze. Mówi też o planach TVP dotyczących ważnych imprez sportowych i powrotach znanych twarzy do telewizji.
Dariusz Tuzimek, WP SportoweFakty: Chodzi pan do pracy na piechotę? Mieszka pan na tej samej ulicy, przy której jest TVP.
Jakub Kwiatkowski, dyrektor TVP Sport: Z uwagi na pogodę jeszcze jeżdżę samochodem, ale będę chodził, obiecuję. Mam do pracy około 1000 metrów, więc to będzie dobra rozgrzewka. Zabawna historia z tym mieszkaniem na Woronicza, bo jak je kupowaliśmy, to moja żona Agata Załęcka, która jest aktorką, mówiła: "Kuba, trzeba je brać, bo stąd będzie blisko do Telewizji". W tamtym momencie nawet przez myśl mi nie przyszło, że z nas dwojga, to ja na tym przede wszystkim skorzystam.
Proszę się przyznać: skąd się pan wziął w tej TVP Sport? Kto pana polecił, jak do tego doszło? Nie było pana na karuzeli kandydatów. Kibicom jest pan znany jako rzecznik PZPN, w telewizji pracował pan dawno temu, w Eurosporcie w dziale PR.
W Eurosporcie pracowałem siedem lat i wtedy, w latach 2002-2009, to była w Polsce jeszcze dość mała firma. W tamtym okresie nie należała do Warner Bros. Discovery. Odpowiadałem za komunikację, analizowałem wyniki oglądalności i opiniowałem zakup praw do wydarzeń sportowych. Raz w miesiącu leciałem do centrali w Paryżu i poznawałem telewizję od podszewki. Dzięki temu łatwiej mi wejść do TVP Sport. A z kolei dzięki pracy przy piłkarskiej reprezentacji poznałem też wielu pracowników telewizji.
To wszystko prawda, ale ktoś musiał pana nazwisko podpowiedzieć prezesowi Tomaszowi Sygutowi. Czy to był Zbigniew Boniek - bo takie chodzą słuchy?
Tomasz Sygut zadzwonił do mnie niespełna tydzień po tym, jak zostałem zwolniony z PZPN. Chciał się spotkać, bo - jak powiedział - miał na mnie pewien pomysł. I dodał, że mamy sporo wspólnych znajomych, którzy dobrze się o mnie wypowiadają. Czy w tym gronie był Zbigniew Boniek? Nie wiem. Nie wykluczam, ale on sam mi o tym nie powiedział. Mogę tylko podziękować wszystkim, którzy mnie rekomendowali i wstawili się za mną, gdy zwalniał mnie PZPN.
Po spotkaniu z prezesem Sygutem, kiedy dostałem ofertę zostania szefem TVP Sport, pojechałem się rozliczyć, podpisać obiegówkę w PZPN. Byłem oczywiście w dobrym nastroju, ktoś w związku stwierdził, że mam zaskakująco dobry humor jak na osobę niedawno zwolnioną. Wyrwało mi się wtedy, nie ukrywam, z drobną satysfakcją, że tu niektórzy niebawem z wrażenia z krzeseł pospadają. Pewnie to było niepotrzebne, bo już zamykam tamten rozdział.
W końcówce pracy w PZPN nie miałem już żadnej satysfakcji, byłem sfrustrowany niemożnością działania. Bycie rzecznikiem polega na zarządzaniu komunikacją, a ja na końcu nie miałem w ogóle na to wpływu. Ani na to, jaki się komunikat ukaże, kiedy i czy w ogóle się ukaże. A podstawową kwestią przy komunikacji kryzysowej jest mówienie prawdy i bycie otwartym na współpracę z mediami. A jak się popełniło błąd, trzeba umieć przeprosić. A pamięta pan, jak to wyglądało choćby przy okazji afery z zabraniem na pokład samolotu z reprezentacją pana Mirosława Stasiaka.
No niestety, pamiętam: prawdy, półprawdy, niedopowiedzenia, tajemnice, szukanie winy u wszystkich, ale nie u siebie. A przecież Szymon Jadczak w WP napisał prawdę, ujawniając, że człowiek zamieszany w korupcję w futbolu poleciał z kadrą jako gość PZPN. Potem obśmiał to dziennikarz Piotr Żelazny i związek zagroził pozwem. Komunikacyjne harakiri. Co pan wtedy rekomendował prezesowi PZPN?
Żeby przeprosić za sytuację, która tak bulwersowała środowisko. Ale mnie nie posłuchano.
Czym różni się PZPN Bońka od PZPN Kuleszy? Niektóre media kreują taki obraz, pozwoli pan, że użyję skrótu myślowego, jak między lekkim winem a mocną wódą.
Przede wszystkim nigdy w historii PZPN nie była tak mocno obecna polityka jak za czasów Cezarego Kuleszy. Oczywiście, duży związek sportowy musi utrzymywać pewne relacje z władzą, bo przecież nie żyje w próżni, natomiast w mojej ocenie w tym przypadku granice zostały mocno przekroczone. To - moim zdaniem - zaburzyło i wpłynęło na procesy zarządzania całym związkiem. A to się z kolei przełożyło na komunikację. Bo kiedy wybucha kryzys? Wtedy, kiedy dowiaduje się o nim opinia publiczna. A jeśli jakiś problem zostaje rozwiązany wewnątrz organizacji, to kryzysu nie ma.
I problem obecnego związku jest taki, że te informacje wyciekają, rodzą się afery, jedna po drugiej. Wcześniej tak nie było i to jest główna różnica pomiędzy PZPN-em Bońka i PZPN-em Kuleszy. Pewnych rzeczy nie przykryje nawet najlepszy rzecznik, jeśli organizacja pozwala sobie na zbyt dużo. Na przykład wielu dziennikarzy widziało na wyjeździe kadry na Wyspy Owcze działaczy związku przebranych w oficjalne dresy reprezentacji, którzy pojawiali się w miejscach publicznych w stanie - powiedzmy to oględnie - dużego rozluźnienia. To co w takiej sytuacji może pomóc rzecznik? Jak może tym zarządzić? To nie są kwestie komunikacji tylko organizacji związku.
Czy w czasie marcowego meczu barażowego o Euro z Estonią zasiądzie pan w loży prezesa PZPN, tak jak robili to wcześniejsi szefowie TVP Sport?
Na razie nie zastanawiałem się nad tym, bo nie mam zaproszenia. Ale niezależnie od tego, co się stało, muszę patrzeć w przyszłość, bo jesteśmy z prezesem Kuleszą skazani na współpracę. Na gali "Piłki Nożnej" rozmawialiśmy pierwszy raz od mojego zwolnienia ze związku. A jeszcze miesiąc temu, na Balu Mistrzów Sportu, nie rozmawialiśmy, bo emocje były zbyt świeże, więc jest progres. Muszę podejść do współpracy profesjonalnie, a nie emocjonalnie.
Może łatwiej się układa relacja między wami, bo przecież zwolnił pana podobno selekcjoner Michał Probierz, gdy powiedział, że nie widzi pana w swoim sztabie.
To było zaskakujące, bo gdy Michał Probierz został trenerem reprezentacji, deklarował chęć współpracy. Byłem z nim i drużyną przy wszystkich czterech jesiennych meczach. Nie zgłaszał żadnych obiekcji do mojej pracy. No, ale w grudniu w Hamburgu było losowanie grup finałowych mistrzostw Europy, na które nie poleciał i zrobiła się afera. Chodziło o to, że UEFA w oficjalnym piśmie zaprosiła tylko 21 selekcjonerów z tych krajów, które już awansowały. Trenerzy reprezentacji grających w barażach nie byli zaproszeni. Ale mogli być członkami 4-osobowej delegacji i tak zrobili choćby Walijczycy.
Dlatego gdy w "Fakcie" pojawił się artykuł pt. "UEFA nie chce Probierza", to mimo iż wiedziałem, że to teza nieprawdziwa, miałem świadomość, że może dojść do próby obarczenia mnie winą za tę sytuację. A przecież to nie ja ustalam skład polskiej delegacji. Gdy wróciliśmy z Hamburga, czułem, że coś jest na rzeczy, bo w poniedziałek trener Probierz bardzo chłodno się ze mną przywitał. Gdy we wtorek zaprosił mnie na rozmowę, przeczuwałem, co się wydarzy. Powiedział, że ma inny pomysł na sztab kadry i nie ma mnie w tym pomyśle. Dodał, że po pozostałe informacje mam się zgłosić do Kuleszy. U prezesa w gabinecie byli sekretarz związku Łukasz Wachowski i odpowiedzialny za komunikację Tomasz Kozłowski. Tam usłyszałem, że skoro Probierz mnie w sztabie nie chce, to Kozłowski też mnie nie chce. I tak zostałem zwolniony.
Myśli pan, że sprawa losowania to był tylko pretekst?
Nie wiem, ale mogło tak być. Mówiło się też, że trener Probierz w weekend poprzedzający moje zwolnienie spotkał się z Czesławem Michniewiczem.
No właśnie - jakie macie relacje z byłym selekcjonerem? Po mundialu w Katarze atakowaliście się wzajemnie przed zarządem PZPN o kwestię afery premiowej, a już same początki, czyli konferencja rozpoczynająca jego kadencję, nie były przyjemne.
Nie mam z Czesławem Michniewiczem kontaktu od ponad roku. Ale żeby dobrze naświetlić naszą współpracę, muszę wrócić do tej pierwszej konferencji, na której ogłaszano go selekcjonerem. Jak pan pewnie pamięta, nie wyszła ona najlepiej, bo dziennikarze mocno zaatakowali Michniewicza o jego powiązania z "Fryzjerem" (działacz oskarżony w aferze korupcyjnej w polskiej piłce, uważany za bossa tzw. piłkarskiej mafii - przyp. red.) i głównie taki przekaz poszedł później w mediach. Wszyscy w związku byli niezadowoleni z tego, jak to wyszło, łącznie z Michniewiczem.
Mnie dostawało się po głowie od mediów, że nie przygotowaliśmy się do trudnych pytań, które w przypadku tego trenera musiały paść. W PZPN też próbowano zrzucić całą winę na mnie. A ja nie mogłem wtedy publicznie powiedzieć, więc mówię to po raz pierwszy teraz, że na spotkanie przygotowujące tę konferencję, które odbywało się dzień wcześniej, w ogóle nie zostałem zaproszony i mnie na nim nie było. Przekazano mi tylko, że selekcjonerem wybrano Michniewicza i ja mam poprowadzić konfę. Na moje pytanie, czy związek spodziewa się ataków i jest na nie przygotowany, dostałem odpowiedź, że jest taka świadomość i mam się tym nie zajmować.
Zaczęło się więc od zgrzytu, a skończyło tym, że selekcjoner po mundialu w Katarze oskarżył pana przed zarządem PZPN, że źle zarządzał kryzysem związanym z aferą premiową?
Na szczęście dostałem prawo riposty i mogłem się bronić, choć nie wszyscy członkowie zarządu chcieli mi na to pozwolić. Odniosłem się do tych absurdalnych zarzutów, bo nie chciałem wziąć na siebie roli kozła ofiarnego. Próbowano mnie wrobić w to, że to ja nie powiedziałem prezesowi Kuleszy, że premier Morawiecki obiecał piłkarzom premię za wyjście z grupy.
No i jak z tym było? Przecież to była główna linia obrony prezesa Kuleszy i sekretarza Łukasza Wachowskiego, że związek nic o tym nie wiedział!
Uważa pan, że piastując odpowiedzialne stanowisko przy reprezentacji Polski, nie poinformowałbym swoich przełożonych o spotkaniu z premierem? Niech każdy na to retoryczne pytanie odpowie sobie sam. Zatajanie tej informacji by się nie mieściło w moim pojęciu profesjonalizmu, żebym nie powiedział przełożonym, że premier przychodzi na spotkanie z piłkarzami i mówi coś takiego. Dlaczego ostatecznie nikt z władz związku nie pojawił się wtedy na spotkaniu z premierem Morawieckim? Nie wiem. Nie chcę już tego drążyć, to zamknięty rozdział i niezła szkoła życia.
To wejdźmy w ten rozdział: jest wiele opinii, że nowa władza nie powinna darować tym, którzy z ochotą tworzyli TVPiS. Staje pan chyba przed trudnymi wyborami personalnymi w niektórych przypadkach. W przypadku Przemysława Babiarza wyżej ocenił pan jego kompetencje merytoryczne niż jego afiliacje z poprzednią władzą?
Zacznę od tego, że jesteśmy strasznie spolaryzowanym społeczeństwem. Niszczy to nas i kraj. W życiu rzadko są sytuacje czarno-białe. Przemek Babiarz jest jedną z legend telewizji. Pod względem merytorycznym oceniam go wysoko. Jako komentator świetnie potrafi oddać emocje. Przyznam, że ja akurat tej poprzedniej TVP nie oglądałem zbyt wiele. Nie analizowałem, jakie teleturnieje prowadził Babiarz, nie interesowało mnie to. Na dziś liczy się dla mnie, że ma umowę z TVP. Komentował ostatnio skoki narciarskie, jest wśród kandydatów do obsługi tegorocznych igrzysk olimpijskich w Paryżu.
Jak pan ocenia to, że w ostatnich latach publiczna telewizja kupowała programy od prywatnego kanału YouTubowego, pożyczała od niego ekspertów, kupowała produkcje tego kanału. Niektóre programy przy turnieju mistrzostw Europy w 2021 roku szły ze studia tego prywatnego kanału, tak jakby w TVP nie miała swoich studiów na Woronicza. Co to było: nabijanie komuś kasy czy faktycznie TVP potrzebuje wsparcia?
Telewizja Polska ma zasoby ludzkie, techniczne i technologiczne, żeby takie rzeczy robić swoimi siłami. Ja nie zamierzam podejmować tego typu współpracy, jak to miało miejsce w przeszłości.
O co chodzi w tej zaskakującej konstrukcji, że Dariusz Szpakowski jest doradcą prezesa TVP ds. sportu? Dyrektor Sygut albo pan potrzebowaliście takiego doradcy?
Tu nastąpiło jakieś przekłamanie informacyjne, nieporozumienie, bo z tego co wiem, Darek Szpakowski nigdy nie został doradcą zarządu. Mam do Darka ogromny szacunek jako komentatora, to legenda telewizji, z której nadal zamierzamy korzystać. On wraca do komentowania u nas piłki, pojedzie na turniej piłkarskich mistrzostw Europy, a później pojedzie na igrzyska komentować wiosła i kajaki. Zadeklarował też, że jeśli Polacy awansują na Euro, to on nie chce komentować meczów Biało-Czerwonych. Tak jak nie komentował spotkań kadry na mundialu w Katarze.
Czy Szpakowski stworzy duet komentatorski z Grzegorzem Mielcarskim?
Trwają rozmowy z Grzegorzem, są na ostatniej prostej. Wierzę, że uda się nam dogadać.
Dlaczego wróciliście do pozyskania praw do pokazania meczów polskiej Ekstraklasy?
Bo z wizerunkowego punktu widzenia to ważne prawa. Zresztą, to kibice decydują, co się ogląda najchętniej i to jest piłka, której będzie u nas dużo. Oprócz meczów reprezentacji od przyszłego sezonu będziemy pokazywali także spotkania 1. ligi i Pucharu Polski. Dobre wyniki oglądalności ma także siatkówka. To dyscyplina, która ma sukcesy i chciałbym, żeby było jej w TVP Sport więcej.
Na razie to domena Polsatu.
Myślę, że mamy takie prawa telewizyjne, które mogą być w kręgu zainteresowania Polsatu. I być może na bazie pewnej wymiany praw mogłoby się nam udać wypracować porozumienie.
A co z Ligą Mistrzów? Zniknęła ona w tym sezonie z TVP, ma szansę wrócić do telewizji publicznej?
UEFA otworzyła przetarg na prawa do Ligi Mistrzów, Ligi Europy i Ligi Konferencji na polski rynek, więc wszystko się tu może wydarzyć. Sprawa z Ligą Mistrzów jest jednak o tyle trudna, że są to prawa bardzo drogie, a niekoniecznie mają przełożenie na wysoką oglądalność. Nasz widz chętniej obejrzy mecze polskich drużyn w Lidze Konferencji niż mecz Ligi Mistrzów, w którym nie gra żaden Polak. Trzeba się zastanowić, czy walka o te prawa z ekonomicznego punktu widzenia ma sens.
A czy jest jakaś szansa, żeby w TVP Sport było więcej skoków narciarskich?
Możemy pokazywać tylko konkursy rozgrywane w Polsce, pozostałe prawa ma Discovery i na teraz raczej jest to nie do ruszenia. Natomiast ze skokami też jest ciekawa sprawa, bo obecny sezon jest dużo słabszy w wykonaniu polskich skoczków i to się natychmiast odbiło na wynikach oglądalności. Ostatni konkurs Turnieju Czterech Skoczni - w porównaniu rok do roku - oglądało teraz w TVN aż 1 400 000 widzów mniej. Pamiętam, że gdy jeszcze pracowałem w Eurosporcie, to centrala z Paryża robiła badania europejskiej widowni telewizyjnej. Wyszło, że polski kibic często idzie za sukcesem, co generalnie nie jest zasadą na innych europejskich rynkach telewizyjnych. U nas przed epoką Adama Małysza skoki narciarskie oglądali głównie pasjonaci. Ale sukcesy przełożyły się na masową popularność dyscypliny. Podobnie jest z tenisem, któremu bardzo pomógł rozkwit kariery Igi Świątek. Rozglądamy się po rynku, ale jest za wcześnie, aby wchodzić w szczegóły.
Rozmawiał Dariusz Tuzimek, WP SportoweFakty