Leżał na podłodze z wyrokiem śmierci. I wtedy stał się cud

Getty Images / Dominic Lipinski -WPA Pool / Na zdjęciu: Eric Eugene Murangwa
Getty Images / Dominic Lipinski -WPA Pool / Na zdjęciu: Eric Eugene Murangwa

Eric Eugene Murangwa był przekonany, że zginie, jak kilkaset tysięcy innych osób z plemienia Tutsi. Jego oprawcy jednak się nad nim zlitowali. Kluczową rolę odegrała piłka nożna.

- Przyszła do nas grupa żołnierzy. Wrzeszczeli na nas. Chcieli nas zabić - opowiada Eric Murangwa, były bramkarz rwandyjskiego klubu Rayon Sports. 19-latek i jego współlokator leżeli na podłodze, czekając na niechybną śmierć z rąk bojówkarzy. - Jak możesz mówić, że grasz dla Rayon. Okłamujesz mnie i nie zamierzam tego tolerować. Zamierzaliśmy cię zabić później, ale teraz przyspieszyłeś swoją śmierć - krzyczał morderca na Murangwę, którego twarz przyciśnięta była do ziemi. Żołnierze szykowali się do egzekucji.

I wtedy stał się cud. Oczom napastników ukazał się album, a w nim zdjęcie ubranego w strój piłkarski Murangwy i jego kolegów z drużyny. - Kim są ci ludzie? - zapytał żołnierz. - Moimi kolegami z drużyny - odpowiedział Murangwa. - Jesteś Toto? – zapytał. Słowo „Toto” oznacza w języku swahili „Młody” - tak kibice Rayon nazywali Erica. - To ja - odparł bramkarz. Żołnierze zaczęli rozmawiać z Toto o futbolu. Miłość do piłki nożnej i Rayon Sports obudziła w zabójcach resztki ludzkich uczuć. Darowali chłopakowi życie.

Atmosfera wspólnoty

Rok 1993 był całkiem udany dla drużyny Rayon Sports. Pochodząca z Kigali, stolicy Rwandy, drużyna, zwana Gikundiro (ukochani), sięgnęła wówczas po krajowy puchar. Było to pierwsze od czterech lat trofeum, które trafiło do klubowej gabloty. Ten sukces oznaczał, że zespół po raz drugi w swojej historii weźmie udział w Afrykańskim Pucharze Zdobywców Pucharów.

W pierwszej rundzie Afrykańskiego Pucharu Zdobywców Pucharów rywalem Rayonu był sudański Al-Hilal. Pierwszy mecz, który odbył się 19 lutego 1994 roku, w Sudanie rwandyjska ekipa przegrała 0:1.

Rewanż rozegrano 6 marca, dokładnie miesiąc przed katastrofą, która zmieniła nie tylko Rwandę, ale i całą Afrykę. W ojczyźnie Murangwy było już bardzo nerwowo. Państwo znajdowało się na krawędzi wojny domowej. W drodze na Stade de Amahoro, największy stadion w kraju, autokar Rayon został przeszukany przez żołnierzy. Ten incydent nie przeszkodził jednak Toto i jego kolegom w dobrej grze. Rayon zwyciężył 4:1.

Piękne zwycięstwo nad wyżej notowanym przeciwnikiem na chwilę zjednoczyło kraj. Członkowie dwóch największych plemion Tutsi i Hutu - bez znaczenia, jak wiele ich wtedy dzieliło - świętowali sukces Rayon. - Nasze zwycięstwo stworzyło atmosferę wspólnoty. Hutu i Tutsi, który nie spędzali razem czasu towarzysko, wykorzystali tę okazję, aby się spotkać. Ludzie spędzili całą noc, świętując w pubach i tańcząc na ulicach - wspomina Eric Murangwa.

Piłkarzom gratulowało Radio des Milles Collines (ta rozgłośnia odegrała kluczową rolę w późniejszych dramatycznych wydarzeniach w Rwandzie), a prezydent kraju Juvenal Habyarimana zaprosił zawodników na oficjalne spotkanie, podczas którego chętnie fotografował się z bohaterami meczu z Al-Hilal.

Piłkarski sukces i atmosfera wspólnoty, która na moment zjednoczyła Rwandyjczyków, nie mogły jednak zapobiec temu, co za chwilę miało się stać.

Karta identyfikacyjna

Na ten stos nieprawdopodobnej i niepojętej nienawiści złożyło się wiele kawałków. Jednym z tych najważniejszych była wieloletnia dominacja Tutsi nad Hutu w czasach prekolonialnych i kolonialnych. Ci drudzy, choć znajdowali się w zdecydowanej większości, zajmowali gorsze stanowiska, nie mogli liczyć na przywileje, nie mieli nawet praw wyborczych.

Przez wiele lat podział ludzi żyjących na terenach na wschód do Jeziora Kivu nie był jednak tak ostry. Polegał on bardziej na statusie społecznym niż na pochodzeniu etnicznym. W rzeczywistości można było przechodzić z jednej grupy do drugiej. Jednak w 1935 roku belgijscy kolonizatorzy wprowadzili karty identyfikacyjne - każdy mieszkaniec został oznaczony jako Tutsi, Hutu albo Twa (trzecia, najmniejsza grupa zamieszkująca tereny dzisiejszej Rwandy).

Narodziny ekstremizmu

Po II wojnie światowej, Hutu, wspierani przez katolickich misjonarzy, zyskiwali na znaczeniu. W 1959 roku rozpoczęli rewolucję. Belgijska administracja, chcąc zakończyć dominację Tutsi, wsparła rebelię i przez trzy kolejne lata, aż do osiągnięcia przez Rwandę niepodległości, umacniała dominację Hutu. A ci, już bez europejskich protektorów, rozpoczęli czystki. Kilkaset tysięcy Tutsi w obawie przed prześladowaniami uciekło do sąsiednich państw.

Uchodźcy Tutsi nigdy jednak nie porzucili marzeń o odzyskaniu władzy w Rwandzie. W 1990 roku 10-tysięczna uzbrojona grupa pod wodzą Freda Rwigyemy wkroczyła do kraju. Rozpoczęła się brutalna wojna partyzancka, którą zakończył pakt pokojowy podpisany 4 sierpnia 1993 roku.

W kraju wciąż jednak było nerwowo. Ekstremiści Hutu nie zamierzali puścić partyzanckiego ataku płazem. Od momentu ataku wojsk Rwigyemy radykałowie konsekwentnie budowali propagandę wymierzoną przeciwko Tutsi. Na potrzeby tej nienawistnej polityki zrodziło się m. in. wspomniane Radio des Milles Collines nawołujące bezpośrednio do pogromów Tutsi oraz Interahamwe, paramilitarna bojówka Hutu.

Iskra

Odpowiedź na pytanie, kiedy rozpoczęły się przygotowania do ludobójstwa, nie jest jednoznaczna. Czy było to w 1990 roku, gdy zaczęto uzbrajać ludność w sprowadzane tonami do kraju maczety? Czy w 1992 roku, kiedy na jednym z posiedzeń rządu padł pomysł ostatecznego rozwiązania? Tego dokładnie nie wiadomo. Pewne jest jednak, że na kilka miesięcy przed rozpoczęciem masakr, radykalne skrzydło partii rządzącej zaczęło omawiać plan eksterminacji Tutsi. W zasadzie wtedy ludobójstwo było już tylko kwestią czasu i iskry, która podpadli ten stos.

6 kwietnia 1994 roku samolot, na pokładzie którego znajdowali się prezydent Habyarimana oraz podróżujący wraz z nim prezydent sąsiedniego Burundi, Cyprien Ntaryamira, zostaje zestrzelony. Obaj politycy, będący członkami plemienia Hutu, giną. Dla radykalnej frakcji Hutu sprawa jest jasna - to Tutsi stoją za zamachem. Innego pretekstu do rozpoczęcia masakr nie potrzeba. Iskra podpaliła stos, na którym złożono setki tysięcy ludzkich istnień.

Przyczyny katastrofy prezydenckiego samolotu nigdy nie zostały wyjaśnione. Jedna z teorii mówi, że zamach zlecił sam Paul Kagame, jedna z najważniejszych postaci Rwandyjskiego Frontu Patriotycznego, a dziś prezydent Rwandy. Według innej Habyarimana został zabity przez wojskowych z radykalnego skrzydła Hutu, którzy planowali obarczyć winą Tutsi i w ten sposób uzyskać pretekst do rozpoczęcia masakr.

Polowanie

Na rozkaz z góry zaczęły się masakry. Bandy przeszukiwały domostwa. Co miało jakąś wartość – kradli. A gdy schwytali Tutsi – zabijali. Nieważne, czy był to 30-latek, znajomy, sąsiad, starsza kobieta czy dziecko. Każdy Tutsi miał zostać zgładzony. Każdy sposób był dobry – zastrzelenie, zarżnięcie maczetą, spalenie żywcem. - Zabijałem kurczaki, ale nigdy zwierzęcia wielkości człowieka, jak koza czy krowa. Z pierwszą osobą skończyłem bardzo szybko, nie myśląc nic szczególnego, chociaż był to sąsiad, bardzo bliski, z mojego wzgórza - opowiadał francuskiemu korespondentowi Jeanowi Hatzfeldowi jeden z oprawców.

Inny zaś mówił: - Grupa Tutsi schroniła się w lesie Kintwi, żeby stawiać opór. Dojrzeliśmy ich między drzewami, stali, trzymając kamienie, gałęzie i jakieś narzędzia. Któryś z dowódców rzucił granat. Zrobiło się zamieszanie. Tutsi rozbiegli się, ruszyliśmy za nimi. Jakiś starszy człowiek, już nie bardzo sprawny, przewrócił się, uciekając w popłochu. Upadł przede mną, wbiłem mu inkotę w plecy. Wyostrzony brzeszczot do zabijania bydła, który wziąłem rano.

Na przykład w rolniczej prowincji Nyamata masakry przypominały codzienne wychodzenie do pracy lub polowanie. Ludzie, zamiast pracować na roli, przeistaczali się w morderców. Podburzani przez Interahamwe rano zbierali się na placu i ruszali na bagna, dokąd zbiegli Tutsi. Każdy wyposażony w jakąś broń: karabin, maczetę, nóż, zaostrzony pręt. Gdy wróg dostał się w ich ręce, w najlepszym wypadku mógł liczyć na szybką śmierć. Czasem jednak oprawcy pastwili się nad ofiarą, czasem - gdy złapali kobietę - gwałcili ją, a potem i tak zadawali okrutną śmierć. Wieczorem po wyczerpującym marszu wracali zaś do domów, do swoich rodzin. Pili piwo i szli spać, by następnego dnia mieć siłę zabijać.

Początek

Gdy samolot z prezydentem Habyarimaną na pokładzie runął, Eric Murangwa oglądał w barze mecz. Nie przypuszczał wtedy, że po raz ostatni widzi wielu swoich znajomych, a jego życie za kilka godzin zmieni się na zawsze.

Następnego dnia do domu Erica wpadło 5 uzbrojonych mężczyzn. Gdyby nie fotografia, na której ukazano go w stroju piłkarskim, 7 kwietnia 1994 roku pewnie zostałby zastrzelony, a jego ciało wrzucono by do masowego grobu. Darowano mu jednak życie, bo był znanym w kraju piłkarzem.

Murangwa wiedział, że dla innych morderców jego piłkarska kariera może nie mieć znaczenia. Musiał zatem uciekać. Znalazł schronienie u swojego kolegi z drużyny Longina Munyurangabo, członka plemienia Hutu.

- Zdecydował, że będzie negocjatorem między mną a milicją. Przekupił ich pieniędzmi i strojami piłkarskimi, które nabył, gdy podróżowaliśmy poza Rwandę - opowiadał o Munyuranagabo Murangwa.

Murangwa nie mógł tam jednak ukrywać się u kolegi w nieskończoność. Sytuacja stawała się coraz bardziej napięta. Żądza mordu przybierała na sile. Munyurangabo wpadł na pomysł, by poprosić o pomoc członka zarządu Rayon Sports.

Pomoc od zbrodniarza

Jean-Marie Vianney Madahinyuka alias Zuzu, bojówkarz Hutu, ważna postać Interahamwe, zbrodniarz wojenny i członek zarządu Rayon Sports - to on udzielił schronienia Ericowi Murangwie. Jak to możliwe, że człowiek ogarnięty nienawiścią do Tutsi uratował jednego z nich? Morderczy zapęd przezwyciężyła miłość do piłki nożnej i klubu.

Zuzu ukrył Murangwę wśród Hutu, ale ci nie czuli się z tym komfortowo. Za udzielenie schronienia Tutsi groziły surowe konsekwencje, włącznie ze śmiercią. Wrócił zatem do domu swoich kolegów z zespołu. Tam go wytropiono. Milicjanci zabrali mu wszystkie i pieniądze kazali iść z nimi, ale 19-latek stawiał opór. Uderzyli go więc w głowę granatem. Przed aresztowaniem i niechybną śmiercią tym razem uchroniła go osobista interwencja żołnierza, który był kuzynem jego kolegi z drużyny.

Znów trzeba było uciekać. Kolejny raz z pomocą przyszedł mu Zuzu. Bojówkarz obiecał go przewieźć do siedziby Czerwonego Krzyża po drugiej stronie miasta. Madahinyuka wsadził go do auta z dwoma ochroniarzami, którzy zawieźli go na miejsce. Niestety, przed bramą ośrodka problemy Erica nie skończyły się. Dyrektor placówki nie chciał go bowiem wpuścić, tłumacząc odmowę bezpieczeństwem tych, którzy są w środku. Bramkarz Rayon, gdyby znalazł się za murem, byłby ocalony. Ale został na ulicy, gdzie w każdym momencie mógł zostać schwytany i zabity. Nie porzucał jednak nadziei. Spał w pobliżu siedziby Czerwonego Krzyża pod gołym niebem, czekając na jakiś ratunek i uważając na to, by nie zostać wytropionym przez Interahamwe.

Hotel Rwanda

Wkrótce pod drzwiami placówki Czerwonego Krzyża pojawiła się para z dwutygodniowym dzieckiem. Oni także mieli nadzieję, że trafią pod skrzydła międzynarodowej instytucji. Ale również im odmówiono. Jednak dyrektor ośrodka zorganizował dla nich, Erica i jeszcze jednego mężczyzny, którego Murangwa spotkał pod bramą, transport do Hotelu Mille Collines. Obiekt zarządzany przez Paula Rusesabaginę stał się azylem, w którym ponad 1200 Tutsi uchroniło się przed śmiercią z rąk Hutu. Rolę tego miejsca oraz heroiczną postawę Rusesabaginy podczas ludobójstwa obrazuje znakomity film Terry’ego George’a "Hotel Rwanda".

W hotelu Eric Murangwa szczęśliwie doczekał końca masakr, które trwały 100 dni i pochłonęły życie 800 tys. osób. 4 lipca do Kigali wkroczyły siły Tutsi - Rwandyjski Front Patriotyczny (RFP) wspierany przez wojska ugandyjskie. Kontrolę nad resztą kraju RFP uzyskał dwa tygodnie później.

Gdy Murangwa przebywał w hotelu i drżał o życie, piłkarski świat pasjonował się między innymi finałem Ligi Mistrzów 1993/94, a potem mistrzostwami świata w Stanach Zjednoczonych. W dniu wkroczenia wojsk RFP do Kigali kilka tysięcy kilometrów na zachód od Rwandy Bebeto zapewnił Brazylijczykom awans do ćwierćfinału mundialu, strzelając gola gospodarzom turnieju.

Ucieczka do Europy i fundacja

Po ludobójstwie Murangwa zajął się pracą humanitarną na południu kraju, ale nie czuł się tam bezpieczny. Plemienne animozje nie wygasły wraz z końcem masowych mordów. Wciąż na prowincjach czaili się uzbrojeni członkowie milicji Hutu.

W Rwandzie Eric mieszkał do 1997 roku.

W 1997 roku wraz z reprezentacją Rwandy Murangwa udał się na mecz do Tunezji. Po spotkaniu odmówił powrotu do ojczyzny. Potem trafił do Belgii, a następnie do Wielkiej Brytanii. Założył fundację Football for Hope, Peace and Unity (PHPU - Fundacja dla Nadziei, Pokoju i Jedności). „

"Wykorzystujemy piłkę nożną jako sposób na zbliżanie młodych ludzi i promowanie pojednania społeczności w Wielkiej Brytanii i Rwandzie. Poprzez cotygodniowe szkolenia i zaangażowanie FHPU wykorzystuje moc piłki nożnej, aby zachęcać do pracy zespołowej, rozwijać umiejętności rozwiązywania konfliktów oraz zwalczać uprzedzenia, nietolerancję i nienawiść w naszych własnych społecznościach. Wierzymy, że piłka nożna porusza świat i jesteśmy zdeterminowani, aby uczynić z niej kamień węgielny nowego poczucia społecznej odpowiedzialności młodzieży, zdobytego poprzez edukację i rozwój na rzecz pokoju" - czytamy na stronie fundacji Erica Murangwy.

Sprawiedliwy

Podczas ludobójstwa w Rwandzie Murangwa stracił 35 członków rodziny, w tym swojego 7-letniego brata Jean-Paula. Munyuranagabo, jeden z niewielu sprawiedliwych, zginął tuż przed przejęciem Kigali przez RFP. Znalazł się na północy kraju wraz ze swoją dziewczyną, która była Tutsi. Natknął się na blokadę. Kobieta miała fałszywe dokumenty, ale żołnierze zorientowali się, że coś jest nie tak. Dźgnęli ją nożem i wyrzucili do rzeki. Cudem przeżyła. Longina Munyuranagabo uznali za zdrajcę. Nigdy więcej nie widziano go żywego.

Zuzu został aresztowany w 2004 roku w Chicago. Odsiaduje wyrok dożywocia w rwandyjskim więzieniu.

Dominik Górecki, RetroFutbol

Czytaj więcej:
Legią zachwycała się wtedy Europa. Dziś jej człowiek naprawia samochody

Komentarze (0)