Wisła Kraków, bo o niej mowa nie przebrnęła już drugiej fazy eliminacji LM. Na jej drodze stanęła Levadia Tallin, rywal wydawałoby się dość egzotyczny, ale na mistrza Polski za silny. Zaraz, zaraz za silny? To raczej Wisła ten dwumecz w fatalnym stylu przegrała, niż mistrz Estonii go wygrał. Tak powie z pewnością wielu kibiców. Całą winę na siebie wziął trener Skorża. Tłumaczył się źle zaprogramowanym cyklem przygotowań, który rzekomo efekty miał dać dopiero w czwartej rundzie, gdy rywalem będzie przeciwnik z tej wyższej półki europejskiej. Do tego czasu jakoś miało być. Tymczasem było fatalnie. O stylu tej porażki nawet nie chce się dyskutować, a bronić nie ma specjalnie kogo, bo który to już raz Wisła została wyeliminowana przez, nie bójmy się tego powiedzieć, słabeusza? Pierwszy? Drugi? Nie, a może kolejny już raz? W tamtych przypadkach też z pewnością krakowianie szykowali się do gry w finale, bo po drodze jakoś się uda, nie trzeba się zbytnio wysilać, bo przecież z "kelnerami" damy sobie radę. No tak za słabi na średniaków, a za mocni... w gębie na "słabeuszy".
Winna jest tu jednak nie tylko Wisła i nie wypada dłużej się nad nią pastwić. Poziom naszej ligi, niestety, się obniża, czego efektem jest stan posiadania, a raczej nieposiadania, polskich drużyn w europejskich pucharach. O ile w tamtym roku jesienią pasjonowaliśmy się występami Lecha w Pucharze UEFA, o tyle teraz z zapartym tchem śledzimy występy naszych rodaków, dodajmy niewielu, w pucharach, by choć na chwilę poczuć atmosferę wielkiej piłki. Degrengolada z naszym udziałem pogłębia się z roku na rok. Poprawy tego stanu nie widać, a na domiar złego reprezentacja cofnęła się do punktu wyjścia... sprzed 3 lat, kiedy naszą S-kadrę objął trener Leo Beenhakker.
Czego więc oczekiwaliśmy po tych zawodnikach, na dodatek niezgranych ze sobą, powołanych niejako w wyniku ogólnonarodowego "przymusu" czystek i budowy nowej kadry. Ci młodzi chłopcy grali ze sobą pierwszy raz, a umiejętności zyskane w polskiej lidze, nijak mają przełożenie na arenę reprezentacyjną. I nie jest tu winny trener, że dokonał czystek, których wręcz domagało się społeczeństwo, iż mamy piłkarzy, jakich mamy, czyli słabych. Grosicki, bo jemu oberwało się najwięcej, jeszcze nie jest gotów, aby sprostać zadaniu pociągnięcia tego wózka do przodu. Najpierw musi ustabilizować swoje sprawy osobiste, nieco okrzepnąć i dopiero potem wymagajmy od niego cudów. W sobotę tych cudów nie było, bo i być nie mogło. Ale taka już widać wola społeczeństwa, że jak nie idzie to "mieszać z błotem" wszystkich i wszystko dookoła. Szkoda, że cierpią na tym młodzi zawodnicy. Miała być rewolucja? Była rewolucja! Niestety nie w takiej formie, w jakiej sobie byśmy życzyli.
Jest jednak nadzieja. Nazywa się ona EURO 2012. Daleko nam do optymizmu i wiary, że impreza ta zakończy się naszym, nie tylko organizacyjno-logistycznym, ale przede wszystkim sportowym sukcesem. Droga ku temu wiedzie przed wiele przeszkód, ale "jeśli wiara czyni cuda, my wierzymy, że się uda". Na to zasłużyliśmy. A z pewnością polscy kibice. Bo bez nich, cała ta zabawa nie miałaby najmniejszego nawet sensu. Na nich zawsze mogliśmy liczyć. Liczyć też możemy na wiosnę, bo ta w przeciwieństwie do słowa "lato" wszystkim dobrze się kojarzy. Jeśli więc na nią liczymy, poczekajmy te pół roku, a znów obudzą się w nas nowe nadzieje, które teraz nieco przygasły. Oby nadzieje na lepszą przyszłość polskiej piłki. Tego sobie i Wam z całego serca życzę.