"Olimpijskie przesłuchania" to seria wywiadów z polskimi olimpijczykami, którzy podczas igrzysk w stolicy Anglii bronić będą biało-czerwonych barw. Przy okazji kibice mogą poznać tajniki wielu najróżniejszych i czasem nieco pomijanych w naszym kraju dyscyplin. W czwartej części cyklu przedstawiamy wywiad z Igorem Janikiem, oszczepnikiem z klubu AZS AWFiS Gdańsk. Janik to między innymi mistrz świata juniorów z Kingston z 2002 roku, zwycięzca Uniwersjady w Daegu (2003) i młodzieżowy mistrz Europy (2005).
Maciej Mikołajczyk: Czemu wybrałeś właśnie tę dyscyplinę sportu? W lekkiej atletyce obserwujemy mnóstwo różnych konkurencji. Biegi, skoki, tyczka, kula, młot. Dlaczego twój wybór padł właśnie na oszczep?
Igor Janik: Wybrałem rzut oszczepem, bo od małego lubiłem rzucać wszystkim, co miałem pod ręką. Poza tym mój tata, który jest jednocześnie moim trenerem klubowym, przed laty także trenował tę konkurencję. Śmiało mogę powiedzieć, że jest to nasza rodzinna tradycja. Muszę przyznać, że poza rzucaniem uwielbiałem grać w koszykówkę. W czasach mojego dzieciństwa brakowało jednak sensownych sekcji dla młodych dzieciaków, więc poszedłem do szkoły sportowej i tak zaczęła się przygoda z oszczepem.
Kiedy rozpocząłeś treningi? Pamiętasz swoje pierwsze kroki?
- Pierwsze kroki stawiałem pod okiem swojego taty. Wprowadzenie, zabawa, ruch. Bez specjalnej rywalizacji i określonego celu. Miałem się po prostu dobrze bawić. Następnie regularne treningi zacząłem od piątej klasy szkoły podstawowej. Był to trening ogólnorozwojowy - dużo gier, gimnastyki i oczywiście lekkoatletyka. Początkowo był to czwórbój lekkoatletyczny (rzut oszczepem, skok wzwyż, bieg na 60m i bieg na 800m). Moją koronną konkurencją oczywiście była "palantówka". Pierwszy start w rzucie oszczepem odnotowałem też w piątej klasie "podstawówki". Rzuciłem wtedy 37,10 m oszczepem o wadze czterystu gram i zwyciężyłem w mistrzostwach Gdańska. Wtedy także wygrałem rywalizację w pchnięciu kulą 3-kilogramową wynikiem 9,63 m. Kawał drogi... Dawne czasy. Wchodząc w kategorię młodzika, coraz więcej miałem styczności z oszczepem. Regularne starty i rywalizacja ze znajomymi sprawiły, że coraz bardziej zacząłem się wiązać z tą konkurencją lekkoatletyczną. Zdobywając tytuł mistrza świata juniorów na Jamajce w 2002 roku, już na dobre pokochałem rzut oszczepem i wówczas zdecydowałem, że właśnie tą drogą chcę podążać. Mijały kolejne lata, coraz więcej treningu. Poznawałem różne metody treningowe, miałem kilku trenerów. Będąc jeszcze uczniem, miałem dostęp do sprzętu sportowego w placówce szkoły. Później pojawił się już znaczący problem - skąd mieć oszczepy, całe zaplecze sprzętowe i nie tylko. Z pomocą przyszła mi firma Polanik - producent sprzętu lekkoatletycznego. To właśnie dzięki niej jestem "zabezpieczony" w rozmaity sprzęt, taki jak oszczepy, kule, kulki, tuby, piłki, piłeczki, uchwyty, czy odzież. Odpowiedni sprzęt, dopasowany do predyspozycji danego zawodnika, jest bardzo ważny. Mogę zatem mówić o sporym szczęściu, gdyż bez współpracy z Polanikem moja kariera nie wyglądałaby za kolorowo. Mogę jeszcze dodać, że czasami wracam do wczesnych lat, swoich początków i zastanawiam się, co by było, gdybym został koszykarzem. Jakby się potoczyła moja kariera. Może kiedyś zwiążę się w jakiś sposób właśnie z tą dyscypliną sportu, która podobnie jak LA robi na mnie naprawdę duże wrażenie.
Do tej pory domeną Polski było przede wszystkim pchanie kulą, skakanie o tyczce, czy rzucanie młotem lub dyskiem. Oszczep do biało-czerwonych konkurencji nie należał. A tu nagle w Londynie minimum olimpijskie wypełniło aż trzech naszych rodaków. Skąd takie uzdrowienie?
- Najwyższa pora, aby oszczep dołączył do czołowych polskich dyscyplin. Nasz oszczep ma naprawdę ciekawą tradycję głównie za sprawą Janusza Sidło. Nie mam nic przeciwko, by iść w jego ślady i w końcu zacząć zdobywać medale z najważniejszych imprez sezonu. Jest nas trójka, czyli pełny skład. Rzut oszczepem jest bardzo techniczną konkurencją i można przy odrobinie szczęścia oraz dobrych warunkach pogodowych zdecydowanie poprawić swój rekord życiowy. Nie oznacza to oczywiście, że każdy, kto ma szczęście będzie daleko rzucał. Cały podkład, motoryka, przygotowanie sprawnościowe i techniczne tworzą jedną całość. Odpowiednio wytrenowany zawodnik jest w stanie uzyskiwać wyniki powyżej wskaźnika kwalifikującego na docelową imprezę. Szczęście oczywiście też się przyda. Jedziemy razem i będziemy walczyć o jak najlepsze lokaty. Koledzy zapewne się ze mną zgodzą.
Kto ciebie najbardziej wspiera? Wszystko robisz sam, czy możesz liczyć na pomoc innych?
- W tym co robię na szczęście nie jestem osamotniony. Mam potężne wsparcie ze strony rodziców, mojej dziewczyny, trenera kadrowego i najbliższych znajomych. W dodatku od kilku lat współpracuję z firmą Polanik, dzięki której mam czym rzucać i w co się ubrać. Polanik jako przede wszystkim producent sprzętu lekkoatletycznego bardzo mocno mi pomaga. Ciężko jest stawiać czoła wielkim wyzwaniom w pojedynkę. Mając u boku tak dobrą firmę i ludzi, którzy nią zarządzają, to naprawdę wielkie szczęście. Nie każdy jest takim pasjonatem sportu, jak "team" zrzeszony w firmie. To dzięki niemu i jego pomysłom mogę normalnie funkcjonować i skupiać się na swojej karierze. Kolejne wsparcie mam ze strony PZLA. Zgrupowania są niezwykle istotnym elementem w okresie przygotowawczym. Na ich ilość nie mogę narzekać, choć czasami bywało różnie w tej kwestii. Pewną pomoc otrzymuję także ze strony swojego klubu i uczelni.
Jak wspominasz swoje debiutanckie igrzyska w Pekinie?
- Mój debiut w Pekinie nie był do końca udany. W Chinach zająłem ostatecznie szesnastą lokatę i nie zakwalifikowałem się do finału. Przygotowany do startu byłem jednak bardzo dobrze. Tak naprawdę nie poradziłem sobie zupełnie z warunkami pogodowymi. Podczas eliminacji zaczęło tam strasznie lać. Zrobiło się ciemno o 9 rano. Nigdy nie zmagałem się w takiej pogodzie. W dodatku nie do końca odpowiednie wyposażenie, które dostaliśmy na wyjazd, też zrobiło swoje. Mowa o braku ortalionów, co sprawiło, że przemoczony i zmarznięty przystąpiłem do konkursu. Pamiętam, że w samych eliminacjach zabrakło mi szczęścia o tyle, że osoba, która rzucała przede mną brała oszczep, który przygotowywałem do swojej próby. Ja ten oszczep osuszałem w miarę możliwości, a inny zawodnik po prostu mi go zabierał. Przepisy są takie, iż każdy może rzucać sprzętem, jaki jest w konkursie. Ta sytuacja była dla mnie jednak nie do końca pozytywnym zachowaniem, tym bardziej, że tego typu oszczepy były jeszcze wolne i czekały w stojakach. Tak odbyły się moje dwie pierwsze próby - rzucałem pierwszym lepszym, mokrym oszczepem, który wypadał mi z ręki. W trzeciej kolejce wziąłem ten, którym nikt nie rzucał, którego ja sam nie lubiłem, ale miałem pewność, że jego nikt mi nie zabierze. Oddałem wtedy rzut dużo dalszy niż dwa wcześniejsze, ale to jednak nie starczyło na finał.
Jak duży wpływ na wyniki w tej konkurencji ma wiatr?
- Wiatr ma bardzo duży wpływ. Warunki nośne mogą znacznie pomóc lub utrudnić dalekie loty. Oszczep waży zaledwie osiemset gram i ma długość 260 cm. Jest bardzo czuły i podatny na to, co się dzieje w powietrzu. Mając wiatr w twarz, należy rzucać dość płasko, a kiedy wieje mocniej w plecy, to wówczas rzucamy nieco wyżej niż normalnie. Obranie optymalnego kąta wcale nie jest takie proste, jak się wydaje. Kto kiedykolwiek miał styczność z rzucaniem oszczepem, ten wie, o czym mówię.
W dniu swoich ostatnich urodzin przeżyłeś bardzo ważny zabieg…
- Tak. Miałem operowane kolano. Śmiałem się, że w prezencie dostaję zdrowie, które uważam za jedno z najważniejszych elementów w życiu sportowym, jak i prywatnym. Zastanawiałem się wspólnie z tatą i trenerem kadrowym, czy zdążymy po zabiegu przygotować się do igrzysk. Doktor, który mnie operował i znajomi fizjoterapeuci utwierdzili mnie w przekonaniu, że to jest ostatni dzwonek, aby być w pełni zdrowym i dostatecznie przygotować się do sezonu, zrobić minimum i pojechać do Londynu walczyć o najwyższe trofea. Tak też się stało. Muszę przyznać, że na początku nie było łatwo. Wiele elementów treningowych musiałem całkowicie odpuścić. Później krok po kroku dochodziłem do siebie, zwiększałem objętościowo trening, aż w końcu nastała "normalność", dzięki której mogę robić wszystko bez specjalnego zastanawiania się.
Co sądzisz o olimpijskich minimum? W tym roku trudniej było je spełnić niż cztery lata temu?
- Wynik 82 m najprawdopodobniej będzie dawać wąski finał, czyli pierwszą "ósemkę". Tak, w tym roku było mi ciężej je osiągnąć. Główną przyczyną był oczywiście zabieg kolana. Pewne braki treningowe, przesunięcie niektórych cykli sprawiły, że później wszedłem w ten sezon. Podczas startu w Sankt Wendel uzyskałem wynik powyżej wskaźnika na IO. Później okazało się, że te zawody nie zostały mi uznane przez PZLA. Wówczas wygrałem z wynikiem 82,11 m. Startował ze mną mój dobry znajomy, Matthias de Zordo, który jest zeszłorocznym mistrzem świata. Szkoda, że tak obsadzony miting był tak traktowany przez nasz związek. Musiałem się potwierdzić. Cały czas brakowało mi do minimum na mistrzostwa Europy. W końcu dałem radę i na mistrzostwach Polski rzuciłem 81,31 m, wygrałem i zdobyłem minimum do Helsinek. W eliminacjach ME rzuciłem 82,37 m i znalazłem się w finale. W Finlandii zająłem ostatecznie szóstą lokatę. Główne założenie zostało wykonane - upragnione minimum na igrzyska do Londynu. Dodatkowo wysokie miejsce. Wróciłem szczęśliwy do domu i po tygodniu przyjechałem na zgrupowanie do Cetniewa.
Wiem, że w Ustce pobiłeś nieoficjalny rekord świata w rzucie kamieniem nadmorskim...
- W 2007 roku w Ustce po oficjalnym konkursie oszczepniczym zostały dodatkowo rozegrane zawody w rzucie kamieniem nadmorskim. Wygrałem tę rywalizacje z wynikiem 155 m. Jest to nieoficjalny rekord świata. Oczywiście można rzucić jeszcze dalej, dobierając odpowiedni, dość płaski kamień. Ja nie ryzykowałem i brałem bardziej owalne i cięższe kamienie. W konkursie oddawało się trzy rzuty, jeden po drugim. Nie chciałem ryzykować "zbicia" w przypadku płaskich kamyków. Wolałem mieć cięższy, ale pewniejszy sprzęt. Tego typu konkursy są doskonałą zabawą zarówno dla zawodników, jak i kibiców. Jest to zarazem coś nowego, widowiskowego i śmiesznego.
Przejdźmy teraz do bardziej treningowych spraw. Jakie mięśnie ćwiczy się do rzucania oszczepem?
- Podczas rzutu oszczepem pracuje tak naprawdę całe ciało. Nie można pominąć żadnych partii mięśniowych. Obudowa, wzmacnianie mięśni głębokich to bardzo ważna rzecz, o której wielu trenerów zapomina. Głównie pracują plecy, brzuch, bark, łokieć, mięśnie czworogłowe uda. Nie oznacza to, że pozostałe prawie w ogóle nie biorą udziału. Są równie ważne, jak te, które wymieniłem. Nie można niczego zaniedbać. Jest to trudne do zrobienia, ale wykonalne. Ten, kto to potrafi, może dobrze przygotować się do sezonu. Oszczep jest piękną konkurencją, ale ilości przeciążeń, jakie mu towarzyszą są naprawdę bardzo duże.
Przez jakiś czas w oszczepie ważną rolę odgrywali Skandynawowie. Teraz zdaje się, że pałeczkę przejęliśmy my i nasi sąsiedzi. W gronie faworytów jest Czech, Łotysz i Ukrainiec. Czasy świetności Tero Kristiana Pitkaemaekiego i Andreasa Thorkildsena chyba już minęły…
- Nie można nikogo skreślać. To, że chłopaki teraz nie rzucają tak daleko, jak kilka lat temu nie oznacza, że nie będą w formie na igrzyskach w Londynie. Jak będzie? Dowiemy się ósmego i jedenastego sierpnia. Wyniki światowe są, jakie są. Trzeba wziąć pod uwagę, że to są tylko wyniki. Igrzyska to już inna bajka. Jest to wyjątkowa impreza, która jest rozgrywana raz na cztery lata. Wielka feta sportowa, coś najpiękniejszego dla każdego sportowca na całym świecie. Oprawa, cała ta otoczka i oczekiwanie jest niesamowite. Nie startuje się tam, jak na typowym mitingu. Trzeba to poczuć, wejść w klimat igrzysk. Nie każdy sobie radzi z takim ciśnieniem. Wielu to przerasta, w tym także wielkich faworytów. W Londynie mogą być naprawdę bardzo duże niespodzianki.
Pamiętasz jakieś niebezpieczne sytuacje podczas zawodów?
- Pamiętam sytuację w rzucie młotem podczas mistrzostw świata juniorów młodszych w Bydgoszczy. Kolega przekręcił rzut, młot poleciał na tartan, odbił się jak piłka i poleciał w trybuny. Na szczęście nikomu nic się nie stało. Kolejną nie za przyjemną sytuacją był konkurs sprzed kilku lat, w którym oszczepnik z Finlandii rzucił oszczepem, który wbił się w plecy skoczkowi w dal. Oszczep leciał naprawdę wysoko, zwiał go wiatr i posłał na skocznię w dal. Co prawda winni byli organizatorzy, a nie sam zawodnik. Poszkodowany skoczek został natychmiast wywieziony ambulansem. Rok później normalnie już startował i na szczęście startuje do dziś.
Zobacz również:
Olimpijskie przesłuchania: Marek Jaskółka
Olimpijskie przesłuchania: Aleksandra Socha
Olimpijski wywiad z Andrzejem Personem
Olimpijskie przesłuchania: Kamil Kuczyński
Olimpijskie przesłuchania - Maciej Mikołajczyk, SportoweFakty.pl