Faul i życzenie śmierci. Wybaczył oprawcy dopiero po 31 latach

Getty Images / Cathrin Mueller/Rzepka/ullstein bild / Ewald Lienen padł ofiarą najbrutalniejszego faulu w historii Bundesligi
Getty Images / Cathrin Mueller/Rzepka/ullstein bild / Ewald Lienen padł ofiarą najbrutalniejszego faulu w historii Bundesligi

Wizualnie to najgorszy faul w historii Bundesligi. Wielka dziura w udzie Ewalda Lienena naznaczyła Norberta Siegmanna, który przez 31 lat żył z poczuciem winy i ostracyzmem. Drastyczna lekcja anatomii, którą wszyscy chętnie by sobie podarowali.

Niektóre zdjęcia są nieodłączną częścią historii Bundesligi. Tak jak te z 14 sierpnia 1981… Piątkowy wieczór, druga kolejka. Na bremeńskim Weserstadion Werder podejmował Arminię Bielefeld.

W 18. minucie szybki jak błyskawica skrzydłowy gości Ewald Lienen próbuje minąć obrońcę Norberta Siegmanna. Ten bez pardonu trafia go wyciągniętą nogą prosto w udo. Kontakt, krzyk i przerażenie pomieszane z szokiem na trybunach. Po starciu z rywalem Lienen miał głębokie rozdarcie na blisko trzydzieści centymetrów.

Faul na zlecenie?

Obraz rodem z horroru. Napędzany szokiem i adrenaliną miał jeszcze siły, by kuśtykając podbiec do trenera Werderu Otto Rehhagela i wygrażać mu, oskarżając o podżeganie Siegmanna do celowego faulu. Próbuje złapać go za koszulkę i nim potrząsać: - Kazałeś mu mnie kopnąć!

ZOBACZ WIDEO: Miażdżąca krytyka reprezentacji Polski. "Trzeba zwolnić PZPN!"

Zgromadzeni wokół piłkarze i członkowie sztabu odwracali wzrok od potwornego widoku. – Kiedy zobaczyłem swoje otwarte udo, byłem w szoku. Miałem kilka przebłysków. Rehhagel właśnie odprowadził Siegmanna na bok, co od razu skojarzyłem jako spisek - wspominał.

Gdy przerażający ból doszedł do głosu, zaczął się wić na murawie, aż stracił przytomność: - Widzieć swoją nogę z tak otwartą raną? To był po prostu szok!

Natychmiast został przewieziony do szpitala, gdzie zszyto ranę 23 szwami. Siegmann mecz
rozegrał do końca. Za swój faul otrzymał zaledwie żółtą kartkę. Ale przydomek "Rozpruwacza" przylgnął do niego na zawsze.

W szpitalu Lienen wyjaśnia swoje groźby: - Kilka minut przed faulem wyraźnie słyszałem jak Rehhagel mówił do Siegmanna by mnie w końcu dopadł.

Faul i rzekome polecenie miały stać się sprawą dla wymiaru sprawiedliwości. Polecenie, które dziwnym trafem słyszeli tylko rezerwowi Arminii Bielefeld.

Ewald Lienen na noszach po faulu / fot. Bongarts/Getty Images
Ewald Lienen na noszach po faulu / fot. Bongarts/Getty Images

Powiesimy cię przed Bożym Narodzeniem

To, co działo się w następnych tygodniach, przerosło wszelkie oczekiwania. Do biura Werderu wpłynęło kilkanaście telefonicznych i pisemnych pogróżek, skierowanych głównie przeciwko Rehhagelowi.

"Szwadron śmierci już w drodze, zginiecie!" - brzmi jedna z nich. Żona Beate wraz z synem Jensem nocuje u znajomych, a policja regularnie patroluje okolice domu. Przed meczem w Monachium do klubu wpłynęła wiadomość: "Uwaga, jeśli któryś z waszych piłkarzy albo trener zwariuje w sobotę jak ten morderca Lienena to przywiążemy was do drzewa!".

W międzyczasie Lienen udziela dziesiątek wywiadów ze szpitalnego łóżka, które momentalnie lądują na pierwszych stronach gazet. Podtrzymuje swoje zarzuty: - Kilka minut przed faulem wyraźnie słyszałem jak Rehhagel nakazuje Siegmannowi by mnie w końcu dopadł.

Decyduje się na pozew przeciwko trenerowi, którego nazwał "człowiekiem, od którego nie przyjąłby nawet przeprosin". Ale boiskowy incydent interpretowany był wielopoziomowo. Zaczęto doszukiwać się interpretacji politycznych. Ewald Lienen był przecież twarzą ruchu lewicowego.

Długowłosy rewolucjonista, politycznie zaangażowany w Partii Pokoju. Określany był wówczas jako "nieco inny profesjonalista". Z drugiej strony Otto Rehhagel, czyli konserwatywny i autorytarny model wartości.

Ewald Lienen po faulu / fot. Rzepka/ullstein bild via Getty Images
Ewald Lienen po faulu / fot. Rzepka/ullstein bild via Getty Images

Szum medialny trwał pół roku. Siegmann musiał mieć policyjną ochronę. Kilka dni po feralnym faulu, Werder rozegrał mecz towarzyski. Nikogo nie interesowali kadrowicze, a cala uwaga była skupiona właśnie na nim. Ze wszystkimi negatywnymi skutkami. Obelgi, hejterskie plakaty, opluto nawet autokar. Siegmann ciągle dostawał listy z groźbami.

"Powiesimy cię przed Bożym Narodzeniem" - głosił jeden z nich.

Obronić się przed brutalnością

Pozew Lienena za "umyślne uszkodzenie ciała" nie przyniósł rezultatów. Prokuratura w Bremie umorzyła sprawę, stwierdzając, że DFB ma własną jurysdykcję sportową, która jest bardziej kompetentna w takich przypadkach.

Zresztą już w 1974 roku Federalny Trybunał Sprawiedliwości orzekł, że urazy w piłce nożnej są ryzykiem zawodowym, które trzeba zaakceptować. Inna sprawa, że temat był tak medialny, że prokuratura chciała jak najszybciej pozbyć się gorącego kartofla.

Lienen: - Chciałem ustanowić precedens, że zachowanie obrońców w Bundeslidze w tamtych czasach nie było legalne.

W każdym razie zainicjował ogólnokrajową debatę. Prezydent Eintrachtu Braunschweig, Hannes Jaecker już pięć dni po feralnym faulu napisał do wszystkich 35 profesjonalnych klubów, apelując o więcej fair play.

Wprawdzie proces cywilny Rehhagelowi i Siegmannowi nie groził, ale został jeszcze sąd sportowy DFB. Ten musiała ustalić, czy obrońca faktycznie działał "na zlecenie".

W październiku przesłuchano 21 świadków i dokonano analizy nagrań telewizyjnych. Prokurator Generalny DFB Hans Kindermann, który notabene od lat prowadził własną prywatną wendettę skierowaną w stronę Rehhagela, żądał jego czterotygodniowej dyskwalifikacji i grzywny w wysokości 10 tysięcy marek. Nie znaleziono jednak rozstrzygających dowodów i obaj zostali uniewinnieni.

Norbert Siegmann / fot. ullstein bild via Getty Images
Norbert Siegmann / fot. ullstein bild via Getty Images

Pewną rolę mógł też odegrać fakt, że faul wyglądał gorzej, niż faktycznie był. Sam Lienen mówił później o "raczej nieszkodliwej kontuzji". Skąd wzięła się nagonka na Rehhagela? Cóż, nie byłby to przecież pierwszy raz, gdy podjudzał swojego zawodnika przeciwko rywalom. Rehhagel dał się już poznać ze swojego dość specyficznego podejścia do faulowania.

Z tego powodu wyleciał swego czasu z Kickers Offenbach. Lienen po latach: -  To był dla mnie kamień milowy, aby w końcu obronić się przed wszechobecną brutalnością w piłce nożnej. Prokurator powiedział, że podpisując kontrakt, trzeba być przygotowanym na poważną kontuzję. Cieszę się, że ten absurdalnie prymitywny pogląd poszedł do lamusa i takie zachowanie nie jest już powszechnie akceptowalne.

Prawnie incydent został zakończony dopiero w listopadzie. Lienen ani myślał zaakceptować uniewinnienia Rehhagela. Jego kolejna i ostateczna skarga do Sądu Okręgowego w Bremie została oddalona przez brak interesu publicznego.

Pokazałeś Lienenowi

Media zrobiły z Siegmanna boiskowego bandytę. - To był zwykły codzienny faul. W 90 proc. byłby to wypadek. Mój Boże, zawsze dawałem z siebie wszystko, chciałem po prostu wygrać. Ale nikt nie pytał, jak sobie radzę jako sprawca. Zostałem napiętnowany jako "Rozpruwacz". Chociaż w całej swojej bundesligowej karierze nie zobaczyłem ani jednej czerwonej kartki - wspominał.

Niezliczoną ilość razy zadawał sobie pytanie, jak to się mogło w ogóle wydarzyć i czy można było tego uniknąć: - Wiem, że to nie było celowe. Byłem walczakiem, ale nie chciałem skrzywdzić Ewalda.

Prawicowi ekstremiści w Bremie reklamowali się z krwawiącą linią, a sam Siegmann często od nich słyszał z podziwem: - No, pokazałeś Lienenowi.

Nawet NRD-owskie media donosiły o ataku na Lienena. Magazyn "Image" wydrukował zdjęcie rozciętego uda i zrobił z niego rozkładówkę. Wszystko było jasne. Nawet przy najgorszych intencjach nie mogło być mowy o celowym faulu.

Po przestudiowaniu obrazów wideo widać było wyraźnie, że Siegmann rzucał się na piłkę. W ostatniej chwili Lienen przechylił piłkę w bok i został uderzony. Taki faul zdarza się sto razy. Pechem Siegmanna było to, że kontuzja była po prostu spektakularna. Niesłusznie zrobiono z niego wizytówkę "Klopperów" lat 80.

Lienen na boisko wrócił zaledwie cztery tygodnie później i do dzisiaj uważa, że miał wielkie szczęście, bo mogło grozić mu kalectwo.

O 16 Rehhagel zostanie zastrzelony

Styczniowy rewanż zapowiadał się wyjątkowo wybuchowo, a w Bielefeldzie ogłoszono wręcz czerwony alarm. Kilka dni przed meczem w biurze Arminii pojawił się 55-letni mężczyzna, który uderzając pięścią w stół powiedział: - Jak żyję, jeśli złapię Siegmanna na stadionie to go zatłukę na śmierć.

Inny zadzwonił do lokalnego dziennika "Neue Westfaelische" i wrzasnął: - O 16 Rehhagel zostanie zastrzelony!

Ze względu na groźby wobec Werderu, na stadionie rozmieszczono aż czterystu, zamiast standardowych stu policjantów, a autokar był eskortowany przez policyjną kawalkadę daleko poza miejskie rogatki.

Otto Rehhagel na ławce rezerwowych siedział w kamizelce kuloodpornej ukrytej pod kurtką treningową, a przez cały czas był ochraniany przez specjalny pięcioosobowy oddział policji. Dwóch z nich zresztą siedziało na ławce rezerwowych. - To było okropne uczucie - wspominał trener.

Ale takie środki bezpieczeństwa były konieczne. Podczas kontroli kibiców przy wejściu ochrona zarekwirowała pistolet. Siegmanna zostawiono na wszelki wypadek w domu a piłkarz i tak tymczasowo wyprowadził się z mieszkania. Szykowano się na wojnę, ale na boisku było bardzo spokojnie.

Również dlatego, że Rehhagel odpowiednio poinstruował swoich piłkarzy: - Macie przepraszać przeciwników, nawet jeśli przypadkowo nadepniecie im na palce.

To już nie był czas na jakiekolwiek igranie z losem. Zupełnie inaczej zachowywał się ówczesny trener Arminii Horst Franz, który tylko dolewał oliwy do ognia grzmiąc, że jeśli Arminia spadnie, to będzie to wina Werderu.

Po prostu miał pecha

Norbert Siegmann żył z piętnem boiskowego bandyty przez 31 lat. Dopiero w 2012 roku Michael Richter, jeden z dziennikarzy "Kickera" zorganizował spotkanie obu byłych piłkarzy. Miejscem symbolicznego pojednania miał być stadion Arminii Bielefeld.

Pojednania, które zdjęło z barków Siegmanna ogromny ciężar. Przez 31 lat zadręczał się poczuciem winy. Po zakończeniu kariery przeszedł na buddyzm i mieszkał przez jakiś czas w Indiach. Szukał spokoju, ale ciągle zastanawiał się, czy może jednak wszedł zbyt agresywnie.

- Na pewno coś mi to dało. Można powiedzieć, że mnie uzdrowiło - mówił na gorąco. Podczas spotkania Lienen przyznał że Siegmann miał po prostu pecha, że złapał go w taki sposób: - Ale dziesięć centymetrów niżej i nikt by nie mówił o faulu, a ja byłbym inwalidą sportowym.

- Moja kariera przeleciała szybko, ale faul pozostał. Przez cały szum medialny właściwie nazywałem się Norbert Siegmann-Lienen - opowiadał były obrońca Werderu, dodając: - Faul, który był normalny w tamtych czasach. Mówiono nam: albo przejmiesz piłkę, albo napastnika zobaczysz przez lunetę.

Zgodził się z nim Lienen: - Norbert ma rację. Taki był system. Po prostu miał pecha.

Z Rehhagelem pogodził się z kolei bardzo szybko. Już w tym samym sezonie rozmawiali często przez telefon, a potem regularnie spotykali się podczas kariery trenerskiej Lienena. Razem byli też celebrowani w Grecji. Rehhagel po sukcesie z reprezentacją, Lienen dzięki pracy w Panioniosie gdzie został nawet trenerem roku.

Źródło artykułu: RetroFutbol