Polscy mistrzowie olimpijscy zginęli w koszmarnym wypadku. Kozakiewicz: Moja mama myślała, że to byłem ja

PAP / Robert Stachnik / Remigiusz Sikora / Na zdjęciu: samochód po wypadku Tadeusza Ślusarskiego i Władysława Komara
PAP / Robert Stachnik / Remigiusz Sikora / Na zdjęciu: samochód po wypadku Tadeusza Ślusarskiego i Władysława Komara

To największa tragedia w historii polskiego sportu. Mistrzowie olimpijscy Władysław Komar i Tadeusz Ślusarski zginęli w tragicznym wypadku. Wjechał w nich autem inny sportowiec. - Nawet dziś trudno o tym mówić - wyznaje nam Władysław Kozakiewicz.

17 sierpnia 1998 roku doszło do tragicznego wypadku między Brzozowem i Przybiernowem w ówczesnym województwie szczecińskim. Na zakręcie zderzyły się dwa auta,  którymi podróżowała czwórka lekkoatletów.

Jedno z nich prowadził Tadeusz Ślusarski, a z nim jechali Władysław Komar i Krzysztof Świostek. Wracali z zawodów Bursztynowa Mila Międzyzdrojów. W drugim samochodzie jechali biegacz, 400-metrowiec Jarosław Marzec, i jego żona. Na miejscu zginęli Ślusarski (kierowca) oraz Komar, który spał na tylnym fotelu. Kilka dni później zmarł Marzec.

Ten dzień wciąż w pamięci ma Władysław Kozakiewicz, który przyjaźnił się z Komarem i Ślusarskim. Z tym drugim rywalizował o medale w skoku o tyczce.

- Jechałem wtedy ze Szczecina do Gdyni. Przejeżdżałem też przez ten skręt, na którym doszło do wypadku. Usłyszałem o tym w radiu. Dojechałem do domu, moja mama usłyszała, że zginął jeden z najlepszych polskich tyczkarzy i pomyślała, że to byłem ja. Parę godzin później wchodzę do domu, a moja mama: kurczę, ty żyjesz? - wspomina z nami mistrz olimpijski z Moskwy 1980.

- Oczywiście tragedia, to byli moi najlepsi przyjaciele przez całą karierę. Nawet dziś trudno o tym mówić. To była fatalna informacja dla nas wszystkich. Tragiczny moment, odeszli za szybko - dodał Kozakiewicz.

Komar znany był zresztą nie tylko jako sportowiec. Zagrał wiele epizodów w filmach. Zaczął w "Kazimierzu Wielkim" jako Władzio, sługa Maćka Borkowica. Później grał m.in. w "Magnacie", "Piratach", "W klatce", "Mów mi Rockefeller". Młodsi widzowie pamiętają go z roli Uszata w "Kilerze", który zabrał talerz zupy tytułowemu Kilerowi, a następnie jedząc ją, udusił się dnem od solniczki.

Przez lata Kozakiewicz rywalizował, ale też przyjaźnił się ze Ślusarskim. W Montrealu 1976 górą był Ślusarski, a Kozakiewicz doznał kontuzji przed konkursem olimpijskim. Cztery lata później to Kozakiewicz został mistrzem igrzysk, a jego przyjaciel cieszył się ze srebrnego medalu. Wielokrotnie razem wyjeżdżali na zawody.

- Byliśmy przyjaciółmi. Tyczka jest dyscypliną, w której startują dżentelmeni. Jeżeli on prosił mnie o pomoc, to mu pomagałem. On robił to samo. Mimo tego, że byliśmy rywalami. W trakcie zawodów siedzieliśmy razem, opowiadaliśmy sobie kawały. Było sporo obozów, wyjazdów. Nie mieliśmy nigdy zadry, nie zazdrościliśmy sobie. Jemu było przykro, że w Montrealu doznałem kontuzji, a ja cieszyłem się, że on wygrał. W Moskwie on wiedział, że jestem lepszy, a dla niego był dużym sukcesem ten srebrny medal. Nie było zadry między nami, że ktoś wygrał czy został gdzieś zaproszony na zawody - mówi Kozakiewicz.

W pamięci utkwiły mu problemy Ślusarskiego podczas jednych zawodów w Belgii. - Tam był dołek niezbyt przychylny dla tyczkarzy. Tadek skakał, oddał pierwszą próbę, tyczka się wygięła, a on w ogóle nie doleciał do pionu. Tyczka wyrzuciła go do tyłu na rozbieg. Udało mu się wylądować na stopach, ale pięty to sobie poodbijał. Sędzia mówi: proszę pana, pan ma jeszcze 30 sekund czasu. Tadek poszedł do tyłu, oddał dokładnie taki sam skok. Sędzia mu powiedział: panie, pan ma jeszcze 10 sekund. Ślusarski rzucił tyczką o ziemię i powiedział, że nie skacze. Mnie się zdarzyło dokładnie to samo i ciągle lądowałem na sam przód zeskoku. Sędzia mówił mi to samo, a człowiekowi język na brodzie wisiał, bo ile można oddawać skoków z rzędu. Wtedy to Jacek Wszoła się ze mnie śmiał - wspomina.

Wiele wspomnień Kozakiewicz ma związanych również ze starszym od niego o 13 lat Komarem, mistrzem olimpijskim w pchnięciu kulą z Monachium 1972. - Pilnowaliśmy go z Jackiem Wszołą. Byliśmy jego najlepszymi młodymi przyjaciółmi. On nas się słuchał. My, dwie gwiazdy, a on ten, który znów chce startować. Dopingowaliśmy go. Wymykał się nam od czasu do czasu. Wtedy cuciliśmy go kawą i zimną wodą w wannie. Razem mieszkaliśmy w pokojach na zawodach. Spędziłem z nim wiele czasu, mam bardzo dużo zdjęć z nim. Nawet na rękach mnie nosił na zawodach - mówi nam.

Między nimi panowała świetna atmosfera. Było też wiele powodów do żartów. - Wylądowaliśmy w Kolonii na mitingu. Dostaliśmy pokój, oczywiście Władek Komar zawsze musiał wejść pierwszy, wybrał łóżko. Po zapaleniu światła mówię mu: Władek, oni wiedzieli, że ty tu przyjedziesz! On mówi: Jak to? A ja na to: Zobacz, na tym stoliku koło telewizora stoi kartka z napisem "proszę zamykać okna ze względu na komary" - śmieje się Kozakiewicz.

Czytaj także:
Medal Marii Andrejczyk wylicytowany. Wiadomo, co teraz się z nim stanie
Co za historia! Po złocie w Tokio dostał nagrodę za kilka euro. Teraz stał się milionerem

Komentarze (6)
avatar
arthoo
17.08.2021
Zgłoś do moderacji
0
1
Odpowiedz
Ze Szczecina do Gdyni nie jedzie się drogą przez Przybiernów i Brzozowo (kiedyś DK3 obecnie S3), bo 6 w stronę Trójmiasta skręca na wschód za Goleniowem, więc nie jechał przez ten zakręt. 
avatar
były_sportowiec
17.08.2021
Zgłoś do moderacji
0
1
Odpowiedz
Zderzenie na zakręcie to zwykle zbyt duża szybkość wchodzenia w zakręt jednego lub obydwu kierowców. Spokojnie mieli ponad 100-120 kilometrów na godzinę.