Dziś Korzeniowski nie chce mówić, czy współpraca z kadrą mu się udała. W skali 20 lat życia po sportowej karierze tę rozterkę uważa za pomijalną.
- Zostałem poproszony przez Katarzynę Ździebło, aby coś dla niej zrobić. I zrobiłem. Była wdzięczna i chciała, abym ją i innych zawodników trenował nadal. Okazało się jednak, że nie jesteśmy na siebie gotowi - tłumaczy Korzeniowski. - Po pół roku stwierdziłem, że to nie ma sensu. Ani oni nie byli gotowi, żeby realizować program, ani ja na to, aby stracić trenerski kręgosłup. Całość dyskusji, która powstała tytułem żalu po nieudanych mistrzostwach świata, zadziwiła mnie. Najwięcej wypowiadał się zawodnik, który nigdy ze mną nie trenował. Nie miał żadnego powodu, aby zajmować stanowisko.
Korzeniowski miał trudny charakter jako trener? Sam uważa, że łatwo jest zrozumieć, czego wymaga. Trzeba jednak przyjąć odpowiednie kryteria. Tomala zarzucał wybitnemu chodziarzowi m.in., że jego koleżanki z kadry nie mogły jechać na trening, bo szkoleniowiec zabierał samochód, aby udać się na wycieczkę.
- Jeżeli pyta mnie pan o to, czy trener ma prawo jechać na wycieczkę, to odpowiadam, że ma prawo. Ale ma też obowiązek zaprosić na nią zawodników. Widzimy czasem, choćby w przypadku treningów piłkarskich, że zawodnicy grywają w golfa czy robią przejażdżki rowerowe. Chodzi o to, aby odparować głowę - tłumaczy Korzeniowski w programie "Życie po życiu". - Jeśli ja proponuję: "Słuchajcie, mamy możliwość jazdy na wycieczkę, macie rozruch albo wolne, ale to czas głównie na mentalną regenerację", a zawodnik mówi, że nie, bo on zostaje w hotelu, to żadna siła nie jest w stanie wpakować go do samochodu. Najpierw to rodzi u mnie zdziwienie, potem zastanawiam się, w czym jest rzecz, a na końcu rezygnuję. Jeśli ja proponuję kolejne rzeczy - integrację, wspólne wyjście na jedzenie - i jest to przyjmowanie "ewentualnie" albo "raczej nie", to uważam, że mówimy różnymi językami. To nie zadziała.
Facet w średnim wieku
Praca w polskiej kadrze była dla Korzeniowskiego tylko przystankiem w drodze, w którą ruszył po zakończonej karierze sportowej. Trzykrotny mistrz świata nadal mnóstwo czasu poświęca na pracę. Jak podkreśla, żyje godnie, ale musi pracować na utrzymanie swoje i rodziny.
- Uważam, że będąc przedstawicielem konkurencji sportowej, która nie dała mi milionów sama w sobie, żyję godnie i dobrze. W dalszym ciągu jednak muszę pracować menadżersko czy projektowo nie tylko po to, aby nie zardzewieć, ale też normalnie się utrzymywać. Na tym polega specyfika polskiego rynku sportowego. Jeśli chodzi o możliwości zarobkowania w trakcie kariery, jest płytki. Nie narzekam na brak ofert, ale jestem aktywnym zawodowo facetem w średnim wieku, który pracuje na co dzień, aby utrzymać rodzinę i się rozwijać - nie ukrywa Korzeniowski.
Etos pracy
Dziś wspominając sukcesy zdobyte w latach swojej sportowej świetności, wraca do dzieciństwa. To ono ukształtowało jego charakter. A ten potem był fundamentem pod mistrzowskie tytuły.
- Bardzo poważnie dostałem w tyłek, kiedy byłem dzieciakiem. Tym bardziej doceniam wszystko, co się wydarzyło później. De facto nie miałem niczego, nawet butów na trening. Będąc licealistą trenowałem w dresie z podstawówki i swetrze. Kiedy dostałem kolce, szalałem ze szczęścia, ale nie wiedziałem, że nie wolno w nich biegać cały czas. One służą przecież do biegów sprinterskich na bieżni - wspomina Korzeniowski.
I dodaje, że po każdym kolejnym sukcesie miał w sobie dużo pokory, aby wiedzieć, że to, co osiągnął dziś, wymaga pracy na rzecz jutra.
- Kiedy kończyłem karierę sportową, miałem w sobie przekonanie, że teraz wcale nie zaczyna się czas wielkich wakacji i celebracji. Musiałem pokornie pracować, podejmować kolejne ważne decyzje, wstawać jak sportowiec, o 6.30 czy 7.00 rano i kończyć dzień o 22.00 albo później. To było kluczowe - odnalezienie się w etosie pracy niezależnie od tego, w jakiej materii działałem. Sport mnie tego nauczył. Miałem też dobre wzorce środowiskowe - zaznacza czterokrotny mistrz olimpijski.
Wojskowe podejście
Przyznaje jednocześnie, że nie ma łatwego sposobu na odniesienie sportowego sukcesu. Ale wspólnym elementem każdego planu musi być wyjście poza strefę komfortu.
- Rzeczywiście tego potrzeba. Ale to może być strefa siedzenia pod kloszem rodziców i wystarczy dobrze przebyty bunt nastolatka, aby zaburzyć komfort. Koniec wskazywania palcem, że ktoś ma być tenisistą, podczas gdy nie ma do tego talentu i marzy, by grać w koszykówkę. Taki dzieciak musi sam postawić na swoje i być może pozbawić się części wsparcia finansowego. Najlepsza, najtwardsza młodzież sportowa pochodzi ze środowisk, które nie są zagłaskane, mają potrzebę budowania aspiracji opierając się na niedoborze, chęci wynagrodzenia sobie czegoś czy zaimponowania innym sportowymi wyczynami - zaznacza czterokrotny mistrz olimpijski.
Były chodziarz nie ukrywa, że to bardzo skomplikowane pod względem społecznym. Najlepsi biegacze średniodystansowi często nie pochodzą z biednych krajów. Jednak, co w tym przypadku istotne, są twardo wychowani.
- Nie chcę być militarystą, ale powinniśmy mieć bardziej wojskowe podejście do dzieciaka, który uprawia sport. Oczywiście trzeba mu to wynagrodzić, przytulić, kiedy należy, ale też narzucić życie w etosie pracy, hierarchiczności, dyscyplinie. To jest nakładanie formatu, który może przynieść efekty w przyszłości - wyjaśnia Korzeniowski.
Test autobusu
Sława Roberta Korzeniowskiego po jego największych sukcesach przekraczała wszelkie granice. Czterokrotny złoty medalista olimpijski znalazł się nawet na znaczkach pocztowych.
- Popularność może przewrócić w głowie i raczej powiedziałbym, że to reguła. Ale czy mnie też przewróciła - to kwestia subiektywnej oceny. Mam wrażenie, że tak długo pracowałem, by znaleźć się w tym miejscu, że wszystko nieźle zostało zrównoważone. Był czas oczekiwania, pokuta za Barcelonę... Dzięki temu nie było momentu, żeby sukcesy w jednej chwili przewróciły mi w głowie. Czułem jednak, że moje życie się zmieniło - twierdzi Korzeniowski.
Przez popularność były chodziarz swego czasu wykonywał nawet... test autobusu.
- Jeśli byłem w stanie skasować bilet i wytrzymać ze spojrzeniami, to znaczy, że dawałem radę. To jest nieznośność bycia rozpoznawalnym na co dzień - zaznacza Korzeniowski. - Trudno powiedzieć, czy my sami się zmieniamy czy raczej zmienia się nasze otoczenie. Przez całe życie byłem wierny swojej misji i spójny w tym, co mówiłem i robiłem. Podchodziłem długodystansowo do budowania czy pielęgnowania popularności. Na pewno nie robiłem tego za wszelką cenę.
U stóp Wawelu
Korzeniowski zakończył karierę 20 lat temu. Nadal jest najbardziej utytułowanym polskim sportowcem pod względem liczby wywalczonych mistrzostw olimpijskich. To zrodziło kolejne wyróżnienia. Do dziś cieszy się choćby dożywotnim przywilejem... chodzenia wokół krakowskiego rynku po każdym hejnale mariackim. Jak przyznaje, chętnie z niego korzysta.
- Jak tylko jestem w Krakowie, chodzę dookoła rynku głównego i wspominam czasy, kiedy organizowaliśmy imprezę sportową "Na rynek marsz". Bardzo inspirowała, wyznaczała pewne kierunki i wyciągała ludzi z domów. Wtedy biegi masowe dreptały w miejscu i miały kłopot z przekroczeniem 1000 uczestników. A my mieliśmy 1400 w 2001 czy 2002 roku - podkreśla 55-latek.
W Krakowie powstała nawet pieśń na cześć Korzeniowskiego. Na melodię "Jak długo na Wawelu" można zaśpiewać m.in. "Nasz Robert u stóp Wawelu uparcie ćwiczył krok i zaszedł na sam Olimp, bo Robert to jest gość".
- Tego nie znałem, ale wszystko się zgadza - przyznaje z uśmiechem były chodziarz. - Trenowałem niemalże u stóp Wawelu, najczęściej można było mnie spotkać na Błoniach. Tam pokonywałem trasę o długości 3532 metrów. Bywało, że chodziłem po bulwarach wiślanych, ale to było bardzo turystyczne miejsce, trudne do wykonania kwalifikowanego treningu.
Dawid Góra, WP SportoweFakty
Zobacz poprzednie odcinki "Życia po życiu":
Adam Małysz oszukany. "Padał deszcz, ona klęczała przede mną w błocie"
Marcin Gortat po raz pierwszy opowiada o pożegnaniu z tatą. "Kiedy ścisnął moją dłoń, prawie zgniótł mi kości" >>
Reprezentantka Polski zachorowała na "raka umysłu". "Jakby ktoś gwoździem przybił mnie do kanapy" >>