"Sytuacja tego sportu w Polsce jest tragiczna. Cały świat nam odjeżdża!"

Zdjęcie okładkowe artykułu:
zdjęcie autora artykułu

- Sytuacja narciarstwa alpejskiego w Polsce jest tragiczna. Tego sportu w naszym kraju nie ma. To jest totalna "rozpierdziucha"! - mówi Tomasz Kurdziel - komentator narciarstwa alpejskiego w Eurosporcie i redaktor naczelny Magazynu "NTN Snow & More".

W tym artykule dowiesz się o:

WP SportoweFakty: Sytuacja narciarstwa alpejskiego w Polsce jest zła czy bardzo zła?

(Oglądaj Puchar Świata w Super Kombinacji w Wengen w piątek o godz. 10:15 w telewizji Eurosport)

Tomasz Kurdziel: Jest tragiczna. Tego sportu w naszym kraju nie ma. Narciarka Anna Berezik, która od lat jest w środowisku, w swoim niedawnym artykule obecną sytuację nazwała "apokalipsą polskiego narciarstwa". Tu po prostu nie ma nic! To jest totalna "rozpierdziucha"! Jest tylko kilka osób, które własnym sumptem próbują coś robić. A czy cokolwiek osiągną? Nie sądzę. Są za bardzo zepsuci.

W sensie mentalnym?

Tak. Tacy ludzie mają kasę, a to sprawia, że nie mają parcia na sukces sportowy.

Z drugiej strony, jak nie masz kasy, to nie masz żadnych szans, żeby się przebić w tym sporcie.

Brak sukcesów w narciarstwie alpejskim polega na tym, że jako naród nie mamy wyboru. Na nartach jeżdżą tylko dzieci tych rodziców, którzy mają na to pieniądze. Z drugiej strony, są nacje, które mają mniej pieniędzy, a ich wyniki wcale nie są gorsze. Wspomnę tu rodzinę Kosteliciów (Ivica i Janica Kosteliciowie - przyp. red.), którzy kilkanaście lat temu startowała w Chorwacji. Jeździli na zawody samochodem i zamiast płacić za noclegi w hotelach, spali w busie. Autentycznie sypiali w samochodzie. Mimo skromnych możliwości finansowych, umieli odnosić duże sukcesy.

Chociaż kilka milionów Polaków deklaruje umiejętność jazdy na nartach, to w żadnym stopniu nie przekłada się to na wyniki w narciarstwie alpejskim. Możemy tylko pomarzyć o takich sukcesach, jakie odnosili Kosteliciowie.

Rzeczywiście, Polacy jako nacja są bardzo zainteresowani narciarstwem zjazdowym. W Alpach jest mnóstwo małych ośrodków, które są ratowane głównie przez naszych rodaków. Są tańsze, więc Polacy chętnie do nich przyjeżdżają. Gdyby nie oni, już dawno trzeba by te ośrodki zamknąć. To bardzo dziwna sytuacja, że mnogość narciarzy amatorów nie przekłada się u nas na sukcesy albo choćby średni poziom narciarstwa zawodniczego.

Gdzie tkwi błąd?

U nas nie ma nawet Pucharu Polski w narciarstwie alpejskim. Kiedyś chciałem go reaktywować - w slalomie, bo to najłatwiejsza do zorganizowania konkurencja. Ludzie z PZN-u odpowiedzieli mi, że w ogóle nie są tym zainteresowani, ale gdybym chciał coś takiego zrobić za własne pieniądze, to ewentualnie mogą dać mi zgodę. Zapytałem ich, jaka jest w takim razie rola PZN-u. Usłyszałem, że rolą nie jest organizowanie Pucharu Polski, tylko dbanie o czołowych zawodników z naszego kraju. No i z tego dbania mamy taką sytuację, jaką mamy. Tak o nich dbali, że czołowych zawodników nie mamy w ogóle.

Co gorsza, nie widać żadnych perspektyw na to, żeby w najbliższych latach pojawili się zawodnicy, którzy będą w stanie rywalizować na arenie międzynarodowej.

Nie ma żadnych perspektyw. Są jedynie pewne kroki, które podejmują niektóre rodziny. Jest na przykład Andrzej Dziecic, który uczył się w Burke Mountain Academy - szkoły kształcącej elity narciarskie w USA. Studiował na tym samym roku, co Mikaela Shiffrin. Są z nim wiązane pewne nadzieje, jeżeli chodzi o konkurencje szybkościowe. Są też dwie dziewczynki, które uczą się w szkołach sportowych w Austrii i we Włoszech. Ich nazwisk nie pamiętam. Wiem tylko, że znajdują się jeszcze na poziomie gimnazjalnym.

Co musi się zmienić w Polsce?

Dopóki dzieci z małych ośrodków górskich nie zaczną od najmłodszych lat trenować narciarstwa zjazdowego, to nie będziemy mieli sukcesów. Spójrzmy na narciarzy, którzy odnoszą sukcesy w narciarstwie alpejskim. Federica Brignone od czwartego roku życia mieszka w Courchevel, Mikaela Shiffrin w małej miejscowości w górach. Bode Miller tak samo. Z kolei Hermann Maier pochodził z Flachau. To dziura. Historia zna tylko dwoje wybitnych narciarzy, którzy pochodzili z dużych ośrodków miejskich. To Alberto Tomba, pochodzący z Bolonii oraz Katja Seizinger, pochodząca ze Stuttgartu. Te wyjątki potwierdzają regułę.

W południowej Polsce jest kilka takich ośrodków narciarskich.

Mamy Szczawnicę, Szczyrk, Białkę, Bukowinę, Krynicę-Zdrój, Karpacz i Zakopane. W ostatnim z nich jest Kasprowy Wierch i Polana Szymoszkowa. Był Nosal, ale go nie ma. Centralny Ośrodek Sportu nie jest w stanie dogadać się z właścicielem części terenów Marianem Stramą. W efekcie pod Nosalem jest tylko knajpa i małe pole dla dzieci. Nawet z połowy stoku nie można zjechać. I nie będzie można nic zrobić, dopóki sprawa nie zostanie uregulowana. To wszystko byłoby dużo łatwiejsze, gdyby w Polsce obowiązywało to, co we większości państw alpejskich czyli prawo śniegu.

Na czym to polega?

To prawo mówi, że jeżeli umówiłeś się z kimś, że na twoim terenie powstanie wyciąg narciarski, to śnieg izoluje cię od twojej własności. Dopóki jest śnieg, to nie możesz powiedzieć, że teraz już koniec i postawić na stoku płot - mimo, że wyciąg pracuje. Prawo śniegu prawdopodobnie zabezpieczyłoby nas przed taką sytuacją, jaka obecnie ma miejsce na Nosalu.

W Polsce w ostatnich latach powstawały ogólnopolskie programy rozwoju sportów w skokach narciarskich i biegach narciarskich. Brakuje takiego systemu w narciarstwie alpejskim.

Ludzie uwielbiają procedury, więc nie byłoby źle, gdyby powstał program, który mówi, jak należy postępować. Uważam, że Polski Związek Narciarski nie powinien być miejscem, w którym kilka osób ma ciepłe posadki, lecz miejscem, w którym pracuje się na rzecz rozwoju danej dyscypliny np. narciarstwa alpejskiego. Ludzie ze związku powinni jeździć po takich ośrodkach jak Bukowina czy Białka i namawiać właścicieli wyciągów do podjęcia różnych działań. Niech powiedzą im: "Dajcie tym dzieciakom szansę, zróbcie im specjalną ofertę, bo my ich potrzebujemy". A ja nie pamiętam, żeby była taka akcja w Polsce. Tu w ogóle nie ma takiego myślenia. PZN powinien być też mediatorem pomiędzy Centralnym Ośrodkiem Sportu a panem Stramą w Zakopanem. Może powinni go zaprosić do rozmów? Może w takim mieście jak Zakopane ten stok narciarski powinien funkcjonować? Oni jednak tego nie robią, bo uważają, że to nie ich rola.

Podobnie jest z Kompleksem Średniej Krokwi w Zakopanem, który obecnie w ogóle nie nadaje się do skakania.

To wszystko jest totalnie zrujnowane. Dlatego pytam, co takiego robi Polski Związek Narciarski? Oni nie robią nawet podstawowych rzeczy. Oczywiście, odpowiedzą, że w narciarstwie alpejskim nie ma wyników, więc harują jak woły, żeby zapewnić dobre warunki skoczkom i biegaczom, bo w tych sportach mamy wyniki. Tyle, że to przecież narciarstwo zjazdowe jest jedyną spośród tych trzech dyscyplin, którą ludzie uprawiają masowo. I jest biznesem, który finansowo trzyma całe południe naszego kraju. Sporo osób w bardzo wielu miejscach po prostu żyje z narciarstwa. Przedziwne jest to, że działacze, którzy dostają pieniądze z budżetu państwa w ogóle nie są zainteresowani tym, żeby zrobić coś dla jakiejś gałęzi gospodarki, która przynosi ludziom zyski. Bo, za przeproszeniem, mają to w d…

[nextpage]

Dawniej wyniki Polaków w narciarstwie alpejskim były trochę lepsze. Widać to było choćby w rywalizacji kobiet.

Myślę, że była to przede wszystkim zasługa trenera Rolanda Baira - niezwykle charyzmatycznego trenera, który potrafił stworzyć zespół. Teraz Polskę reprezentuje Maryna Gąsienica-Daniel, która trenuje z polskim trenerem. Jest też Sabina Majerczyk, której szkoleniowcem jest były olimpijczyk Tomasz Świst. Znam go dobrze, jest fajnym facetem, który ma mnóstwo pasji. Tyle, że był panczenistą i musi podpierać się facetami, którzy znają się na technice jazdy, bo sam tego nie nauczy. To dwa ośrodki, które działają na własną rękę. Trzeci to Kasia Wąsek, która wywodzi się z programu Taurona. Parę lat temu myślałem, że właśnie tego nam potrzeba. Tyle, że minęło już trochę czasu i należałoby się spodziewać jakichkolwiek jaskółek. A nic takiego się jednak nie dzieje. Kasia, która jest liderką tego zespołu, ciągle przegrywa z Sabiną i Maryną.

Wśród mężczyzn wyróżniał się przed laty Andrzej Bachleda.

Był Andrzej Bachleda junior, wychowywany we francuskim klubie, ale jeżdżący w polskich barwach. Był także Francuz Stephane Exartier, który ożenił się z córką Andrzeja Bachledy seniora, a ta namówiła go, żeby reprezentował Polskę. Stephane jest absolutnie uroczym i fenomenalnym gościem. Opowiadał mi kiedyś, że jak był w towarzystwie ludzi z PZN-u, to starali się go w ogóle nie dostrzegać. Po pierwsze - nie wiedzieli, w jakim języku mają z nim rozmawiać, bo żadnego nie potrafili. Po drugie - nie wiedzieli, jak się do tego odnosić, bo był takim swoistym UFO, które nagle wylądowało w Polsce i jeździło na zupełnie innym poziomie niż nasi pozostali zawodnicy. Za wyjątkiem Jędrka Bachledy, który też sportowo był wychowany we Francji. Gdyby teraz jakiś obcokrajowiec z polskim paszportem zdecydował się reprezentować Polskę, na pewno mógłby pomóc w promocji tej dyscypliny w naszym kraju.

Polscy zawodnicy narzekają, że nie mają sztabów szkoleniowych, serwismenów i fizjoterapeutów.

Powiem coś znacznie bardziej wstrząsającego. W zeszłym roku na lodowcu Pitztal odbywały się eliminacje, które miały wyłonić, który z facetów pojedzie do Soelden na inaugurację cyklu Pucharu Świata. Pięciu polskich zawodników przyjechało na niego pięcioma samochodami. Bo u nas każdy sobie rzepkę skrobie. I każdy oczekuje, że PZN da na to pieniądze. O ile prościej i lepiej byłoby stworzyć z nich jedną grupę, która miałaby wspólne treningi. Tylko, że oni sami tego nie chcą. Każdy wrogo na siebie patrzy, bo każdy jest kandydatem do tego, żeby wyszarpać trochę kasy. Kończy się tak, że zamiast konkurować z zagranicznymi rywalami, Polacy tracą czas na rywalizację ze sobą. Moim zdaniem, to kompletnie nie ma sensu.

Maryna Gąsienica-Daniel w niedawnej rozmowie z WP SportoweFakty przekonywała, że zagraniczne rywalki nie odskakują jej na tyle daleko, żeby nie mogła ich dogonić. Zapewniała, że podczas treningów zdarza się jej wygrywać z zawodniczkami z czołowej trzydziestki Pucharu Świata.

Poziom narciarstwa alpejskiego w ciągu ostatniego roku bardzo się podniósł. Dlatego nie wierzyłbym Marynie, że jest bardzo blisko czołówki. Wydaje mi się, że jest od niej dużo dalej niż sama to sobie wyobraża. I to pod każdym względem - przygotowania fizycznego, technicznego, a także ogólnej kondycji psychofizycznej. Mówi, że ma szanse, ale tak naprawdę nie ma żadnych szans. Cały pociąg odjechał, a ona została w blokach.

Z drugiej strony, jeśli na inaugurujące sezon zawody Pucharu Świata w Soelden pojechała wyłącznie z trenerem, który oprócz zajęć musi przygotowywać jej narty, to pokazuje, że nie tu mowy o profesjonalnych warunkach do rozwoju.

Ja mam pytanie do różnych trenerów w Polsce. Skąd oni czerpią wiedzę i doświadczenie? Bo taki trener może się bardzo angażować, tylko co z tego, skoro nie będzie czerpał z najnowszych nowinek technicznych? W narciarstwie alpejskim są dwa języki - jeden to niemiecki, a drugi to francuski. Włoski jest szczątkowy, bo większość włoskiej kadry to południowi Tyrolczycy, którzy mówią po niemiecku. Jeżeli człowiek, który zajmuje się trenowaniem narciarstwa alpejskiego, nie zna niemieckiego lub francuskiego, to w jakim języku czerpie wiedzę? Bardzo mnie to interesuje i jestem w stanie zadać to pytanie każdemu polskiemu trenerowi. I okaże się pewnie, że mówi łamanym angielskim. A przecież tu chodzi o setne części sekundy! To na pewno ten łamany angielski bardzo się przyda… Niemieckojęzyczny Włoch będzie opowiadał łamanym angielskim gościowi z Polski, a ten na pewno zrozumie cały przekaz. I tu pytanie - ilu polskich trenerów mówi po niemiecku albo po francusku? Ja myślę, że żaden.

To kto ponosi największą winę za fatalny stan polskiego narciarstwa alpejskiego? PZN? Trenerzy? Zawodnicy?

Główną winę ponosi PZN, który nie stworzył systemu rozwoju tej dyscypliny. Przecież rodzice, trenerzy, ani zawodnicy sami tego nie zrobią. Choć, patrząc na niektórych zawodników, na przykład na Macieja Bydlińskiego, zastanawiam się, ile było w nim ambicji, żeby zostać zawodnikiem, a ile było w tym ambicji jego ojca, który sam był niespełnionym zawodnikiem. Bydliński ma cykora przed zjechaniem zjazdu. Dlatego pytam - po co tracić czas na czasochłonne treningi zjazdów, skoro można w tym czasie trenować slalom, do którego ma się wrodzone predyspozycje?

Jest pan w stanie wyobrazić sobie sytuację, w której polski zawodnik, w obecnych realiach, całkowicie poświęca się narciarstwu alpejskiemu i zaczyna osiągać niezłe wyniki?

Są takie przykłady. Tak było ze słynną kadrą kobiet, prowadzoną przez Rolanda Baira. Pokazali, że dobrze kierowany zespół, który współpracuje ze sobą i wzajemnie się wspiera, jest w stanie osiągnąć sensowne wyniki. Kaśka Karasińska była dziewiąta, dwunasta i piętnasta w slalomach alpejskiego Pucharu Świata. To jest coś!

Adam Małysz i Justyna Kowalczyk wyskakiwali w swoich dyscyplinach w sytuacji, w których wszystko leżało i nie było żadnego systemu. Pokazali, że nagle są w stanie nie tyle osiągać dobre wyniki, co deklasować wszystkich rywali z całego świata. W narciarstwie alpejskim tego nie ma. Świadczy to o tym, że narciarstwo alpejskie jest bardziej skomplikowane od skoków i biegów narciarskich. Tu nie ma miejsca na takie sytuacje.

I konkurencja jest w nich mniejsza.

To prawda. Zawodników w narciarstwie alpejskim jest w cholerę.

Wierzy pan, że w najbliższych latach cokolwiek w Polsce się zmieni i narciarstwo alpejskie zacznie się liczyć?

Już nie za bardzo. Jeszcze parę lat temu wierzyłem, że trafi się w Polsce taka rodzina jak Kosteliciów w Chorwacji i że ktoś zainwestuje pieniądze w swoje dzieci. Tylko, że w Polsce takie rzeczy dzieją się połowicznie. Ktoś daje kasę, ale oczekuje, że to PZN stworzy warunki, żeby dzieci trenowały i sam też dołoży trochę kasy. A ja bym chciał, żeby ktoś wziął odpowiedzialność od początku do końca. Żeby wysłał dzieci do wyszkolenia na Zachód, bo tylko wtedy taki Polak mógłby odnosić znaczące albo chociaż zauważalne sukcesy.

Czyli na tę chwilę nie ma nadziei na żadne poważne zmiany?

Dużo o tym myślę i powiem szczerze, że nie potrafię wyobrazić sobie jakiegokolwiek sposobu na wyjście z impasu.

To smutna konkluzja.

Wydaje mi się, że musi upłynąć bardzo dużo czasu, żeby cokolwiek się zmieniło. A czas gra na naszą niekorzyść, bo reszta świata nam odjeżdża. To nie jest tak, że wszyscy stoją w miejscu, teraz my zaczniemy robić małe kroczki i jakoś ich dogonimy. Oni wszyscy odjeżdżają i to w tempie Tedda Ligetty’ego z pierwszych tegorocznych zawodów w Soelden.

[b]Rozmawiał Michał Bugno

Autor na Twitterze:

Zobacz także: To dlatego Piotr Żyła odniósł swój największy sukces w karierze

[/b]

Źródło artykułu: