"Ponad 10 tysięcy sympatyków futbolu na trybunach stadionu łódzkiego Widzewa, znakomicie zorganizowane grupy kibiców, powiewają biało-czerwone flagi, gorący doping i jedno jedyne pytanie, jakie zadają sobie wszyscy: ile bramek drużyna Strejlaua strzeli słabeuszowi z San Marino?" - tak rozpoczynał telewizyjną transmisję komentator meczu Polska - San Marino w 1993.
Rzeczywistość pomeczowa była jednak brutalna, a pytanie "ile?" zastąpiło niestety wszechobecne "jak?"...
Ograć kelnerów
Kwiecień 1993. Reprezentacja Polski szykuje się do meczu z europejskim kopciuszkiem. Zanim jednak doszło do spotkania z San Marino, kadra rozegrała dwa spotkania eliminacyjne do amerykańskiego mundialu. Najpierw ograła Turcję w Poznaniu, by następnie zremisować dwa do dwóch z niedawnymi mistrzami Europy - reprezentacją Holandii.
ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: zaryzykował i się udało! Cudowny gol w Niemczech
Zresztą spotkanie z Oranje jest uważane za jedno z najlepszych za czasów trenera Strejlaua. Naprawdę trzeba przyznać, że Polacy postawili twarde warunki drużynie mającej w składzie między innymi: Koemana, Rijkarda, Bergampa oraz aktualnego zdobywcę Złotej Piłki - Van Bastena.
Przed meczem panował więc niepohamowany optymizm. Budzące się z marazmu lat osiemdziesiątych społeczeństwo wierzyło w sukces nowej generacji piłkarzy. Podstawy do wiary były solidne, wszak reprezentacja nie tylko remisowała z mistrzami Europy, ale i sama zdobywała trofea.
W składzie na San Marino pojawiło się bowiem aż pięciu srebrnych medalistów z igrzysk w Barcelonie, z Brzęczkiem i Juskowiakiem na czele. Pozostało tylko wyjść na boisko i zacząć posyłać piłki w stronę bramki rywala. Proste.
Przed spotkaniem selekcjoner nie powołał między innymi bramkarzy: Józefa Wandzika (Panathinaikos) oraz Jarosława Bako (Besiktas). Strejlau chciał bowiem oszczędzić ich na kolejne batalie eliminacyjne. Należy dodać, że wówczas przepisy odnośnie zwalniania zawodników na mecze reprezentacji były bardziej przychylne klubom.
Dlatego też do końca nie był pewny występ Jana Furtoka, którego HSV wolało zatrzymać u siebie. Na szczęście dla nas (jak się dopiero później okazało) Furtok przyjechał na zgrupowanie. Kadra w kompletnym szesnastoosobowym składzie stawiła się do dyspozycji trenera.
Krótkie zgrupowanie miało miejsce w Pabianicach. Kadra stacjonowała w bardzo dobrych jak na tamte czasy warunkach. Gościli bowiem w ośrodku właścicieli miejscowego Włókniarza, który był jednym z najlepszych w kraju. Reprezentanci nie mogli narzekać na brak wygód, podobno właściciele specjalnie dla Jana Furtoka zainstalowali telewizję satelitarną, aby ten mógł obejrzeć mecz Bundesligi.
Narzekać mógł tylko Andrzej Strejlau, bowiem kadra była w komplecie trochę później niż się tego spodziewał. Wynikało to znów z niechętnego zwalniania zawodników na mecze reprezentacji, przez co niektórzy piłkarze pojawiali się na miejscu dopiero 48 godzin przed meczem.
Ręczna robota
Wreszcie 28 kwietnia drużyna narodowa wychodzi na płytę stadionu. Pewni siebie Polacy przystępują do kolejnych ataków. Gra płynie powoli, a zawodnicy w biało-czerwonych koszulkach próbują dość nieudolnie zdobyć bramkę. Po kilkudziesięciu minutach ku zdumieniu publiczności, ale i samych zawodników na tablicy wyników utrzymuje się wciąż wynik 0:0.
Wreszcie do głosu dochodzą amatorzy z San Marino, którzy o mało nie zdobywają bramki. Po strzale głową jednego z nich na bramkę Kłaka, naszą drużynę ratuje Juskowiak, wybijając piłkę z linii bramkowej. Polacy jakby podrażnieni odpowiadają dobrą akcją w wykonaniu duetu Juskowiak-Furtok, po której pada bramka... niestety nieuznana z powodu spalonego. Pierwsza połowa dobiega końca.
Po przerwie obraz gry nie ulega zmianie. Coraz bardziej sfrustrowani Polacy raz po raz posyłają piłkę w trybuny. Na domiar złego o mały włos San Marino nie wychodzi na prowadzenie, po tym jak jeden z napastników urwał się obrońcom i w sytuacji sam na sam z Kłakiem, lobem zamiast do bramki trafia w bandy reklamowe. Strejlau dokonuje jednej zmiany, zdejmując z boiska Juskowiaka. - Ściągnąłem Andrzeja z boiska, bo biegał nie w tę stronę - podsumuje po latach.
Wreszcie przychodzi upragniona chwila - gol. Kibice podskakują żwawo z krzesełek. Furtok pędzi do narożnika w stronę Koseckiego, by po chwili zniknąć w objęciach kolegów. Jednak euforia wśród kibiców zgromadzonych przed telewizorami gaśnie już w drugiej powtórce.
Obserwują oni najpierw twardą walkę Koseckiego z obrońcą gości, następnie świetny zwód naszego reprezentanta wyprowadzający w pole Sanmaryńczyka. Po chwili Kosecki dośrodkowuje na głowę rozpędzonego Furtoka i...
Zobacz skrót meczu Polska - San Marino:
"Aj, Jezus Maria" mógłby krzyknąć Dariusz Szpakowski, gdyby tylko był wtedy przy mikrofonie. Na powtórce wyraźnie widać, jak napastnik HSV nachyla głowę i nie mogąc sięgnąć piłki, odbija ją lewą ręką. Sędzia nakazuje rozpocząć grę od środka, 1:0 dla Polski.
Co ciekawe, komentator tego meczu po trzech powtórkach nie dostrzega ręki i nawet o niej nie wspomina w dalszej transmisji, ale nie był on jedyny. Ręki nie zauważa ani selekcjoner Strejlau, ani większość widowni z niektórymi dziennikarzami włącznie.
- Ja byłem na tym meczu, pracowałem wtedy w "Życiu Warszawy". Robiłem sprawozdanie do gazety i, prawdę mówiąc, nie napisałem, że Furtok zdobył bramkę ręką, bo mi się wydawało, że to była bramka zdobyta prawidłowo - opowiadał w materiale TVP Sport Stefan Szczepłek. Selekcjoner dowiaduje się o ręce późno po meczu, około godziny 22.
"Dziękuję dokonaliście wielkiej rzeczy"
Na nieszczęście drużyny i przede wszystkim Furtoka mecz kończy się wynikiem 1:0. Wybitny jak na tamte czasy napastnik niestety już zawsze będzie się kojarzył z tym niechlubnym epizodem. Jednak to na całą drużynę spada ciężar tego blamażu, bo tak trzeba nazwać zwycięstwo po zagraniu ręką z San Marino.
Po latach na antenie WeszłoFm do sprawy powrócił Andrzej Strejlau, który przyznał, że nie był w stanie namówić zawodników do poważnego potraktowania meczu. Na koniec trener dodał: -Dziękuję wam, dokonaliśmy wielkiej rzeczy, to jest blamaż kompletny, i wasz i mój.
W rewanżu rozgrywanym w maju, reprezentacja po kolejnych męczarniach do przerwy, zwyciężyła z drużyną z malutkiej republiki 3:0. Niestety, zwycięstwo to było ostatnim w tych eliminacjach, a zarazem ostatnim za kadencji Strejlaua. Trener zrezygnował po dwóch porażkach z Norwegią oraz Anglią, gdy drużyna straciła już szanse na awans.
Trzeba przyznać, że ten mecz nie jest najgorszym, co przytrafiło się polskiej piłce na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Problemem była nijaka drużyna narodowa niepotrafiąca przekuć sukcesu olimpijskiego na osiągnięcia w dorosłej reprezentacji.
Polska nie zakwalifikowała się na żaden turniej w tym czasie, polscy ligowcy wciągani byli w bagno korupcji, godło narodowe doszywano w dzień meczu do biało-czerwonych koszulek losowej firmy, stadiony powoli się rozpadały, a kibice prowadzili regularną wojnę.
Ta przeklęta ręka Furtoka była chyba próbą jakiejś opatrzności na polepszenie sytuacji i humorów kibicom, a o ironio stała się symbolem piłkarskiej bylejakości tamtych czasów.