Była mistrzyni Ukrainy: Już nie wierzę, że kiedykolwiek wrócę do rodzinnego miasta

Materiały prasowe / Na zdjęciu: Irina Koval
Materiały prasowe / Na zdjęciu: Irina Koval

W sierpniu zeszłego roku była mistrzyni Ukrainy w chodzie sportowym przyjechała do Polski i... została lepiej przyjęta niż jeszcze kilka lat temu w Kijowie. W ojczyźnie od lat była traktowana wrogo, ze względu na to, że urodziła się w Doniecku.

W tym artykule dowiesz się o:

[b]

Mateusz Puka, WP SportoweFakty: Jak to się stało, że trafiła pani do Polski?[/b]

Irina Koval (była mistrzyni Ukrainy w chodzie sportowym): Tuż po wybuchu wojny dostałam zaproszenie od Roberta Korzeniowskiego. Długo się wahałam. Zaproponował mi nie tylko pomoc trenerską, ale także przeprowadzkę do Warszawy i pomoc w szukaniu pracy. Chciałam zostać we Lwowie, bo trenowałam tam chód sportowy, a jednocześnie byłam trenerem dziecięcej grupy lekkoatletycznej oraz pracowałam w fitness klubie. Lubiłam to miasto, mieszkałam tam osiem lat i naprawdę zżyłam się z miastem. Ostatecznie doszłam do wniosku, że przeprowadzka do Polski może być szansą i 1 sierpnia zeszłego roku przyjechałam tutaj.

Wokół Roberta Korzeniowskiego jako szkoleniowca reprezentacji Polski było spore zamieszanie. Jak pani ocenia jego pracę jako trenera?

Jestem z niej bardzo zadowolona. Współpracowaliśmy dłuższy czas, ale to była zdalna opieka. Robert Korzeniowski rozpisywał mi treningi i czuwał, by wszystko było idealnie, ale treningi realizowałam samodzielnie. Bywało tak, że w ciągu pół roku widzieliśmy się na żywo może pięć razy. Plan był dostosowany do moich potrzeb, treningi były ciekawe, a na zawodach czułam się bardzo dobrze.

Jeśli wszystko było dobrze, to dlaczego zaledwie po roku od przyjazdu do Polski zdecydowała się pani zakończyć sportową karierę?

Z każdym miesiącem coraz więcej pracowałam, a uprawianie sportu stawało się coraz trudniejsze. Do Polski przyjechałam po pół roku od wybuchu wojny. Początkowo łączyłam pracę z codziennymi treningami i jeszcze w tym roku kilkukrotnie startowałam w zawodach. Czułam jednak, że to już nie jest to. Obecnie mam tyle zawodowych obowiązków, że wychodzę z domu o godz. 7.30, a wracam o 20.30. Mogłabym znaleźć pewnie jeszcze z godzinę albo dwie na trening, ale na dobre wyniki nie byłoby szans. Nie miałabym czasu na porządną regenerację, a bez tego walka na najwyższym poziomie nie ma sensu.

Była pani czołową zawodniczką w swoim kraju. Naprawdę nie dało się zrobić nic, by uratować karierę? Ma pani dopiero 27 lat, a w chodzie sportowym najlepsze wyniki osiąga się nieco później.

Byłam mistrzynią Ukrainy wśród seniorów, ale szybko zdałam sobie sprawę, że nie da się dzielić czasu na pracę trenera i obowiązki zawodnika. Muszę się utrzymać więc rzucenie pracy nie wchodziło w grę. Mam nadzieję, że już niedługo w zawodach będą pokazywać się pierwsi moi wychowankowie. Liczę, że niedługo będą osiągali lepsze wyniki niż ja.

Domyślam się, że początki w zupełnie nowym kraju nie były łatwe?

Zaczęło się od szukania mieszkania, potem musiałam znaleźć pracę. Z pensji trenera nie dało się utrzymać mieszkania, więc musiałam podejmować się innych zadań. Pierwsze pół roku było naprawdę trudne. Chciałam wrócić do Lwowa i cały czas czekałam tylko na wiadomość o zakończeniu wojny. Ta jednak nie nadchodziła, a z każdym tygodniem było mi w Polsce coraz lepiej. Po pół roku było już na tyle dobrze, że nawet w czasie krótkiego wyjazdu do Ukrainy, chciałam szybko wracać do Warszawy. Poznałam wielu fajnych ludzi, jestem tu bardziej potrzebna i mogę zrobić wiele dobrych rzeczy.

Irina Koval w 2022 roku dała namówić się Robertowi Korzeniowskiemu na przyjazd do Polski i dziś nie żałuje tej decyzji. Polacy przyjęli ją lepiej niż rodacy w Kijowie
Irina Koval w 2022 roku dała namówić się Robertowi Korzeniowskiemu na przyjazd do Polski i dziś nie żałuje tej decyzji. Polacy przyjęli ją lepiej niż rodacy w Kijowie

Gdzie pani obecnie pracuje?

Udało mi się znaleźć pracę jako trener lekkoatletyki w RK Atlethics, czyli klubie Roberta Korzeniowskiego. Na co dzień jestem także zatrudniona w szkole jako osoba wspomagająca dzieci z Ukrainy w szybszej integracji z Polakami. Po godzinach pracuję także jako trener przygotowania fizycznego i piłki nożnej w warszawskiej akademii Borussi Dortmund.

Jak to się stało, że z chodu sportowego trafiła pani do piłki nożnej?

Zostałam na początku zatrudniona jako trener od przygotowania motorycznego, ale dość szybko otrzymałam szansę poprowadzenia najmłodszych grup dzieci, które chcą trenować piłkę nożną.

Jak Polacy przyjęli panią w Warszawie?

Szczerze mówiąc w Warszawie zostałam lepiej przyjęta niż w wiele lat temu po przeprowadzce z Doniecka do Kijowa. Pochodzenie było dla moich rodaków problematyczne, bo to były początki wojny w 2014 roku, a ludzie z Doniecka nie byli traktowani zbyt dobrze. Czułam, że nikt nas nie chciał. Podobnie jak inni miałam problemy ze znalezieniem pracy w Kijowie.

Było aż tak źle?

Dochodziło do tego, że ludzie z Doniecka mieli problem z dostaniem się na studia, czy wynajęciem mieszkania. Trzeba było ukrywać, że pochodzi się z Doniecka. Już po przeprowadzce do Lwowa zdarzało się, że ludzie rzucali mi w samochód kamieniami, gdy orientowali się, że mam doniecki numer rejestracyjny. Policja sprawdzała mnie częściej niż innych. Cały czas robiono mi problemy.

Jak sobie pani z tym poradziła?

Chciałam zostać w Kijowie i pewnie nie wyprowadzałabym się z tego miasta, ale miałam problem z wynajęciem mieszkania. Nikt nie chciał mi wynająć pokoju tylko dlatego, że urodziłam się w Doniecku.

To dlatego, że od 2014 roku wszyscy mieszkańcy doniecka są traktowani jako zdrajcy lub po prostu Rosjanie?

Dokładnie. Bliskość Rosji sprawia, że ludzie patrzą na nas bardzo nieprzychylnie. Zupełnie tego nie rozumiem, bo choć oczywiście w Doniecku zawsze była grupa ludzi, która chciała przyłączenia do Rosji, to jednak oni zawsze byli w zdecydowanej mniejszości. Byłam traktowana niesprawiedliwie we własnym kraju, choć nigdy nie byłam w Rosji i nigdy nie chciałabym tam mieszkać. Urodziłam się w Doniecku i jestem Ukrainką.

Rozmawia pani jednak w języku rosyjskim?

Ale to nie ma żadnego znaczenia. Faktycznie większość ludzi z tych terenów mówi po rosyjsku, ale to dlatego, że od dziecka uczyli nas tego języka i wszyscy zdążyliśmy się do tego przyzwyczaić. Nie ma to jednak nic wspólnego z poparciem dla działań Rosji.

Czy to wszystko oznacza, że w Polsce przyjęto panią lepiej niż we własnym kraju?

Od początku zostałam bardzo ciepło przyjęta i dość szybko poczułam się tutaj jak w domu.

A co z resztą pani rodziny?

Mama z siostrą zostały w Doniecku, a tata w 2014 roku walczył w Mariupolu i był saperem w armii ukraińskiej. Po czterech latach wyjechał z Ukrainy i od tego czasu żyje na Słowacji. Często jednak przyjeżdża do mnie do Warszawy.

Czy od wybuchu wojny miała pani szansę odwiedzić rodzinny dom?

Z roku na rok jest coraz trudniej. Ostatni raz w Doniecku byłam pod koniec 2021 roku, tuż po zdjęciu kwarantanny. Wcześniej też miałam trzyletnią przerwę. Już podczas ostatniej wizyty miałam olbrzymie problemy, by w ogóle dojechać ze Lwowa do Doniecka. Musieliśmy przejechać samochodem dwa tysiące kilometrów przez Rosję, by w ogóle dotrzeć do miasta.

Jakie ma pani wspomnienia z tej wizyty?

Wraz z każdą moją wizytą, miasto wygląda coraz gorzej. W tym mieście od 2014 roku nie dzieje się zbyt wiele, nikt go nie remontuje, a przecież tam ciągle spadają bomby. To zresztą nie jedyny problem, bo klimat miasta jest już zupełnie inni, ludzie też wydają się inni. Po 2014 roku zmieniło się bardzo wiele, a konflikt pomiędzy Ukrainą a Rosją dotknął wszystkich osobiście i wpłynął na życie wielu rodzin. Dzisiaj trudno już spokojnie porozmawiać z ludźmi, którzy tam zostali, bo im wszystkie wydarzenia są pokazywane zupełnie inaczej niż nam.

Domyślam się, że to prowadzi do konfliktów w rodzinach?

Przez dłuższy czas staraliśmy się w ogóle nie rozmawiać na temat wojny. Im pokazują, że Ukraina bombarduje sama siebie i oni w to wierzą. Nie chcą słyszeć o żadnej napaści Rosji na Ukrainę. Podczas wizyty pod koniec 2021 roku na własne oczy widziałam przygotowania do kolejnej odsłony wojny. Na ulicach były czołgi. Wtedy pomyślałam, że to już inne miasto niż to, które znałam z dzieciństwa. Już wtedy przypuszczałam, że to moja ostatnia wizyta w tym miejscu. Miałam spędzić tam dwa tygodnie wakacji, a ostatecznie zdecydowałam się wrócić po tygodniu. Nie chciałam tam dłużej być i patrzeć na to, jak zmieniło się moje rodzinne miasto.

W Polsce Irina Koval jest trenerem nie tylko lekkoatletyki, ale także piłki nożnej. Codziennie pomaga także ukraińskim dzieciom w szkole
W Polsce Irina Koval jest trenerem nie tylko lekkoatletyki, ale także piłki nożnej. Codziennie pomaga także ukraińskim dzieciom w szkole

Jak teraz wyglądają pani relacje z mamą i siostrą, które są poddane rosyjskiej propagandzie?

Teraz jest już trochę lepiej. Rozmawiamy regularnie, ale tematu wojny praktycznie nie poruszamy. Moja siostra jest nauczycielką w szkole. Tam wszyscy musieli zmienić paszporty, ona dziś uczy już rosyjskiego, a nie ukraińskiego.

Nie ma wśród nich strachu o własne życie? Donieck cały czas jest terenem walk wojsk.

Przez osiem lat bomby omijały moje rodzinne osiedle. Pierwsza bomba trafiła na nasze podwórko dopiero w tym roku. Wybuch uszkodził samochód i część domu, a moja rodzina musiała to odbudowywać. Gdy uporali się ze skutkami wybuchu, to miesiąc później znów bomba trafiła prawie w to samo miejsce. Nie zmieniło to jednak ich decyzji o pozostaniu w Doniecku. Miasto stara się normalnie funkcjonować, jest jakaś praca dla ludzi, dzieci jednak do szkoły nie chodzą, bo od wielu lat uczą się zdalnie. Najpierw był covid, a potem nie zdołały wrócić do szkoły, bo wybuchła wojna.

Dzisiaj pomaga pani ukraińskim dzieciom w polskich szkołach. Jak przebiega proces integracji?

Szkoda mi tych dzieci, bo obecnie część trzecioklasistów z Ukrainy nie potrafi nawet za bardzo czytać po rosyjsku czy ukraińsku. Mają takie problemy z edukacją, nie wiedzą, że tydzień zaczyna się od poniedziałku. Nie mówimy o przedszkolakach, a uczniach szkół podstawowych. Wiele z tych dzieci nigdy nie było w szkole. Najpierw był COVID i kwarantanna, potem wojna, a rodzice nie zawsze mieli czasu, by zająć się edukacją dzieci. Po przyjeździe do Polski jest jeszcze trudniej, bo rodzice po przyjeździe do kraju pracują po 12 godzin dziennie. Widać gigantyczną różnicę pomiędzy rówieśnikami z Polski a Ukrainy, przyglądam się temu codziennie. Zresztą różnicę wdać nawet po ich wyglądzie czy zachowaniu. Ukraińskie dzieci nie miały ruchu, dlatego gdy tylko jest możliwość, to staramy się prowadzić darmowe zajęcia, byle tylko je rozruszać.

Czy wierzy pani, że jeszcze kiedyś wojskom Ukrainy uda się odzyskać terytoria wokół Doniecka i samo miasto?

Ja już w to nie wierzę. Nawet jeśli coś by się miało zmienić, to i tak nigdy nie będzie to takie samo miasto, jak jeszcze kilka lat temu. Pytanie, czy sami mieszkańcy tego miasta chcieliby dzisiaj jakiejkolwiek zmiany. Ci, którzy myślą inaczej przez dłuższy czas musieli siedzieć w domu. Był bowiem okres, gdy młodych chłopaków siłą wciągano do wojska i zmuszano do walki z Ukraińcami na froncie.

Brzmi to nieprawdopodobnie.

Znajomi opowiadali mi, że ludzi zabierano z busów, miejsc pracy, a nawet treningów. Jedną grupę sportowców zabrano z treningu wprost pod Mariupol, gdzie musieli walczyć z zawodnikami, których znali z poprzednich mistrzostw Ukrainy. Oni nie chcieli uczestniczyć w wojnie, ale nie mieli wyboru. Wszyscy oni wrócili z wojny zupełnie odmienieni.

Dzisiaj dużo mówi się o krytycznych słowach prezydenta Ukrainy Wołodymyra Zełenskiego w kontekście relacji w Polsce. Boi się pani, że to może wpłynąć na relacje pomiędzy Polakami a Ukraińcami?

Obawiam się, ale mam nadzieję, że tak nie będzie.

Myśli pani, że wielu Ukraińców nawet po ewentualnym zakończeniu wojny, zdecyduje się pozostać w Polsce?

Wydaje mi się, że spora część Ukraińców zostanie w Polsce. Sama znam mnóstwo osób pochodzących z Doniecka, ale tylko naprawdę tylko niewielka część z nich wróciła do miasta. Tak samo może być z ludźmi, którzy przed wybuchem wojny mieszkali w innych miastach Ukrainy. Dużo ludzi po prostu nie ma do czego wracać.

Rozmawiał Mateusz Puka, WP SportoweFakty

Czytaj więcej:
Legia wytoczyła ciężkie działa
Lato grzmi: Nie będę okłamywał kibiców